Lagerkvist_Par_-_Barabasz.txt

(190 KB) Pobierz
PAR LAGERKVIST
BARABASZ
PRZEŁOŻYŁA Z FRANCUSKIEGO
ZOFIA MILEWSKA
INSTYTUT WYDAWNICZY • PAX • 1975
Tytuł oryginału szwedzkiego BARABAS
Copyright by Par Lagerkvisl 1950
Na okładce projektu Anny Kasche wykorzystano reprodukcję fragmentu obrazu z XV w. Trójca Święta {Pietas Patris).
i ad om o wszystkim, że został ukrzyżowany; wiadomo, kim byli ludzie, co się wtedy przy Nim zgromadzili: Maryja — Jego Matka, Maria z Magdali, Weronika, Szymon z Cyrenajki, który niósł krzyż, i Józef z Arymatei, który miał Go zawinąć w całun. Ale trochę poniżej, na zboczu, stał pewien człowiek i nie odrywał wzroku od Tego, który tam na górze konał, rozpięty na krzyżu; nie spuszczał z Niego oczu od pierwszej do ostatniej chwili Jego męczeńskiej śmierci. Człowiek ów zwał się Barabasz. O nim właśnie mówi ta książka.
Był to mężczyzna około trzydziestki, rosły, barczysty, z cerą ziemistą, rudą brodą i czarnymi włosami. Równie czarne miał brwi; oczy były tak głęboko osadzone, jak gdyby chciały taić swój wyraz. Jeden policzek przecinała wielka szrama — od oka aż do brody. Ale zewnętrzny wygląd człowieka niewiele przecież znaczy.
Szedł za tłumem ulicami od samego pretorium, trzymał się jednak w pewnej odległości za innymi. Kiedy wyczerpany Rabbi upadł pod ciężarem, Barabasz przystanął, by nie podejść za blisko miejsca, gdzie leżał krzyż, i czekał aż do chwili, kiedy to kazano nieść krzyż owemu Szymonowi. Wśród idących za Skazanym niewielu było mężczyzn — poza żołnierzami rzymskimi, oczywiście; szły za Nim przede wszystkim kobiety i gromadka dzieciaków, co zbiegały
się zawsze, ilekroć ich ulicą prowadzono kogoś na ukrzyżowanie; uważały to za rodzaj rozrywki. Wkrótce jednak znudzone zawróciły do-swoich zabaw, spozierając po drodze na człowieka z wielką szramą na policzku, idącego w tyle za innymi.
Stał teraz na wzgórzu straceń i wpatrywał się-w Tego, który zawisł na środkowym krzyżu; nie mógł oderwać od Niego oczu. Prawdę powiedziawszy, nie zamierzał iść za Nim aż tutaj na-górę, bo wszystko tu było nieczyste i plugawe., Kiedy człowiek raz wstąpił na to przeklęte, i nieszczęsne miejsce, z pewnością pozostawiał na nim coś z siebie i później jakaś złowroga siła zmuszała go, żeby tu co pewien czas wracał, dopóki któregoś dnia nie zostanie już na zawsze. Wszędzie walały się porozrzucane czaszki i kości, poprzewracane na wpół zgniłe krzyże. Chociaż nie nadawały się do użytku, nie zbierano ich, każdy bowiem bał się tu czegokolwiek tknąć. Dlaczego więc tutaj stał? Nie znał przecież tego Człowieka, nie miał z Nim nic wspólnego. Dlaczego znalazł się na Golgocie, on, który został uwolniony?
Głowa Ukrzyżowanego opadła, oddychał z trudem; niedługo już chyba będzie żył. Nie był silnym mężczyzną. Ciało miał wychudzone i wątłe, ręce tak szczupłe, że widać nigdy nie służyły mu do pracy. Dziwny człowiek. Broda rzadka, pierś nie owłosiona jak u młodego chłopca... Wszystko to nie podobało się Barabaszowi.
Od pierwszej chwili, gdy ujrzał Go na dziedzińcu pałacu, wyczuł, że jest w Nim coś niezwykłego. Nie umiałby jednak powiedzieć, co to było. Nigdy chyba dotąd nie widział takiego
Człowieka. Ujrzał Go jakby w kręgu oślepiającej jasności ¦— może dlatego, że sam wyszedł z ciemnicy i jego oczy nie przyzwyczaiły się jeszcze do światła. Po chwili jasność oczywiście zgasła, a oczy Barabasza odzyskawszy zwykłą siłę widziały już wszystko, nie tylko tego jednego Człowieka, osamotnionego tam na dziedzińcu. Nadal jednak zachował przekonanie, że tkwi w Nim coś zadziwiającego i że nie jest podobny do innych ludzi. Nie mieściło mu się w głowie, że to więzień i że zupełnie tak samo, jak on przedtem, skazany został na śmierć. Nie mógł tego zrozumieć. To nie jego sprawa, oczywiście — ale jakże można wydawać takie wyroki? To przecież jasne, że ten Człowiek jest niewinny.
No tak, ale właśnie Jego wyprowadzono na ukrzyżowanie ¦—¦ a Barabaszowi darowano wolność i zdjęto kajdany. Nic na to nie mógł poradzić. To ich rzecz. Mieli prawo wybrać, kogo im się podobało; mieli ¦—¦ i tak z niego skorzystali. Obydwaj byli skazani na śmierć, ale jeden miał zostać ułaskawiony. Wybór zadziwił przede wszystkim samego Barabasza. Gdy zdejmowano mu kajdany, widział, jak Tamten, chyląc się już pod brzemieniem krzyża, znika, otoczony żołnierzami, pod sklepieniem bramy.
Stał zapatrzony w puste wyjście. Wtem jeden ze strażników uderzył go pięścią i wrzasnął: — Czegóż tu jeszcze sterczysz z wybałuszonymi ślepiami? Zmykaj, jesteś przecież wolny! — Dopiero wówczas ocknął się, wyszedł tą samą bramą, a kiedy zobaczył, że On wlecze krzyż po ulicy, podążył za Nim. Dlaczego? Nie wiedział. Jak i nie wiedział teraz, czemu stoi od tylu godzin patrząc na Ukrzyżowanego i Jego
długie konanie, choć przecież nie ma z Nim nic wspólnego.
Czy ci, którzy trwali u stóp krzyża na górze, musieli tu przyjść? Nie — przyszli z własnej woli. Nic ich nie zmuszało do towarzyszenia Mu aż tutaj, gdzie każdego mogła splugawić nieczystość tego miejsca. Ale to byli Jego krewni i bliscy przyjaciele. Ciekawe... Robili wrażenie, że nie boją się skalania nieczystością.
Ta oto kobieta to pewno Jego Matka. Co prawda wcale do Niego niepodobna. Ale kto może być do Niego podobny? Wyglądała jak prosta wieśniaczka. Od czasu do czasu wierzchem dłoni ocierała twarz, była bowiem bliska płaczu. Nie płakała jednak. Nie rozpaczała jak tamci, patrzyła na Niego inaczej niż oni. Tak, to na pewno Jego Matka. Na pewno współczuła z Nim najgłębiej; zdawała się jednak wyrzucać Mu, że zawisł oto na krzyżu, że doszło do tego, iż Go ukrzyżowali. Na pewno sam do tego doprowadził, On, taki czysty i niewinny, a ona nie mogła się z tym pogodzić. Jego matka była przekonana o Jego niewinności. V/ jej oczach byłby niewinny bez względu na to, co by uczynił. -     'i
Człowiek, który patrzył, nie miał matki. Nie miał zresztą i ojca, nigdy nawet o nim nie słyszał. Nie miał też żadnych krewnych, a w każdym razie nic o nich nie wiedział. Gdyby on został ukrzyżowany, nie byłoby tyle płaczu, tyle żałości co tutaj. Ludzie bili się w piersi i zachowywali tak, jak gdyby nigdy dotąd nie znaleźli się w obliczu równie wielkiego nieszczęścia; rozpaczliwym łkaniom i wzdychaniu nie było końca...
Tego ukrzyżowanego po prawej stronie znał
dobrze. Gdyby on przypadkiem dojrzał go w pobliżu, wyobraziłby sobie może, iż Barabasz przyszedł tu dla niego, żeby patrzeć na jego mękę. O, nie, na pewno nie po to się tu znalazł. Ale nie przejmował się, że go widzi na krzyżu. Jeżeli ktokolwiek zasługiwał na śmierć, to na pewno ten właśnie łotr, chociaż nie za to, za co został skazany, ale za coś zupełnie innego.
Czemu więc patrzył na niego, zamiast na Tego w środku, który został ukrzyżowany w jego, Barabasza, miejsce? Czemu nie patrzył na Tego, dla którego tu przyszedł, który dziwną swą siłą przywiódł go aż tutaj, który miał taką dziwną nad nim moc? Moc?... Trudno wyglądać na słabszego niż ten właśnie człowiek. Nie sposób znaleźć bardziej litości godnego skazańca. Tamci dwaj wcale tak nie wyglądali; nie odnosiło się wrażenia, że tak samo cierpią. Mieli większy zasób sił, to oczywiste. On nie był nawet w stanie podnieść opadającej bezwładnie głowy.
Teraz wyprężył się jednak trochę, uniosły się wychudłe, nie owłosione piersi; z trudem chwytając oddech przesunął językiem po spieczonych wargach. Wydał jęk, który miał oznaczać, że chce pić. Żołnierze, znudzeni, że skazańcy ciągle jeszcze żyją, leżąc trochę na uboczu grali w kości; wcale Go nie usłyszeli. Ale ktoś z Jego bliskich zszedł do nich i powiedział. Jeden z żołnierzy podniósł się niechętnie, umoczył gąbkę w glinianym naczyniu i podał Mu ją na długiej żerdzi. Ledwo poczuł błotnisty smak płynu, który Mu podano, nie chciał więcej. Żołnierz, łajdak, zaczął się naśmiewać, a kiedy wrócił do swoich kolegów, i oni poczęli rechotać wraz z nim. Szatany.
Krewni, czy ktokolwiek to był, wpatrywali, się z rozpaczą w Nieszczęśliwego na krzyżu, a On oddychał coraz słabiej i słabiej; jasne było, że już wkrótce wyzionie ducha. I pewno lepiej, żeby się to prędzej skończyło, żeby prędzej przestał cierpieć. To samo myślał człowiek, który patrzył: oby wreszcie chciało się to skończyć! Zaraz potem umknie stąd i już nigdy nie będzie o tym wszystkim myślał... '
Ale nagle całe wzgórze okrył mrok, jak gdyby słońce straciło blask. A w tej ciemności Ukrzyżowany zawołał mocnym głosem: ,,Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił". Słowa zabrzmiały dziwnie posępnie. Co właściwie miały znaczyć? I skąd ta ciemność? Był przecież jasny dzień. Zupełnie niepojęte. Widok trzech krzyży, ledwie już dostrzegalnych tam na wyniosłości, przejmował dreszczem. Z pewnością stanie się coś straszliwego. Żołnierze porwali się z miejsc i chwycili za broń. Zawsze, cokolwiek by się nie zdarzyło, pierwszym odruchem szukali broni. Skupili się teraz z włóczniami w rękach koło krzyża; słyszał, jak szepczą między sobą, przerażeni. O, ależ się wystraszyli! Przestali się naśmiewać. Byli przesądni, to jasne.
I Barabasz również się zląkł. Odetchnął dopiero wówczas, kiedy się trochę rozwidniło i wszystko zaczęło znowu wyglądać zwyczajnie. Jasność pojawiała się wolno jak o świcie. Rozpościerała się na wzgórzu i na pobliskich gajach oliwkowych, a ptaki, które przedtem pomilkły, znów się rozświergotały. Tak, to naprawdę przypominało świt.
Krewni i bliscy tam, na górze, ucichli. Nie było już słychać płaczu ani skarg. W milczeniu
patrzyli na Człowieka na krzyżu — to samo zresztą chwilami robili żołnierze. Było tak cicho i spokojnie...
Teraz mógł pójść swoją drogą, jeśli tylko zechce. Skończyło się. Słońce znowu rozbłysło i wszystko było tak jak zawsze. Ciemność zaległa tylko na chwilę, w której On umierał.
Tak, teraz już sobie pójdzie. Trzeba już iść, to jasne. Nic go tu już nie trzyma. Nie było żadnego powodu, by zostawał, skoro Tamten umarł. Zdjęto ciało z krzyża ¦— widział to jeszcze przed odejściem. Widział też, jak dwaj mężczyźni zawinęl...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin