Charteris Leslie - Święty 22 Święty w Miami.pdf

(707 KB) Pobierz
110824407 UNPDF
L ESLIE C HARTERIS
Ś WIĘTY W M IAMI
T YTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO : T HE S AINT I N M IAMI
P RZEŁOŻYŁ : M IKOŁAJ S TASIEWICZ
I
O tym jak Simon Templar uganiał się za zjawami, a Hoppy Uniatz trzymał się faktów.
1
Simon Templar leżał wyciągnięty na piaszczystej plaży przed skromnym,
dwudziestopięciopokojowym domkiem Lawrence’a Gilbecka. Kołysał go do snu kojący,
monotonny pomruk spienionych fal Atlantyku, które, rozbijając się o brzeg, lizały stopy Simona.
Pomimo późnej pory, od kolacji minęła już godzina, piasek wciąż był ciepły. Ponad głową
Templara, wśród migotania gwiazd, połyskiwała (oczywiście za łaskawą zgodą resortu handlu)
główna atrakcja Miami — gigantyczna kula księżyca, przypominająca nie tyle wytwór natury, co
fosforyzujący krążek sera, albo dzieło jednego z elektryków Earla Carolla. Księżycowe światło
zalewało plażę srebrną poświatą, zasnuwając osłonięte części aksamitną czernią. Simon spojrzał
na Patrycję Holm. Cień, w którym znalazła się twarz Templara sprawiał, iż przez moment
wydawać się mogło, że zagościł na niej wyraz troski i jakiegoś niepokoju.
Patrycja wiedziała jednak, jak obce były Simonowi tego typu uczucia. Współczesnemu
poszukiwaczowi przygód i awanturnikowi, występującemu pod pseudonimem Święty, nie znane
były banalne uczucia niepokoju, tak pospolite wśród współczesnych ludzi. Równie obce mu było
uczucie troski; nie można tego natomiast powiedzieć o zastępach policjantów na całym świecie,
jak również o osobach niezwykle zamożnych i pewnych siebie, związanych blisko ze światem
przestępczym. Bowiem ilekroć pojawiał się Święty, obie grupy doznawały w ogromnych
dawkach dotkliwego uczucia niepokoju. On sam natomiast pozostawał niewzruszony. Jedynym
zmartwieniem Simona stawała się absolutnie nieuzasadniona, wręcz perwersyjna obawa, iż
pewnego dnia życie zacznie być nudne i że bogowie ryzykownych przygód go opuszczą, wydając
na pastwę szarej codzienności, namiastki prawdziwego życia, którą zwykli śmiertelnicy
przywykli uznawać za stan normalny.
Simon wyciągnął śniadą dłoń, zaczerpnął garść piasku i posypał nim ramię Patrycji, na którym
dziewczyna opierała głowę tak, by złote loki nie dotykały piasku.
— Kochanie, znasz tyle fascynujących osób — powiedział. — Na przykład ci Gilbeckowie.
Nie mogę wyjść z podziwu, jak są bezgranicznie gościnni. Oddali swój dom do dyspozycji
gromadzie obcych ludzi i wyjechali. Jakie to nowoczesne, co za godna naśladowania pogarda dla
sztywnych konwenansów. No tak, ale przynajmniej uniknęli naszego towarzystwa, wszak goście
tak potwornie męczą. Podejrzewam, że za kilka tygodni otrzymamy od nich telegram, dajmy na
to z… Honolulu: Jak milo, że wpadliście. Musicie nas koniecznie jeszcze kiedyś odwiedzić.
Patrycja odsunęła głowę, by uchronić fryzurę przed ziarnkami piasku, sypiącymi się
nieprzerwanie z zaciśniętej dłoni Simona.
— Widocznie coś się stało. Przecież Justine nie napisałaby tego listu z prośbą o pomoc tylko
po to, żeby ulotnić się przed moim przyjazdem.
— Ależ właśnie tak postąpiła — upierał się Simon. — Przyjeżdżajcie natychmiast. Nie wiem,
co się dzieje. Mój ojciec snuje się po domu. Jest okropnie przybity. Nie wiem, co mu jest, ale to
się na pewno źle skończy! A my co robimy?
— Doskonale pamiętam, co zrobiliśmy — powiedziała Patrycja.
— Nie musisz mi przypominać, ale możesz oczywiście dalej opowiadać, jeżeli sprawia ci to
przyjemność.
— Wręcz przeciwnie — odparł Święty. — Zraniono moje uczucia. Moja wrażliwa dusza
cierpi męki… Rzucamy wszystko, lecimy na ratunek pięknej Justine i jej zrozpaczonemu tacie, a
oni co?
— Nie ma ich — dokończyła Patrycja.
— Nie inaczej — potwierdził Simon. — Nie ma ich. Zamiast Justine i jej ojca, wyczekujących
nas niecierpliwie z wystawną kolacją, orzechami kokosowymi i poi, zastajemy sympatycznego,
przeziębionego służącego z Filipin. Ten zaś informuje nas, rozsiewając przy tym zjadliwie
zarazki, że pan Gilbeck wraz ze swą zmysłową córką, którą byłaś łaskawa opisać w tak
atrakcyjny sposób, podnieśli kotwicę jachtu, o jakże niezwykłej nazwie Mirage i udali się w
nieznanym kierunku.
— Niezwykła opowieść, ale czy ty zawsze musisz ironizować?
— A co innego mi pozostaje? Mam się rozpłakać? Prawdę mówiąc, pewnie właśnie tak to się
skończy. Czuję, że ta historia wpędzi mnie w depresję. Hoppy powiedziałby, że nasi gospodarze
zrobili z nas balona.
— Możliwe, ale nie możesz mnie za to winić — zaprotestowała Patrycja.
— Co więcej — ciągnął Simon — jestem skłonny uznać, że Justine nie miała specjalnego
powodu, żeby cię tu ściągać. Pewnie tata nabył większą ilość akcji Koncernu Wykałaczek Ltd.,
po czym jakiś dentysta oświadczył publicznie, że wykałaczki niszczą uzębienie, no i rynek się
załamał. Wkrótce po tym, jak Justine napisała swój błagalny list, inny dentysta oświadczył, że
wykałaczki nie tylko zapobiegają próchnicy, ale leczą również nowotwory, nerwice i odciski.
Wykałaczki znów szły jak woda. Tatusiowi natychmiast powróciło dobre samopoczucie, wsiedli
znów na ten swój kajak i zadowoleni z siebie popłynęli, by uczcić doskonały interes, a o nas po
prostu zapomnieli.
— Niewykluczone, że masz rację.
Siadając Simon wzruszył szerokimi ramionami i zaczął nerwowo strzepywać piasek z nóg.
Spojrzał na Partycję. Jeden rzut oka wystarczył, by zapomniał o tajemniczym zniknięciu
Gilbecków. W niewiarygodnie intensywnym świetle księżyca Patrycja wydawała mu się istotą
nierealną. Stanowiła część jego życia, najtrwalszą gwarancję szczęścia, niezmienną jak gwiazdy
na niebie, a jednak przez tę jedną, ulotną chwilę Simon odniósł wrażenie, iż jego towarzyszka
rozpłynęła się w magicznej, bajecznie ciepłej nocy; stała się jeszcze piękniejsza niż za dnia, tak
piękna, że wręcz nierealna; równie odległa i nieuchwytna jak poświata księżycowego światła, jak
błysk pereł.
Błękitne oczy Simona spoważniały. Kiedy ją dotknął, poczuł, że i ona myślami błądzi gdzieś
daleko. Pewnie dlatego przed chwilą wydała mu się taka nieobecna i nierealna.
— Tak naprawdę podejrzewasz, że wydarzyło się coś złego, prawda?
— Jestem tego pewna.
Podmuchy bryzy, nadlatujące od strony oceanu, tańczyły nad plażą i muskały liście palm,
które rosły na skraju. Święty poczuł jak przeszywa go lodowaty dreszcz. Wiedział jednak, że to
nie za sprawą ciepłego wiatru jego skórę drażnią miliony mikroskopijnych, delikatnych igiełek.
Jakże dobrze znał to uczucie! Ileż razy dreszcz ten pchał go na spotkanie śmierci, choć o wiele
częściej zdarzało się, iż ratował mu życie, ostrzegał w porę przed niebezpieczeństwem, dzięki
czemu Simon wychodził obronną ręką z każdej opresji. Ratował go szósty zmysł, który otrzymał
w darze od natury. To on sprawiał, że znowu poczuł ów dreszcz, gdy przypatrywał się
migoczącym niespokojnie falom oceanu.
— Spójrz — powiedział pomagając Patrycji usiąść — co tam widzisz? Jakiś całkiem duży
statek. Przyglądam mu się już od kilku minut. Chyba płynie w naszą stronę. Przed chwilą
widziałem tylko światło na prawej burcie, a teraz pokazało się i na lewej. Jest zwrócony dziobem
w nasza stronę.
— Czyżby wracali Gilbeckowie? — powiedziała.
— Nie, to nie jacht. To duży statek — odparł bez namysłu. — Ale dlaczego płynie prosto do
brzegu.
Patrycja utkwiła wzrok w ciemnej sylwetce statku.
Nagle z forpiku wystrzeliła smuga srebrnego światła. Zamarła, by w chwilę potem ruszyć
zygzakiem po powierzchni wody. Światło uderzyło w ciemną toń morza, idąc w zawody z
drgającymi na falach promieniami księżyca, zataczając szerokie łuki, tnąc czerń nocy niczym
ogromny, świetlisty skalpel. Na pokładzie statku zamajaczyły sylwetki jakichś ludzi, odcinając
się wyraźnie od bieli nadbudówek.
Dopiero wówczas Simon zdał sobie sprawę, że statek znajdował się o wiele bliżej lądu, niż
pierwotnie przypuszczał. Wstał i pomógł Patrycji podnieść się z piasku.
— Przez cały wieczór nie opuszczały cię przeczucia, że wydarzy się coś niezwykłego —
powiedział. — Sądzę, że właśnie teraz się sprawdzają.
— Wygląda na to, że ktoś wypadł za burtę i usiłują go odnaleźć.
— Zastanawiam się tylko, dlaczego…
Templar nie zdążył dokończyć zdania, a już jego wątpliwości same się wyjaśniły. Zgasł
reflektor, a zaraz potem wszystkie światła na pokładzie. Czarna sylwetka statku sunęła
majestatycznie poprzez rozmigotaną plamę światła księżyca.
Nagle ciemność nocy rozdarł oślepiający błysk, w którym natychmiast rozpłynęło się światło
księżyca. Z kadłuba statku, prosto w niebo wystrzelił ogromny słup ognia. Statek podskoczył;
mogło się wydawać, iż w jego dno uderzyła gigantyczna pięść. Kadłub stanął w płomieniach. W
chwilę potem pękł, wypluwając ze swego wnętrza purpurowe snopy iskier i kłęby dymu.
A potem rozległ się rozdzierający huk potężnej eksplozji.
Simon chwycił Patrycję za rękę i popędzili w stronę palm, za którymi znajdował się niski,
kamienny mur. Oddzielał on plażę od przylegającego do niej trawnika. Gdy tam dotarli, Patrycja
poczuła nagle, jak Simon unosi ją bez wysiłku ponad murem i stawia na ziemi. Przykucnęli oboje
i przytulili się do biało–różowych kamieni, z których zbudowany był mur. Przez kilka sekund
zdawało się, że świat zamarł w bezruchu. Na pobliskiej Cillins Avenue zdziwieni kierowcy
zatrzymali samochody i w osłupieniu patrzyli na morze. W szum bryzy, przetaczającej się nad
równinami Florydy, wdzierał się obcy, narastający hałas.
— Co to? — zapytała.
— Fala uderzeniowa wybuchu. Uważaj, zaraz tu dotrze — wyjaśnił.
Po piasku pędziła już z wściekłym sykiem ogromna, spieniona fala. Uderzyła z furią o brzeg,
nabrała impetu i roztrzaskała się o kamienny mur. Simon zdążył jeszcze chwycić mocno Patrycję,
a potem, niczym lawina, runęły na nich potoki lodowatej wody. Wkrótce fala zaczęła opadać i
cofnęła się w stronę morza, pozostawiając jedynie warstwę piasku i wodorostów.
Kiedy wstali, Simon zerknął na przemoczoną do suchej nitki sukienkę Patrycji.
—. Obawiam się, że właśnie rozstałaś się z wartą tysiąc dolarów kreacją od Schiaparellego —
zauważył. — No cóż, to chyba nie jedyna ofiara tego fajerwerku.
Święty przyglądał się spokojnie ponurej scenie. Do brzegu podążały hałaśliwe grupki
ciekawskich. W pobliżu, raz po raz, rozlegał się spazmatyczny warkot samochodów, gdzieś z
oddali dobiegał przeraźliwy kobiecy krzyk. Simon spojrzał na trawnik i zamarł, nie dowierzał
własnym oczom.
Nie dalej niż w odległości jednego jarda, zobaczył bowiem leżącego na trawniku młodego
mężczyznę z okrągłą twarzą. Szeroko rozwarte, martwe oczy jakby wpatrywały się w Świętego.
Mężczyzna miał na sobie niebieski, marynarski mundur. Fala, która cisnęła nim o brzeg,
pozostawiła małą wiązkę wodorostów owiniętych wokół wykręconego ramienia. Jego nadgarstek
oplatały szczelnie linki kamizelki ratunkowej. Święty pochylił się nad ciałem. Światło księżyca
było na tyle silne, że mógł odczytać nazwę statku wypisaną na kamizelce i wtedy poczuł jak,
przebiegają mu po plecach ciarki.
Zdawało się, że nigdy nie zdoła oderwać wzroku od kamizelki. Czarne, złowieszcze litery
tańczyły mu przed oczyma. Po kilku sekundach Simon otrząsnął się z dziwnego hipnotycznego
transu, w który wpędził go napis na kamizelce ratunkowej martwego marynarza.
Kiedy Templar wreszcie się odezwał, jego głos zabrzmiał cicho i spokojnie. Oprócz żelaznego
uścisku dłoni, którym chwycił Patrycję za ramię, nic nie zdradzało, iż w jego mózgu rozszalała
się burza pytań i domysłów.
— Kochanie, będziesz musiała mi pomóc — powiedział. — Zaniesiemy tego człowieka do
domu, zanim ktoś go tu znajdzie.
Patrycja momentalnie rozpoznała znajomą nutę w głosie Simona. Wiedziała, iż nie powinna
zadawać żadnych pytań. Posłusznie, niczym automat, podniosła stopy marynarza, podczas gdy
Simon, wsunąwszy ręce pod jego pachy, uniósł tułów. Ciało topielca było ciężkie i bezwładne.
Kiedy pokonali połowę drogi, która dzieliła ich od wejścia do domu, zauważyli na ganku
poruszający się cień. Simon natychmiast puścił ciało; Patrycja skwapliwie uczyniła to samo.
Cień przesunął się na trawnik i zaczął skradać się w ich kierunku. W łagodnym świetle
księżyca Patrycja i Simon zobaczyli białe, flanelowe spodnie w szerokie paski i mieniący się
pięcioma kolorami, równie gustowny sweter. Zaś ponad swetrem majaczyła dobroduszna twarz i
oczy wlepione w Świętego.
— Szefie, to pan? — zapytał cień.
Głos kojarzył się z dźwiękiem klaksonu, który zachorował na zapalenie krtani, lecz w tym
momencie Simonowi zdawało się, iż zabrzmiał niezwykle melodyjnie. A twarz właściciela głosu
wcale nie przyprawiała Świętego o atak serca, wręcz przeciwnie, uznał ją za niezwykle piękną.
Dzięki wieloletniej praktyce Simon potrafił bezbłędnie rozpoznać skomplikowane stany
emocjonalne swego towarzysza, obserwując mimikę jego twarzy. Wiedział zatem, że dwie
głębokie bruzdy w miejscu, w którym u innych przedstawicieli gatunku ludzkiego natura
umieściła brwi, nie oznaczają bynajmniej morderczych zamiarów, a jedynie niepokój.
— Tak, Hoppy — odpowiedział z ulgą w głosie. — To my. No, nie stój tak. Zabierz go.
Hoppy Uniatz ruszył na pomoc krokiem uszczęśliwionego niedźwiedzia. Nie zadawał pytań,
ani nie komentował poleceń szefa. Wiedział, że należy robić swoje bez szemrania i ochoczo.
Święty w oczach Hoppy’ego był cudotwórcą, człowiekiem, który z nadprzyrodzoną łatwością
osiągał wszystko, co chciał. Wiedział też, że Święty poruszał się z niewiarygodną nonszalancją
wśród labiryntu myśli, który Uniatzowi nieodmiennie kojarzył się z miejscem równie
nieprzyjemnym jak czyściec. Myślenie sprawiało Hoppy’emu koszmarną przykrość, powodując
ból ogniskujący się gdzieś w otchłaniach czaszki. W dniu, w którym Hoppy zrozumiał, iż Święty
jest w stanie myśleć za nich obu, uznał swe życie za wspaniałe. Postanowił, że już nigdy nie
opuści Simona Templara. Od tamtej pory towarzyszył mu jak cień.
Spojrzał z zadowoleniem na ciało marynarza.
— Do diabła, szefie — wymamrotał — słyszałem, jak mu pan przyładował. Co to było,
szefie? Jakaś nowa spluwa? O mało nie zleciałem ze schodów.
— Hoppy, czasami odnoszę wrażenie, że powinniśmy się pobrać — powiedział Święty. —
Masz rację. A spluwa, rzeczywiście niczego sobie, chociaż nie moja. A teraz zabierz tego
nieboszczyka do mojego pokoju. Zdejmij z niego mundur i uważaj, żeby nie zobaczył cię nikt ze
służby.
Rozkaz ten należał do kategorii poleceń, które Hoppy był w stanie wykonać, odnosił się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin