Grisham John - Ostatni sędzia.doc

(1391 KB) Pobierz
JOHN GRISHAM

JOHN GRISHAM

OSTATNI SĘDZIA

Przekład Jan Krasko


CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ 1

Po dziesięcioleciach wytrwałej niegospodarności, złego zarządzania i troskliwego zaniedbywania, w roku 1970 Ford County Times wreszcie zbankrutował. Jego właścicielka i wydawca Emma Caudle miała dziewięćdziesiąt trzy lata i była przykuta do łóżka w domu pogodnej starości w Tupelo. Redaktor naczelny, jej syn Wilson Caudle, miał lat siedemdziesiąt kilka i metalową płytkę, którą nosił w głowie od I wojny światowej. Pokrywał ją idealnie okrągły kawałek ciemnej skóry, którą przeszczepiono mu na szczyt wysokiego, stromego czoła, dlatego przez całe dorosłe życie musiał znosić przydomek Plama. Plama zrobił to. Plama zrobił tamto. Plama tu. Plama tam.

Za młodu pisywał reportaże z zebrań rady miejskiej, z meczów futbolowych, wyborów, rozpraw sądowych, spotkań kościelnych, ze wszystkiego, co działo się w hrabstwie Ford. Był dobrym reporterem, dokładnym i z intuicją. Rana głowy najwyraźniej nie przeszkadzała mu w pisaniu. Ale jakiś czas po II wojnie światowej płytka musiała się przesunąć i Caudle przestał pisać cokolwiek z wyjątkiem nekrologów. Uwielbiał nekrologi. Spędzał nad nimi wiele godzin. Akapit po akapicie, elokwentną prozą opisywał szczegóły życia nawet najskromniejszych obywateli hrabstwa Ford. A gdy umierał obywatel wybitny, Caudle skwapliwie wykorzystywał okazję i zamieszczał tę wiadomość na pierwszej stronie. Nigdy nie opuścił ani jednego czuwania przy zwłokach, ani jednego pogrzebu, nigdy nie napisał o nikim źle. Wszyscy odchodzili w chwale. Cudownie było tam umierać. A Plama był bardzo popularny, chociaż stuknięty.

Do jedynego poważnego kryzysu w jego dziennikarskiej karierze doszło w roku 1967, mniej więcej wtedy, gdy do hrabstwa Ford dotarł wreszcie ruch na rzecz przestrzegania praw obywatelskich. Przedtem gazeta nie wykazywała ani cienia tolerancji rasowej. Ani jedna czarna twarz nie ukazała się na jej stronach, z wyjątkiem twarzy kryminalistów - znanych lub podejrzanych o przestępstwo. Nie ukazało się ani jedno zawiadomienie o ślubie czarnej pary. Ani jedna wzmianka o czarnych zawodnikach tej czy innej drużyny baseballowej, czy o czarnych studentach, którzy ukończyli uniwersytet z wyróżnieniem. Ale w roku 1967 Caudle dokonał zdumiewającego odkrycia. Otóż obudził się pewnego ranka ze świadomością, że w hrabstwie Ford umierają także Murzyni i że nikt o tym nie pisze. Czekał na niego nowy, wielki, jakże bogaty świat nekrologów, więc postawił żagle i odważnie wypłynął na niebezpieczne i nieznane wody. W środę, ósmego marca 1967 roku Times został pierwszym stanowiącym własność białego tygodnikiem w Missisipi, który zamieścił nekrolog Murzyna. Prawie tego nie zauważono.

Ale już tydzień później Caudle opublikował aż trzy nekrologi Murzynów i ludzie zaczęli gadać. Miesiąc później zaczął się regularny bojkot, bo coraz więcej subskrybentów odwoływało prenumeratę i coraz więcej ogłoszeniodawców wstrzymywało się z zamieszczaniem ogłoszeń. Caudle wiedział, co się dzieje, ale zbyt zaaferowany swoim nowym statusem integracjonisty, przestał zważać na tak trywialne sprawy, jak sprzedaż i zysk. Półtora miesiąca po zamieszczeniu historycznego nekrologu, tłustym drukiem na pierwszej stronie gazety wyłożył zasady swojej nowej polityki. Oznajmił czytelnikom, że będzie publikował to, co, cholera, zechce i jeśli białym się to nie podoba, po prostu przestanie zamieszczać ich nekrologi.

Godziwa śmierć jest w Missisipi ważną częścią życia zarówno dla białych, jak i dla czarnych, dlatego większość białych nie mogła znieść myśli, że mogliby odejść na wieczny odpoczynek bez chwalebnego nekrologu autorstwa Plamy. A dobrze wiedzieli, że jest stuknięty na tyle, żeby spełnić swoją groźbę.

W kolejnym wydaniu roiło się od nekrologów Murzynów i białych, ułożonych w kolejności alfabetycznej i starannie ze sobą przemieszanych. Sprzedał się cały nakład i nastał krótki okres prosperity.

Bankructwo nazwano nieumyślnym, jakby inni bankrutowali umyślnie. Watasze wierzycieli przewodził właściciel hurtowni papieru z Memphis, któremu Times był winny sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Kilku innych nie dostawało pieniędzy od pół roku. Zwrotu długu zażądał nawet poczciwy bank gwarancyjny.

Byłem tam nowy, ale słyszałem plotki. Siedziałem na biurku w pokoju od ulicy, czytając jakieś czasopismo, gdy do redakcji wkroczył karzełek w szpiczastych butach i spytał o Wilsona Caudle'a.

- Jest w domu pogrzebowym - powiedziałem.

Karzełek był z tych zadziornych. Zauważyłem, że na biodrze, pod wymiętą granatową marynarką, ma spluwę, którą ukrywa tak, żeby wszyscy ją widzieli. Pewnie miał też pozwolenie na broń, ale w hrabstwie Ford pozwolenia nie wymagano, przynajmniej w latach siedemdziesiątych. Co więcej, patrzono na nie krzywym okiem.

- Muszę to doręczyć - odparł, machając kopertą.

nie zamierzałem mu pomagać, ale trudno być niegrzecznym dla karzełka. Nawet takiego ze spluwą.

- Jest w domu pogrzebowym - powtórzyłem.

- To zostawię to panu - oznajmił.

Chociaż mieszkałem tam od niecałych dwóch miesięcy i chociaż studiowałem w college'u na Północy, tego i owego zdążyłem się nauczyć. Wiedziałem, że dobrych wiadomości nie doręcza się urzędowo. Wysyła się je pocztą, jakimś środkiem transportu czy przynosi się je osobiście, ale nigdy nie doręcza ich urzędowy posłaniec. Dokumenty w kopercie były zwiastunem kłopotów i nie chciałem mieć z nimi nic wspólnego.

- nie - odparłem, spoglądając na niego z góry.

Prawa natury wymagają, żeby karły były potulne i płochliwe, i ten malec nie należał do wyjątków. Spluwę nosił tylko dla zmyłki. Rozejrzał się wokoło z pogardliwym uśmieszkiem, ale wiedział, że sytuacja jest beznadziejna. Teatralnym gestem wepchnął kopertę do kieszeni i spytał:

- Gdzie jest ten dom?

Pokazałem w lewo, w prawo, i wyszedł. Godzinę później w drzwiach redakcji stanął chwiejnie Plama, wymachując jakimiś dokumentami i krzycząc histerycznie.

- To już koniec! To koniec! - zawodził, podczas gdy ja trzymałem już w ręku zawiadomienie o otwarciu postępowania upadłościowego. Z pomieszczeń na zapleczu wyszła Margaret Wright, sekretarka, i Hardy, drukarz. Próbowali go uspokoić, ale Plama usiadł w fotelu, podparł głowę rękami, ukrył twarz w dłoniach i boleśnie się rozszlochał. Przeczytałem zawiadomienie na głos, żeby wszyscy wiedzieli, o co chodzi.

Było w nim napisane, że Wilson Caudle ma stawić się za tydzień w Oksfordzie na spotkaniu z wierzycielami i sędzią, i że na spotkaniu tym zostanie podjęta decyzja, czy tygodnik będzie ukazywał się nadal do czasu, aż syndyk zrobi swoje. Wyczułem, że Margaret i Hardy bardziej martwią się o swoją pracę niż o rozszlochanego i załamanego Caudle'a, mimo to stali tam i dzielnie poklepywali go po ramieniu.

Caudle nagle wstał, zagryzł wargę i oznajmił:

- Muszę powiedzieć mamie.

Wszyscy troje wymieniliśmy spojrzenia. Emma Caudle odeszła z tego świata już przed laty, choć jej słabe serce wciąż biło, a raczej pikało, skutecznie opóźniając pogrzeb. Ani wiedziała, ani ją obchodziło, jakiego koloru galaretką ją karmią, a już na pewno miała gdzieś hrabstwo Ford i jego gazetę. Głucha i ślepa, ważyła niecałe trzydzieści sześć kilo, a Plama chciał rozmawiać z nią o nieumyślnym bankructwie. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że on też już od nas odszedł.

Plama znów się rozpłakał i ruszył do drzwi. Pół roku później miałem napisać jego nekrolog.

Ponieważ studiowałem i ponieważ wciąż trzymałem w ręku wezwanie do sądu, Hardy i Margaret popatrzyli na mnie z nadzieją, że coś doradzę. Chociaż nie byłem prawnikiem, tylko dziennikarzem, powiedziałem, że zaniosę dokumenty do adwokata Caudle'ów. I że zrobimy to, co nam powie. Uśmiechnęli się słabo i wrócili do pracy.

W południe wpadłem do Lowtown, czarnej dzielnicy Clanton, w Quincy's One Stop kupiłem sześć piw i pojechałem na długą przejażdżkę moim spitfire'em. Jak na koniec lutego było wyjątkowo ciepło, więc opuściłem dach i poprułem nad jezioro, nie po raz pierwszy zastanawiając się, co ja tu właściwie robię.

Dorastałem w Memphis i przez pięć lat studiowałem w Syracuse, zanim babkę zmęczyło płacenie za moją przedłużającą się edukację. Stopnie miałem mierne i brakowało mi roku do zrobienia dyplomu. No, może roku i pół. Babka, BeeBee, pieniędzy miała w bród, ale nie znosiła ich wydawać, więc po pięciu latach doszła do wniosku, że wystarczająco mnie dofinansowała. Gdy zakręciła kurek, byłem bardzo rozczarowany, ale się nie skarżyłem, przynajmniej nie jej. Miała tylko jednego wnuka i duży majątek. Czysta rozkosz.

Studiowałem na kacu. Na pierwszym roku miałem ambicję zostać wścibskim reporterem w „New York Timesie” albo w „Washington Post”. Chciałem zbawić świat, ujawniając korupcję, zagrożenia ekologiczne, rozrzutność rządu i niesprawiedliwość, którą cierpią słabi i ciemiężeni. Czekały na mnie nagrody Pulitzera. Po mniej więcej roku tych wzniosłych marzeń obejrzałem film o korespondencie, który ganiał po całym świecie, wypatrując wojen, uwodząc piękne kobiety i jakimś cudem znajdując czas na pisanie reportaży, za które zgarniał nagrodę po nagrodzie. Znał osiem języków, nosił brodę, wojskowe buty i wykrochmalone spodnie khaki, które nigdy się nie zagniatały. Zapuściłem brodę, kupiłem sobie wojskowe buty i spodnie, próbowałem nauczyć się niemieckiego i podrywać co ładniejsze dziewczyny. Na trzecim roku, gdy średnia moich stopni zaczęła wykazywać stałą tendencję spadkową, porwała mnie myśl o pracy w małomiasteczkowej gazecie. Nie umiem wyjaśnić dlaczego, wiem tylko, że było to mniej więcej wtedy, gdy poznałem i zaprzyjaźniłem się z Nickiem Dienerem. Pochodził z rolniczej części stanu Indiana i jego rodzina od dziesięcioleci prowadziła dobrze prosperującą gazetę. Jeździł małym, luksusowym alfa romeo i zawsze miał pełno kasy. Zostaliśmy dobrymi kumplami.

Nick był bystry i rozgarnięty, mógł studiować medycynę, prawo czy inżynierię. Ale on chciał tylko wrócić do Indiany i przejąć rodzinny interes. Bardzo mnie to dziwiło, ale pewnego wieczoru zdradził mi po pijaku, ile jego stary wyciąga z małego tygodnika o nakładzie sześciu tysięcy egzemplarzy. To żyła złota” - mówił. Tylko lokalne wiadomości, śluby, imprezy kościelne, listy najlepszych uczniów i absolwentów, reportaże sportowe, zdjęcia drużyn baseballowych, kilka przepisów kulinarnych, kilka nekrologów, poza tym same ogłoszenia. Może trochę polityki, ale tak, żeby nie wzbudzać kontrowersji. A potem wystarczy tylko przeliczyć kasę. Jego ojciec był milionerem. To dziennikarstwo bezstresowe i na luzie, szmalowne, bo forsa rośnie ci na drzewach, tak przynajmniej twierdził.

Spodobało mi się to. Po czwartym roku, który powinien być moim ostatnim, lecz nie był, spędziłem lato na praktyce w redakcji małego tygodnika w górach Ozark w Arkansas. Zarabiałem tyle co nic, ale BeeBee była pod wrażeniem, bo mnie zatrudnili. Co tydzień wysyłałem jej gazetę, którą co najmniej w połowie napisałem sam. Jej właściciel, redaktor i wydawca w jednej osobie, pewien cudowny staruszek, był zachwycony, że ma reportera, który chce pisać. Był też dość zamożny.

Po pięciu latach studiów w Syracuse moje stopnie okazały się nie do poprawienia i źródełko wyschło. Wróciłem do Memphis, odwiedziłem BeeBee, podziękowałem jej za trud, powiedziałem, że ją kocham. Ona na to, żebym znalazł sobie pracę.

Siostra Wilsona Caudle'a mieszkała wtedy w Memphis i jakiś czas później obie panie spotkały się przypadkiem na jednej z tych imprez dla miłośników gorącej herbaty. Wystarczyło kilka telefonów i spakowany, byłem już w drodze do Clanton w Missisipi, gdzie niecierpliwie czekał na mnie Plama. Po godzinnym spotkaniu informacyjno - instruktażowym spuścił mnie ze smyczy i mogłem grasować po całym hrabstwie.

W następnym wydaniu zamieścił krótki, słodki artykulik, a raczej komunikat z moim zdjęciem, pisząc, że odbywam w Timesie staż. Komunikat trafił na pierwszą stronę. W tamtych czasach trudno było o dobry news.

Komunikat zawierał dwa horrendalne błędy, które miały mnie prześladować przez wiele lat. Pierwszym i mniej poważnym był fakt, że Syracuse dołączyło do grona najbardziej elitarnych uniwersytetów w północno - wschodnich stanach, przynajmniej według Plamy, który poinformował swoich coraz mniej licznych czytelników, że otrzymałem wykształcenie w Ivy League. Upłynął miesiąc, zanim ktoś mi o tym wspomniał. Zaczynałem nabierać przekonania, że nikt tej gazety nie czyta albo - co gorsza - że ci, którzy ją czytają, są kompletnymi idiotami.

Drugi błąd odmienił moje życie. Urodziłem się jako Joyner William Traynor. Do dwunastego roku życia zadręczałem rodziców pytaniem, dlaczego dwoje inteligentnych jakoby ludzi nadało niemowlakowi imię Joyner. Chociaż oboje temu zaprzeczali, w końcu wyszło na jaw, że była to gałązka oliwna ofiarowana przez jednego z nich krewnemu, z którym się kiedyś pokłócili, a który miał ponoć pieniądze. Imiennik, nie imiennik, nigdy faceta nie spotkałem. Dla mnie umarł spłukany, a ja już do końca życia miałem być Joynerem. Zapisałem się do Syracuse jako J. William - dość imponujące imię jak na osiemnastolatka. Ale Wietnam, zamieszki, cały ten bunt i niepokoje społeczne przekonały mnie, że J. William brzmi za bardzo instytucjonalnie, zbyt prawomyślnie. I tak zostałem Willem.

Plama nazywał mnie Willem, Williamem, Billem, czasem nawet Billym, a ponieważ zawsze na te imiona reagowałem, nigdy nie wiedziałem, co wymyśli następnym razem. W komunikacie pod zdjęciem mojej uśmiechniętej twarzy pojawiło się kolejne imię. Willie Traynor. Byłem przerażony. Nigdy w życiu nie pomyślałem, że ktoś może nazwać mnie Williem. Chodziłem do prywatnej szkoły średniej w Memphis, potem do college'u w Nowym Jorku i ani razu nie spotkałem tam nikogo o tym imieniu. Nie byłem prostakiem, swojakiem i równiachą. Jeździłem triumphem spitfire'em i nosiłem długie włosy.

Chryste, i co miałem powiedzieć teraz kumplom z bractwa studenckiego w Syracuse? Co miałem powiedzieć BeeBee?

Ukrywałem się w mieszkaniu przez dwa dni, wreszcie zebrałem się na odwagę, żeby stawić czoło Plamie i zażądać, żeby coś z tym zrobił. Nie bardzo wiedziałem co, ale skoro popełnił błąd, niech go, do cholery, naprawi. Wmaszerowałem do redakcji i wpadłem na Daveya Gadułę Bassa, redaktora sportowego.

- Hej, spoko masz imię - powiedział. Wszedłem do jego gabinetu, żeby poprosić o radę.

- Ale ja nie mam na imię Willie - zacząłem.

- Teraz już masz.

- Mam na imię Will.

- Będą cię tu uwielbiać. Przemądrzały dupek z Północy, który nosi długie włosy i rozbija się zagranicznym samochodzikiem sportowym. Kurczę! Pomyślą, że to superimię, w sam raz dla ciebie. Będziesz jak Joe Willie.

- Jak kto?

- Joe Willie Namath.

- Ach, ten...

- Tak, jankes jak ty, z Pensylwanii czy skądś tam, ale kiedy przyjechał do Alabamy, z Josepha Williama przeszedł na Joego Willie. Nie mógł się opędzić od dziewczyn.

Poczułem się lepiej. W 1970 roku Joe Namath był prawdopodobnie najsłynniejszym sportowcem w kraju. Pojechałem się przejechać i jadąc, powtarzałem na głos: Willie. Willie przylgnął do mnie w ciągu dwóch tygodni. Nazywali mnie tak wszyscy i chyba im pasowało, że mam takie przyziemne imię.

BeeBee powiedziałem, że to tymczasowy pseudonim.

Times był bardzo cienki i od razu wiedziałem, że ma kłopoty. Pełno nekrologów, mało wiadomości i ogłoszeń, a więc kłopoty. Pracownicy byli niezadowoleni, lecz cisi i lojalni. W 1970 roku trudno tam było o pracę. Po tygodniu nawet dla nowicjusza takiego jak ja stało się jasne, że gazeta przynosi straty. Nekrologi są darmowe, ogłoszenia nie. Plama spędzał większość czasu w swoim zagraconym gabinecie, drzemiąc i wydzwaniając do domu pogrzebowego. Czasami oni dzwonili do niego. Bywało i tak, że ledwie kilka godzin po tym, jak wuj Wilber wydał ostatnie tchnienie, jego rodzina przyjeżdżała do redakcji z długim, kwiecistym życiorysem nieboszczyka, który Plama chciwie chwytał i delikatnie kładł na biurku. Potem zamykał drzwi i pisał, redagował, zbierał dodatkowe materiały i przepisywał tekst, dopóki nie uznał, że jest doskonały.

Powiedział, że mogę jeździć i pisać o całym hrabstwie. Gazeta zatrudniała jeszcze jednego reportera bez konkretnej specjalizacji, niejakiego Baggy'ego Suggsa, wiecznie zawianego starego capa, który przesiadywał godzinami w sądzie po drugiej stronie ulicy, węsząc w poszukiwaniu plotek i chlejąc bourbona z grupką przegranych, do cna wypalonych adwokatów, zbyt starych i zbyt zalanych, żeby jeszcze praktykować. Jak miałem się wkrótce przekonać, Baggy był za leniwy, żeby trochę pojeździć, pogadać z ludźmi i wyszperać coś ciekawego, dlatego jego nudne, chociaż zamieszczane na pierwszej stronie reportaże często opisywały spory o miedzę czy małżeńskie awantury.

Redakcją kierowała tak naprawdę Margaret, sekretarka i dobra chrześcijanka, ale robiła to bardzo sprytnie, by Plama nie pomyślał, że przestał być szefem. Miała pięćdziesiąt kilka lat i pracowała w Timesie od lat dwudziestu. Była jego opoką i kotwicą, wszystko obracało się wokół niej. Łagodna, nieśmiała, od pierwszego dnia odczuwała przede mną lęk, bo byłem z Memphis i przez pięć lat studiowałem na Północy. Nie obnosiłem się z moim ekskluzywnym wykształceniem na uniwersytecie Ivy League, ale chciałem, żeby ci wieśniacy z Missisipi wiedzieli, że wykształcono mnie znakomicie.

Zaprzyjaźniliśmy się, wymienialiśmy najświeższe plotki. Już po tygodniu Margaret potwierdziła moje podejrzenia, że Caudle jest zdrowo stuknięty i że gazeta jest w tarapatach finansowych. Ale, dodała czym prędzej, Caudle'owie to spadkobiercy rodzinnej fortuny!

Minęły lata, zanim rozgryzłem tę tajemnicę.

Rodzinna fortuna nie miała w Missisipi nic wspólnego z bogactwem. Nic wspólnego z pieniędzmi czy majątkiem. Rodzinna fortuna była statusem człowieka rasy białej, który ma wykształcenie choć trochę wyższe od średniego, który urodził się w wielkim domu z tarasem - najlepiej takim stojącym wśród bawełnianych czy sojowych pól, chociaż nie było to absolutnie niezbędne - którego wychowała ukochana czarna niania imieniem Bessie czy Pearl oraz kochający dziadkowie, niegdyś właściciele przodków tejże niani, którzy uczyli go od urodzenia dobrych manier i surowych zasad, jakie obowiązywały ludzi uprzywilejowanych. Pomagała w tym trochę ziemia i fundusze powiernicze, ale w Missisipi mieszkało pełno niewypłacalnych arystokratów, którzy odziedziczyli ten status. Nie można było go zdobyć. Otrzymywało się go w chwili narodzin.

Poszedłem pogadać z prawnikiem Caudle'ów, a on zwięźle i krótko oszacował prawdziwą wartość ich fortuny.

- Są biedni jak mysz kościelna - powiedział. Siedziałem w głębokim, skórzanym, trochę wytartym już fotelu i patrzyłem na niego zza starego, szerokiego, mahoniowego biurka. Nazywał się Walter Sullivan i był współwłaścicielem prestiżowej kancelarii adwokackiej Sullivan i O'Hara; prestiżowej jak na hrabstwo Ford, bo zatrudniała tylko siedmiu prawników. Uważnie przeczytał zawiadomienie o otwarciu postępowania upadłościowego, po czym rozgadał się o Caudle'ach, o pieniądzach, jakie kiedyś mieli, o tym, jakimi byli durniami, jak doprowadzili do ruiny tę dochodową niegdyś gazetę. Reprezentował ich od trzydziestu lat i za czasów Emmy Times miał pięć tysięcy subskrybentów, a na jego stronach roiło się od ogłoszeń. W banku gwarancyjnym Emma złożyła wtedy pół miliona dolarów, tak na wszelki wypadek, na czarną godzinę.

Potem owdowiała i ponownie wyszła za mąż za miejscowego alkoholika, faceta dwadzieścia lat młodszego. Był półanalfabetą, który uważał się za udręczonego poetę i eseistę. Emma bardzo go kochała i obsadziła na stanowisku współredaktora, a on zaczął wykorzystywać to do pisania sążnistych wstępniaków, w których zajadle krytykował wszystko, co się tylko w hrabstwie ruszało. To był początek końca. Plama nienawidził ojczyma, ojczym nienawidził jego, a punktem kulminacyjnym tej wzajemnej nienawiści była jedna z najbardziej spektakularnych bójek w historii Clanton. Doszło do niej na chodniku przed redakcją Timesa, na rynku w centrum miasta, na oczach wielkiego, oszołomionego tłumu. Miejscowi uważali, że tego dnia już i tak nadwerężony mózg Plamy doznał kolejnego uszczerbku, bo wkrótce potem redaktor naczelny Timesa przestał pisać cokolwiek z wyjątkiem tych przeklętych nekrologów.

Ojczym uciekł ze wszystkimi pieniędzmi, a zrozpaczona Emma stała się odludkiem.

- Kiedyś to była dobra gazeta - mówił Sullivan. - Ale niech pan spojrzy na nią teraz. Mocno zadłużona, ledwie tysiąc dwustu subskrybentów. To bankrut.

- Co zrobi sąd? - spytałem.

- Spróbuje znaleźć kupca.

- Kupca?

- Tak, ktoś ją kupi. Hrabstwo musi mieć gazetę.

Natychmiast pomyślałem o dwojgu ludziach: o Nicku Dienerze i o Bee - Bee. Rodzina Nicka zbiła fortunę na swoim tygodniku. BeeBee pieniądze już miała, miała też ukochanego wnuka. Wyczułem okazję i serce zaczęło walić mi jak młotem.

Mecenas Sullivan przyjrzał mi się uważnie i było jasne, że czyta w moich myślach jak w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin