Alistair MacLean - Partyzanci.txt

(383 KB) Pobierz
Alistair Maclean



 Partyzanci




      
    [prze�o�y�a Anna Kra�ko]
    Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
    Warszawa 1989
    ISBN 83-11-07766-5
      

Rozdzia� I
      
      
     Noc� nad Tybru wia� zimny wiatr, p�nocny wiatr i ni�s� zapach �niegu znad odleg�ych Apenin�w. Niebo ja�nia�o czyste, rozgwie�d�one, a na zaciemnionych ulicach mo�na by�o dojrze� wiruj�ce tumany kurzu, miotane wiatrem papiery, kawa�ki tektury i drobne kamienie. Tym razem jednak ciemne i brudne zau�ki Rzymu nie pad�y ofiar� kolejnego, nie ko�cz�cego si� strajku pracownik�w elektrowni i s�u�b oczyszczania miasta, jak si� to zdarza�o w czasach pokoju, teraz bowiem trwa�a wojna. Dzia�ania w basenie Morza �r�dziemnego osi�gn�y ten delikatny etap, na kt�rym Wieczne Miasto nie chcia�o ju� zanadto rzuca� si� w oczy o�wietlaj�c ulice latarniami, za� s�u�by komunalne w swej znakomitej wi�kszo�ci bi�y si� gdzie� daleko na po�udniu, tocz�c wojn�, kt�ra tak naprawd� niewiele je obchodzi�a. 
     Petersen zatrzyma� si� przed wej�ciem do sklepu - trudno odgadn�� jakiego, bowiem witryny szczelnie okrywa� regulaminowy papier do zaciemniania - i szybko omi�t� spojrzeniem Via Bergola. Zdawa�a si� by� wymar�a jak wi�kszo�� ulic miasta i tej porze. Wyj�� �lep� latark�, du�y p�k zmy�lnie wygi�tych kluczy i wszed� do �rodka z szybko�ci�, swobod� i bieg�o�ci�, kt�ra przynosi�a chlub� temu, kto szkoli� go do takich zada�. Skry� si� za otwartymi drzwiami, zdj�� os�on� latarki, w�o�y� wytrychy do kieszeni, w ich miejsce wzi�� mausera z t�umikiem i czeka�. 
     Czeka� blisko dwie minuty. Dwie minuty w pewnych okoliczno�ciach mog� si� bardzo d�u�y�, ale jemu chyba to nie przeszkadza�o. Us�ysza� skradaj�ce si� kroki, a potem zza drzwi wychyli�a si� niewyra�na sylwetka m�czyzny, kt�rej jedynym rozpoznawalnym szczeg�em by�a szpiczasta czapka i d�o� zaci�ni�ta na uchwycie rewolweru w tak jednoznacznym zamiarze, �e nawet w ciemno�ciach widzia� md�� biel napi�tych kostek. 
     Jeszcze dwa ciche kroki i m�czyzna zatrzyma� si� nagle, gdy us�ysza� pstrykni�cie w��czanej latarki i gdy poczu�, jak t�umik mausera niezbyt delikatnie wbija mu si� w kark. 
- Rzu� bro�! R�ce za g�ow�, trzy kroki do przodu i nie ogl�daj si�! 
     Wykona� polecenie. Petersen zamkn�� drzwi, odnalaz� kontakt i zapali� �wiat�o. Wszystko wskazywa�o na to, �e znale�li si� u jubilera, cho� w�a�ciciel - najwyra�niej cz�owiek ma�ej wiary w si�y zbrojne wojsk okupacyjnych, b�d� rodzimych, a mo�e jednych i drugich - roztropnie i do cna wymi�t� swoje gablotki.
 - Teraz mo�esz si� odwr�ci� - rzek� Petersen. 
     M�czyzna odwr�ci� si�. Jego m�oda twarz przybra�a wojowniczy i nieugi�ty wyraz, ale niczym nie uda�o mu si� zamaskowa� oczu ani l�ku, kt�ry si� w nich czai�.
- Zastrzel� ci� - zacz�� Petersen tonem, jakim prowadzi si� rozmow� przy kawie - je�li masz jeszcze jak�� bro�, kt�r� przede mn� ukrywasz.
- Nie mam innej broni. 
- Dokumenty. M�odzieniec zacisn�� usta, nie odezwa� si�, nie wykona� �adnego ruchu. 
     Petersen westchn��
- Zak�adam, �e wiesz, co to t�umik. Zapewniam ci�, �e... potem bardzo �atwo ci je odbior�. Nikt nie b�dzie wiedzia�, kto ci� zabi�, za co i kiedy, a co w tej chwili wa�niejsze, ty te� nie. 
     Ch�opak si�gn�� za pazuch� i wyj�� portfel. Petersen otworzy� go kciukiem i czyta� na g�os: 
- Hans Winterman... Urodzony 24 sierpnia 1924 roku... Dziewi�tna�cie lat i ju� porucznik! No prosz�, musi by� z ciebie niez�y bystrzak! 
     Petersen z�o�y� portfel i schowa� go do kieszeni. - �ledzi�e� mnie dzi� wieczorem. I wczoraj prawie ca�y dzie�. I przedwczoraj. A mnie natarczywo�� nu�y, zw�aszcza gdy jest tak nachalna. Dlaczego za mn� �azisz, co? 
 - Zna pan moje nazwisko, stopie�, oddzia�... 
     Petersen machn�� r�k� by go uciszy�. 
- Daruj sobie. No c�, nie dajesz mi wyboru... 
     Ca�a zadziorno�� znikn�a z twarzy porucznika bez �ladu. 
- Pan mnie... zabije? 
- Nie b�d� durniem. 

     Hotel Splendide daleki by� od wspania�o�ci, cho� w�a�nie to sugerowa�a jego nazwa. Jednak obskurna anonimowo�� budynku nader Petersenowi odpowiada�a. Zagl�daj�c przez sp�kan� i brudn� szyb� frontowych drzwi, nie bez zdziwienia dostrzeg�, �e t�usty, nie ogolony i dobrze ju� zaawansowany w latach portier cho� raz nie drzemie, a przynajmniej jest na tyle rozbudzony, by co i raz wychyla� co� z butelki. Petersen obszed� hotel od ty�u, wspi�� si� po schodkach przeciwpo�arowych, dosta� si� na trzeci� kondygnacj�, aby tam skr�ci� w korytarz na lewo i wej�� do swego pokoju za pomoc� wytrycha. Szybko sprawdzi� szafki i szuflady. Zadowolony z wyniku inspekcji, narzuci� na siebie ci�ki p�aszcz, wyszed� z pokoju i zaj�� pozycj� na znanych mu ju� schodach ewakuacyjnych. Mimo dodatkowej ochrony, jak� stanowi� p�aszcz, by�o tu zdecydowanie ch�odniej ni�, jak si� teraz zdawa�o, na przytulnych uliczkach miasta. �ywi� zatem nadziej�, �e nie b�dzie musia� czeka� zbyt d�ugo. 
     Czeka� wr�cz kr�cej ni� si� spodziewa�. W niespe�na pi�� minut w korytarzu pojawi� si� niemiecki oficer. Ra�no krocz�c skr�ci� w lewo, zapuka� do drzwi, p�niej, tym razem stanowczo, szarpn�� klamk� i cofn�� si� z zafrasowan� twarz�. Potem da�o si� s�ysze� skrzypienie i �oskot wiekowej windy, p�niej nasta�a cisza, zn�w zaskrzypia�a winda, a� wreszcie ukaza� si� ten sam oficer w asy�cie str�a z kluczem w r�ku. 
     Po dziesi�ciu minutach, gdy �aden z m�czyzn si� nie pokazywa�, Petersen wsun�� si� do �rodka, opu�ci� w d� i zza rogu obserwowa� lew� odnog� korytarza. W jej �rodkowej cz�ci sta� portier, bez w�tpienia na czatach. Tak samo nie budzi� w�tpliwo�ci fakt, �e by� z niego zaprawiony i przygotowany na ka�d� okoliczno�� bojownik, z kieszeni bowiem wyjmowa� od czasu do czasu piersi�wk� i zamykaj�c z ukontentowaniem oczy, rozkoszowa� si� jej zawarto�ci�. Petersen klepn�� go jowialnie w rami�. 
- Dobra robota, przyjacielu... 
     Portier zakrztusi� si�, rozkaszla�, zaplu� i usi�owa� co� wychrypie�, ale krta� odm�wi�a mu pos�usze�stwa. Petersen ju� go nie widzia�; zagl�da� w g��b pokoju. 
- Aaaa... Dobry wiecz�r, pu�kowniku Lunz! Mam nadziej�, �e wszystko jest na swoim miejscu. 
     Lunz by� niemal bli�niaczo podobny do Petersena: �redniego wzrostu, szeroki w ramionach, z ostr� twarz�, szarymi oczami i rzedniej�cymi ciemnymi w�osami - nieco starsza wersja Petersena, jednak niew�tpliwie podobie�stwo by�o uderzaj�ce. Lunz nie zdawa� si� by� w najmniejszym stopniu zbity z tropu. 
- Dobry wiecz�r. Dopiero co przyjecha�em i... 
- No, no pu�kowniku... - Petersen pogrozi� mu palcem. - Oficerowie, bez wzgl�du na narodowo��, s� ci�gle oficerami i pod ka�d� szeroko�ci� geograficzn� d�entelmenami. A d�entelmeni nie k�ami�. Jest pan tu dok�adnie od jedenastu minut, mierzy�em czas.
     Odwr�ci� si� do wci�� purpurowego i z trudem �api�cego oddech str�a, kt�ry czyni� szale�cze wysi�ki, by przem�wi�. Klepn�� go zach�caj�co w plecy. 
- Chcesz nam co� powiedzie�, bracie? 
- Nie by�o pana. - Konwulsje z wolna ustawa�y. - To znaczy by� pan, ale widzia�em, jak pan wychodzi�. Jedena�cie minut? Jedena�cie minut? Nie zauwa�y�em... to jest... Pa�ski klucz... 
     - By�e� wtedy pijany - rzek� Petersen pob�a�liwie. Nachyli� si�, poci�gn�� nosem i skrzywi� si�. - Jeszcze jeste�. Zabieraj si� st�d. I przy�lij nam butelk� brandy. Nie tego �mierdziela, kt�rego sam ci�gniesz. Francusk� brandy, trzymasz j� dla gestapo. Aha, i dwa kieliszki. Czyste! Pan, naturalnie, dotrzyma mi towarzystwa, drogi pu�kowniku - zwr�ci� si� do Lunza. 
- Naturalnie. 
     Lunza trudno by�o wytr�ci� z r�wnowagi. Spokojnie patrzy�, jak Petersen zdejmuje p�aszcz i rzuca go na ��ko. Uni�s� w g�r� brew i zapyta�: 
- Czy�by niespodziewany spacerek w ch�odn� noc? 
- Po Rzymie w styczniu? To nie czas, �eby ryzykowa� w�asne zdrowie. A i wiszenie na schodach przeciwpo�arowych to nie igraszka, zapewniam pana. 
- Wi�c tam si� pan ukry�... Powinienem by� chyba lepiej si� zabezpieczy�. 
- A ju� na pewno wystawi� lepsz� wart�. 
- Istotnie... 
- Lunz wyj�� fajk� z wrzo��ca i zacz�� j� nabija�. - Nie mia�em wielkiego wyboru. 
- Pan mnie zasmuca, pu�kowniku, naprawd�. Zdobywa pan m�j klucz, co stoi w sprzeczno�ci z prawem, wystawia pan stra�e, �eby nie zosta� przy�apanym na kolejnym �amaniu prawa, szpera pan w moich osobistych... 
- Szpera?! 
- Uwa�nie przegl�da. Nie bardzo wiem, jakie to obci��aj�ce mnie dowody spodziewa� si� pan znale��? 
- Prawd� m�wi�c �adnych. Nie wygl�da pan na cz�owieka, kt�ry zostawia�by jakie�... 
- A do tego ka�e mnie pan jeszcze �ledzi�. Z ca�� pewno�ci� tak, bo inaczej nie wiedzia�by pan, �e wcze�niej wychodzi�em bez okrycia. Zasmuca mnie to, pu�kowniku, w�a�ciwie szokuje. Gdzie� jest wzajemne zaufanie, kt�re powinno ��czy� sojusznik�w? 
- Sojusznik�w? - Zapali� zapa�k�. - Nie my�la�em o tym w ten spos�b... - S�dz�c po jego minie, nadal tak nie my�la�. 
- Oto kolejny dow�d wzajemnego zaufania. - Petersen wr�czy� Lunzowi portfel i rewolwer odebrane m�odemu porucznikowi. - Jestem przekonany, �e pan go zna. Ten cz�owiek bardzo niebezpiecznie wymachiwa� broni�. 
- Aaa... - mrukn�� pu�kownik, odrywaj�c wzrok od dokument�w - m�ody, zapalczywy porucznik Winterman... Mia� pan racj� zabieraj�c mu rewolwer; m�g� sobie niechc�cy zrobi� krzywd�. O ile pana znam, mog� za�o�y�, �e nie spoczywa teraz gdzie� na dnie Tybru, prawda? 
- Nie traktuj� sojusznik�w w ten spos�b. Siedzi zamkni�ty u jubilera. 
- Oczywi�cie - skontatowa� Lunz, jakby nie spodziewa� si� us�ysze� nic innego. - Zamkni�ty. Naturalnie, mo�e si� wydos... 
- Nie mo�e. Pan mnie nie tylko zasmuca, ale i obra�a, pu�kowniku. Dlaczego nie da� mu pan czerwonej flagi albo werbla do r�k? Czego�, co naprawd� przyku�oby moj� uwag�? 
     Lunz westchn��. 
- M�ody Hans nie�le sprawdza si� w czo�gu, ale subtelno�� nie jest jego specjalno�ci�. A propos obra�ania: to nie by� m�j pomys�, tylko jego. Wiedzia�em, oczywi�cie, do czego zmierza, i nie usi�owa�em go powstrzyma�. Guz na czole to niewielka cena za zdobyte do�wiadczenie. 
- Nawet guz...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin