Rodziewiczowna Maria - Barcikowscy.rtf

(573 KB) Pobierz
Barcikowscy

Maria Rodziewiczówna

 

 

 

Barcikowscy

 

 


Głód, powietrze, ogień, woda

I wszelaka zła przygoda

Będzie temu, kto by starą

Ojców swoich wzgardził wiarą.

A gdy umrze, garści ziemi.

Gdzie by spoczął kośćmi swemi.

Nie dostanie, kto by starą

Ojców swoich wzgardził wiarą

Marnie zginie, wiatr rozmiecie

Prochy jego po wszem świecie:

Marnie zginie, kto by starą

Ojców swoich wzgardził wiarą!

R. Barwiński

I

 

W najstarszych dokumentach powiatu zapisani byli Barcikowscy — Sabin Barcikowski z Gródka — dobrze znane i zacne nazwisko.

Byli inni Barcikowscy z Dyszni — ale tamci pozostali w szarym tłumie, gdy ci z Gródka wyrośli na karmazynów i nie przyznawali tamtych za krewnych nawet.

Owi gródeccy z dawien dawna Gródek zbudowali — małą forteczkę w widłach rzecznych z szarego polnego kamienia i dębu czarnego — razy kilka sparł się tutaj wróg — i cofnął, dużo ludu i czasu natraciwszy w trzęsawiskach, za co królowie obdarowali Barcikowskich starostwem, a panowie szlachta urzędem.

Posłowali Barcikowscy na sejmy, sługiwali w chorągwiach, stawali do pospolitego ruszenia, warcholili, najeżdżali sąsiadów, stawiali klasztory, ginęli w bitwach z wrogiem, w bijatykach swawolnych, w celi klasztornej — znał ród wszystkie grzechy, znał cnoty i bohaterstwa i bezpamiętne poświęcenia.

Z biegiem czasu rozwielmożnili się i szeroko rozsiedli w widłach owych rzeczek, kędy ich gniazdo było, ów Gródek.

Siły żywotne mieli potężne. Młódź ich miała bary olbrzymów, a fantazję szaleńców, kobiety wielką moc i charakter.

Kto Barcikowską brał, ten w dom wprowadzał niewiastę stateczną, mądrą i surową. Kto swą dziewkę w ich dom oddawał, ten jej nie poznawał po roku, taką ten ród miał tradycję a obyczaj, a spójność.

Zbogacili się też okrutnie. W rodzie ich chłopcy się wiedli — piękne chłopy, dziewcząt mało, i te często do klasztoru zbiegały. Więc wiana rzadko dawali, a brali.

I młódź ta ich, której świat bywał za ciasny, a szaleństwo potrzebą bytu, gdy dojrzewała i żonę wziąwszy, osiadała w gnieździe, stawała się cichą, i poważną, surową — jak owe niewiasty, ich matki.

Mawiano, że Barcikowscy słuchają tylko jednego trybunału: swych matek i żon, że szanują tylko jedną władzę — białogłowy.

Tak ten ród przetrwał w powiecie i w Gródku Jagiellonów, Wazów — wszystkie elekcje, wszystkie wewnętrzne burze — rósł, rozkorzeniał się — dochodził niekiedy kilku konarów, nad sąsiednie rody się szczycił. Aż za Sasów począł marnieć, jakby swe żywotne soki wyczerpał.

Jeden po drugim obumierały odrośle i konary. Za Poniatowskiego jeden pień tylko został w Gródku, skupił przy sobie całą fortunę, obarczoną mnóstwem procesów.

Procesy pożerały fundusz — pożerały go i inne obowiązki. Parę folwarków i jedno życie kosztował Bar, parę folwarków, legiony, sepety ze złotem poszły w trzydziestym roku, i ludzi poczęło braknąć Barcikowskim.

Rzadko który dwóch chłopców uchował, rzadko który nie podzielił się synami z krajem, nie stracił zaledwie do lat męskich uchowawszy.

I tak zeszło, że z owej możnej familii po trzydziestym roku została w Gródku jedna niewiasta z wyrostkiem, a z dóbr jeno to, co najmniej było warte: grząskie, czarne lasy, wody i wydmuchy piaszczyste.

Jeszcze fortuna była zasobna, choć niepokaźna, jeszcze zapas był stary i magnackie ostatki i dzielna dłoń była, co je trzymała. Pani Anna Barcikowska w lat dwadzieścia wdziała czepiec wdowi, dom zamknęła, zasklepiła się w pracy i samotności.

Bałwochwalczo kochała jedynaka, strzegła go tylko przed światem i przed marzeniami, nie dawała odstąpić siebie i ziemi, i by od szałów uchronić, ożeniła go wcześnie, chcąc silniej jeszcze do domu i gniazda przykuć.

Synową sama wybrała. Była to dziewczyna młoda, zhodowana i wzrosła w tym zapadłym kącie, najmłodsza z rodziny niebogatych sąsiadów. Podobała się Sewerynowi Barcikowskiemu, bo była piękna, a matka mu obiecała po ślubie oddać zarząd majątku.

I dlatego panna Basia weszła do domu Barcikowskich, oddała im siebie, swą młodość i siły i swe wiano maluczkie.

Pan Seweryn rychło nacieszył się żoną. Małżeństwo dało mu władzę i swobodę — zaczął żyć dopiero — gospodarzyć, handlować końmi, a przede wszystkim polować.

Dwie kobiety w starym dworze żyły samotne, przywarły do siebie i po paru latach Basia była jakby drugą panią Anią — trochę młodszą, ale równie surową, cichą i milczącą. I dwór stary był ponury — wśród starego ogrodu, niski, ciemny, jedną stroną patrzał na rzekę, oczeretem pokrytą, drugą stroną na oplecione dzikim chmielem ruiny pamiętnego grodziska.

Sąsiedztwa nie było, a najbliższe miasteczko leżało o mil kilkanaście, więc obca twarz i nowina była rzeczą nadzwyczaj rzadką. Dwie kobiety żyły tak — cały wiek.

Pani Barbara, gdy wchodziła raz pierwszy w sień ciemną, wzdrygnęła się przerażona, potem przywykła. Przywykła do nieobecności męża, do surowości świekry, do smutnego życia.

Przywykła, że co roku dawała życie drobinie wątłej, która zamierała bardzo rychło, nic nie dawszy matce oprócz bólu i łez.

Są przywyknienia, co starczą za największe bohaterstwo!

Pani Anna cierpiała okropnie nad stratą wnuków. Czworo już odeszło — ledwie parę dni przebywszy na jej rękach — gdy znowu po kilku latach zakwiliło maleństwo w starym, ponurym dworze.

Tym razem chłopak się udał. Zdrów był, silny, krzykliwy. Rychło stał się bóstwem babki, szczęściem matki, słońcem całego domu. Sprawiono świetne chrzciny i pani Anna dała wnukowi imię ojca swego, który padł pod Moskwą — Wacław.

Minęło lat kilka. Dwoje dzieci przybyło, syn drugi, Filip, i córka Jadwiga, ale tej już ojciec nie zobaczył.

Na parę miesięcy przed jej urodzeniem zmarł pan Seweryn Barcikowski nagle, w kilka dni — na zapalenie płuc — po polowaniu na dziki.

Matkę uczynił dożywotnią właścicielką fortuny, pod jej opiekę oddał żonę i dzieci. Pani Anna miała w owe czasy lat pięćdziesiąt kilka, siły wielkie, włos ledwie szronem przyprószony, zdrowie żelazne. Ból zniosła w milczeniu i zaraz po pogrzebie syna w silne, wprawne ręce wzięła zarząd domu, interesów i majątku.

Powstanie 1863 roku zastało tedy znowu w Gródku dwie kobiety i troje dzieci. Nie było syna na daninę krajowi — dawano tylko pieniądze. Płaciła pani Anna Rządowi Narodowemu, płaciła Rosjanom. Gródek zniósł w jednym roku cztery kontrybucje, a zniesienie nagłe pańszczyzny zadało cios okropny.

Już i zapasy się skończyły, zaczęło się ciężkie, mozolne życie z kapitału. Prędko osiwiała głowa pani Anny, zmarszczki poryły przed czasem twarz pani Barbary.

Świekra siwiała nad rachunkami, ona nad dziećmi. Wacław miał dziesięć lat. Chłopaka hojnie obdarzyła natura. Piękny był, nad wiek rozwinięty, wesół i dobry. Więc matka widziała w nim bogaty materiał i drżała, aby się nie spaczył, nie zmarnował. Filip siedmioletni był brzydki, krępy, niepojętny i uparty. Ledwie umiał pacierz, a nie znał i znać nie chciał alfabetu. Nie znosił też wielu rzeczy — posłuszeństwa, porządku, stałego zajęcia w domu, nadzoru, nawet obuwia i kapelusza.

Zawsze obdarty, okaleczony, dziki, spędzał czas w chmielu, łozie, na drzewach — w towarzystwie dworskich i wioskowych rówieśników. Więc matka płakała nad nim, widząc, że w najlepszym razie może zostać jarmarcznym szaławiłą.

Trzyletnia Jadwisia była typową, miniaturową Barcikowską z rodowej tradycji.

Dziecko małomówne, poważne, dzikie.

Obchodziła się nawet bez niańki. Miała lalkę i cichutko się bawiła, siedząc na ziemi, u kolan babki lub matki. Gdy ją Filip ciągał za włosy, szczypał lub w podobny sposób okazywał swą wyższość, chroniła się pod opiekę Wacława, który imponował bratu siłą pięści i z całą powagą traktował rolę głowy rodziny.

I nad Jadwigą płakała matka, bo była brzydka, a z Gródka trudno już było zebrać posag dla córki.

Pani Anna, wśród swych kłopotów rozlicznych, nie zapominała też o wnukach. Przede wszystkim obchodził ją Wacław. Był i pozostał ulubieńcem i nadzieją. Widziała z dumą jego urodę i zdolności, roiła mu świetną karierę.

Filipa nie cierpiała, nie pozwalała o nim wspominać przy sobie, biła go codziennie. Jadwisia nie zaprzątała sobie głowy, żywiąc dla kobiet wielkie lekceważenie, nie rachując ich do domu — jako fant, który pierwej czy później oddać trzeba z dodatkiem pieniędzy.

Pani Anna wiedziała zaś dobrze z ciężkiego doświadczenia, jak ciężko zbiera się pieniądze z szarej, poleskiej roli.

W owych tedy czasach miał Wacław guwernera, a w długie, jesienne wieczory kobiety radziły, jak go mają pokierować. Rady jednak zwykle kończyły się jednym:

— Jeszcze czas! — mawiała matka, wzdychając na myśl rozstania.

— Straszno oddać w świat, za oczy! — szeptała babka — świat teraz coraz inny, cudzy, wraży. Szkoła cudza, urząd cudzy, mój Boże! Dziecko polskie dać w naukę do tych szkół! Straszne, straszne!

I nie decydowały się na nic.

A los przyszedł do Wacława.

Gródek rzadko miewał gości. Powstanie wymiotło na kraj ziemi większą część sąsiadów domowych. Z tymi, co zajęli ich domy i ziemię, nie było stosunków — rodzina rozpełzła się z czasem, przy tym ludzie zgnębieni i pracowici nie radzi się bawią i odwiedzają.

Więc do osobliwości się liczyło, gdy razu pewnego pod czarny dwór zajechała bryczka pocztowa, a na niej podróżny w czapce urzędowej.

Gość długo czekał na domowych.

Urzędników przyjmowała pani Anna, więc zanim ją „zwerbowano z folwarku, nikt do gościa w nienawistnym mundurze nie wychodził.

Zabawiał się tedy sam oglądaniem obrazów po ścianach. Były to stare sztychy i portrety. Sztychy przedstawiały Kościuszkę, Napoleona, Neya, Mickiewicza, księcia Józefa, hasła i typy ofiar ciężkich, krwawych a niewdzięcznych.

Żeby tych obrazów nie było na ścianach, reszta sprzętów i przedmiotów domowych nie byłaby tak uboga, zdarta, łatana, nie pokazywałaby tak dosadnie zawiedzionych nadziei i ciężkiej wypłaty za efemeryczną świetność.

Meble stały sztywno przy ścianach, zegar z kurantem na komodzie, naprzeciw szpinet odwieczny, na stole przed kanapą, pokrytym wytartą makatą, porcelanowe figurki i stare książki, w oknach wazonki z kwiatami, na kominie dwa piękne świeczniki brązowe, a pośrodku popiersie Lelewela.

Gość wyjrzał przez okno na stary ogród. Lipy stuletnie ocieniały dom, zakrywały widok.

Powrócił tedy do stołu przed kanapą i otworzył jedno z książek: były to ,,Śpiewy historyczne”.

Po twarzy obcego przemknął uśmiech, jakim się wita dawno niewidzianego przyjaciela dzieciństwa. Usiadł i począł czytać.

Ale w tej chwili rozległy się kroki w dalszych pokojach, szept, szelest kluczy, otwieranie i zamykanie sprzętów i drzwi się otworzyły.

Weszła pani Anna z twarzą zimną i urzędową, przygotowana na najgorsze, jak zwykle, gdy czynownik przyjeżdżał. Będą „bumagi”, „sprawki”, ,,prikazy”. Zapewne nowe ciężary, podatki lub sądowe przykrości.

Przed miesiącem kazała cichaczem odnowić krzyż przydrożny — zapewne o to będzie sprawa i sąd. Tak była tego pewna, że nawet miała w kieszeni pięć rubli łapówki dla urzędnika.

Ale urzędnik był nieznany i na jej widok podszedł z uśmiechem i wyciągniętą dłonią.

— Ciocia mnie nie poznaje?

— Nie! — (w mundurze nie miała krewnych). Potrząsnęła głową. — Co to? Szpieg chyba!

— A jaż Adam Iłowicz.

— Adaś! — zawołała, jeszcze nieufna. — Przecie Adaś w Petersburgu służy — co? Pułkownik pono? I to ty masz być? Jakże twoja matka?

— Już od trzech lat w ziemi.

— Nie może być! W moim była wieku.

— Ale ciocia na jej córkę wygląda. Zgasła jak świeczka na zapalenie płuc. U nas klimat okropny. — Trzeba życie przeżyć, żeby przywyknąć.

— A Julek, twój brat?

— Razem żyjemy! On dobre ma miejsce, dochodne — inspektora w wojennej artyleryjskiej szkole. W tym roku dostał Włodzimierza pierwszej klasy. Ten pójdzie wysoko. Dobre ma plecy.

— A jakże? Żonaci jesteście?

— Julek zapewne tym skończy. Dobra partia, jej ojciec generał.

— Rosjanin. — Pani Anna tylko tyle rzekła, ale gość się nie zająknął.

— Nie, kozak! — rzekł i wnet dodał: — Ja zapewne zostanę kawalerem. Nie mam powołania do małżeństwa.

— I Julka powinieneś ustrzec! — odparła surowo.

— Naturalnie, ja mu perswaduję. Panna przecie więcej ma mocy nade mnie.

Roześmiał się i mówił dalej:

— Otóż najniespodziewaniej dano mi komenderówkę w tej stronie — śledztwo — za grubo się przekradli, doszło aż do ministerstwa.

— A ty gdzie służysz — w policji?

— Ciociu, litości! Proszę spojrzeć na mój mundur i nie hańbić go. Jestem inżynierem „putiejcem”.

— Daruj, nie chciałam ci ubliżyć, ale ja się na mundurach nie znam, inżynierów nie widuję. No, to dobrze, żeś krewnych przypomniał, bardzom ci rada — i ucałowała go w głowę.

Potem podeszła do drzwi i zawołała:

— Basiu, możesz wyjść. To swój, Adaś Iłowicz. Trzeba go nakarmić i ugościć.

Synowa było młodszą edycją świekry. Tak samo ciemno ubrana, poważna — pomimo młodych lat już smutna i milcząca. — Zapoznała ich pani Anna.

— To syn Walerki Tuhanowskiej — mojej ciotecznej siostry; wyszła za mąż aż w Witebskie — opowiadałam ci — a ona wdowa po Sewerynie. Nie znałeś go — urodziliście się w jednym roku — i nie ma go!

Tu spokojny głos pani Anny zadrżał i zadrżały usta.

— Zostało troje sierot — i nad dwie — wdowy! Żałobny dom, niewesoło ci będzie.

— Ciociu, ja nie szukam wesołości. Bardzom rad familię poznać i może usłużyć. A dzieciaki już spore, chłopcy?

— Dwóch i dziewczyna! — szepnęła pani Barbara. Najstarszy już się trochę uczy. Bardzo zdolny!

— Lubię dzieci, szczególnie dziewczynki. Takie małe kobietki to ogromnie zabawne.

Pani Anna wyszła, by się zająć posiłkiem gościa. Synowa rzekła:

— Nasza mała niezabawna. Mało mówi i nigdy się nie śmieje. Będzie mniszka chyba z niej.

Iłowicz się roześmiał.

— I ciotka, i pani są też bardzo poważne!

— Mało widujemy ludzi, odwyka się od rozmowy, a żyjąc samotnie i daleko od świata, mało się ma tematu do gawędy. Milczenie staje się drugą naturą.

— Nie mają panie sąsiedztwa?

— Swoich nie. Majątki wokoło po powstaniu pokonfiskowano, należą teraz do Rosjan i Żydzi je dzierżawią.

— Przejeżdżałem przez ładny dwór, tu — o wiorst dziesięć.

— To folwark dóbr Potockich. Tam mieszka rządca, imiennik nasz nawet, Barcikowski, ale nie krewny. Bywa tu czasem, w interesie, my nie bywamy u niego.

— Więc panie tak zupełnie same zawsze!

— Zawsze! — odparła spokojnie. — Panu się to zdaje okropne; w rzeczywistości, gdy się nawyknie, nie czuje się braku ludzi. Jest dużo zajęcia, dzieci, gospodarstwo, w zimowe wieczory szycie i czytanie. Dni, lata płyną niepostrzeżenie.

— Ha, zapewne! Ostatecznie wszyscy dojdziemy do tego samego końca. Więc tu już prawie nie ma Polaków?

— A są, bo płacimy zawsze kontrybucję za powstanie, a ma być zniesiona w powiatach, gdzie dwie trzecie ziemi przejdzie w rosyjskie ręce. Parafia nasza liczy pięć tysięcy wiernych.

— A parafia daleko?

— W miasteczku, skąd pan jedzie.

— O siedemdziesiąt wiorst. I bliżej nie ma kościoła?

— Były jeszcze trzy. Z tych najbliższy w przeszłym roku zamknięto z rozkazu rządu, bo miał wieże wyższe niż cerkiew. Podaliśmy prośbę, żeby pozwolono zbić wieżę, ale odmówiono. Podobno mają mury sprzedać na cegłę. Dużo trumien jest w podziemiach, może pozwolą je przenieść na cmentarz, nie wiem! Drugi kościół, drewniany, groził upadkiem, od dziesięciu lat proszono o pozwolenie restauracji, na próżno. A czas, a klimat, co rok gorzej niszczy. Nareszcie zjechała komisja i zdecydowała, że restaurować już nie można, a że grozi życiu parafian, więc go zamknąć kazano. I zamknięto!

— To niepodobne do wiary! — zawołał Iłowicz.

— Jeśli pan zechce u nas zabawić, pokażemy panu oba, niedaleko są. Trzeci trochę dalej, o mil dwie, ale ten choć otwarty, nikt się w nim nie modli.

— Dlaczego?

— Bo przed dziesięciu laty zmuszono w nim proboszcza, żeby dodatkowe modlitwy odmawiał po rosyjsku. Ksiądz potem rewokował i zesłano go na Sybir, ale odtąd wymagają od jego następcy, by to samo czynił. Więc albo lata całe nie ma proboszcza, albo gdy trafią na człowieka małej wiary, który się zgodzi, odprawia nabożeństwa w pustej nawie. Bywa na nim policjant — i nikt więcej.

— Zaczynam wierzyć w opowiadania kolegi Piotrowskiego, który nam kiedyś podobne rzeczy prawił, a myśmy go nazwali szowinistą i deklamatorem.

— Nikt nie wymyśli nad to, co oni wymyślili! — rzekła ponuro pani Barbara.

— To są warunki okropne i o ile się zdaje — nieodwołalne. Biada zwyciężonym! Co prawda, samiśmy temu winni.

Rozłożył ręce ze współczuciem obojętnym, obowiązkowym. Był to ruch i ton człowieka, który z faktem się pogodził, zbył zasady niewygodne jak papiery, które spadły, kupił inne, i dla ludzi, którzy tamte zatrzymali i zbankrutowali, ma litość na pół z pogardą.

Pani Barbara milczała, patrząc w ziemię.

— Stało się! — rzekł Iłowicz z westchnieniem. — Przegraliśmy partię, przepadł kraj i byt niezależny. Trzeba sobie utorować nowe drogi, zdobyć nowy byt, poświęcić nowe hasło i sztandar. Dosyć biadania na zgliszczach w ślimaczym zaskorupieniu.

— A gdzież ten byt i droga? — ozwała się pani Barbara. — Przecie nam wszystkie drogi zamknięto, byt odebrano. Nie wolno być urzędnikiem w żadnym wydziale, nie wolno niczym się zajmować, nic działać.

— Tylko tu, w tym kraju. Całe imperium zresztą stoi dla nas otworem. Owszem, nawet bardzo chętnie nas tam widzą, mnóstwo porobiło kariery, mają świetne posady i urzędy. Tam nasz byt i droga, tam nas poważają i liczą się z nami, kiedy tu pozostałych mają w pogardzie i lekceważeniu. Bo i co ci tu wskórają uporem i bezsilnym buntem! Przeciw takiej potędze co to znaczy? To śmieszne!

Pani Anna stanęła w progu jadalni i słuchała.

— Wiesz ty co, Adasiu! — ozwała się, gdy skończył. — Żebyśmy tak bezsilni byli, nie zużywaliby oni na nas tyle sił, nie byłoby wyjątkowych praw i gwałtów i nie trwalibyśmy dotychczas. Masz słuszność, tam byt i kariera, ale tu fundament. Żeby za ten byt nic im nie sprzedać, byłoby dobrze; lecz straszno, bardzo strono, żeby to, co się zatraci, nie było droższe nad tysiące i chwałę, i ordery.

— Ciocia myśli o zatraceniu narodowości?

— Nie. Sumienia! Widzę ja urzędników, słyszę o eks–urzędnikach jako o nowych tutejszych obywatelach. Nikt nie spełnia obowiązków i za to pobiera pieniądze. I takie społeczeństwo ma nam dać byt — jakiż to byt! To rozkład i trucizna!

— Ależ ciociu, któż może za wzór narodu brać tutejszych urzędników, szumowiny i śmiecie!

— Przepraszam ciebie! Ich tu przysyłają na apostołów i kierowników. To są „patrioci”! Ich są tysiące, może dziesiątki tysięcy. Szumowiny inne rządy usuwają od obcowania ze zdrowymi.

— To prawda, że com widział tu urzędników, to nieciekawe figury. No, ale to naturalne, że na eksport idą zawsze żywioły niesforne, awanturnicze, a tu pokus im nie brak. Społeczeństwo jest zdrowe i potężne.

— Więc jeżeli urzędnicy są z szumowin, z czegóż pochodzą ci, co tu nabywają majątki?

— To są aferzyści, złakomieni na łatwy zarobek. Kupują za bezcen i rzucają, wyeksploatowawszy.

— Ależ ta ziemia jest częścią tej potężnej imperii, a oni z niej czynią pustynię. Sprzedają w pień lasy wbrew prawu, oddają w dzierżawę Żydom wbrew prawu. Więc ci ludzie także nie spełniają obowiązków. Któż tedy z nich służy idei? Kto utrzyma naszych tam idących, w poszanowaniu zasad i sumienia i czego się od nich nauczymy tam.

— Polaków zasad nie trzeba uczyć! — rzekł z godnością i dumą Iłowicz.

— Ale oni je tam zatracić mogą, skażeni złym przykładem.

— A tu zmarnieją w bezczynności i nędzy! Wierzę, że bez idei żyć nie można, ale i bez chleba nie sposób. Co czynić zatem?

— Tak! Co czynić? — powtórzyła zamyślona pani Barbara.

Rozmowę przerwało wejście chłopca najstarszego. Było to dziecko bardzo ładne, o myślących, ciemnych oczach, smukłe, zgrabne; szedł z ogrodu na rekreację i na widok obcego chciał się cofnąć.

— Chodź tu, Waciu, przywitaj wujaszka! — zawołała nań babka.

Podszedł bliżej i ukłonił się, zarumieniony aż po oczy. Iłowicz wziął go za ramiona, do siebie przyciągnął i pocałował.

— Więc ty jesteś najstarszy z rodzeństwa? Cóż, uczysz się już? Do gimnazjum się przygotowujesz?

— Uczę się, ale do gimnazjum nie pójdę! — odparł chłopak z przekonaniem.

— Dlaczego?

— Bo to drogo kosztuje!

Matka zarumieniła się, zawstydzona ubóstwem, ale pani Anna potwierdziła spokojnie:

— Prawdę mówi. Ciężko nam jest i kuso! Wychowanie szkolne będzie kosztowało tysiące. Siedem lat gimnazjum, cztery czy pięć uniwersytetu — a potem co? Zdobędzie chłopak dyplom, a zarazem wyrok wygnania z kraju. A przez te lata gdzie on będzie, pod jakim wpływem, w jakim towarzystwie?

— Niech mi go panie dadzą do Petersburga. Umieszczę go bezpłatnie i dopilnuję sumniennie — zawołał Iłowicz.

Chłopak spojrzał nań zdumiony, wystraszony, potem na babkę i matkę.

Pani Anna ruszyła ramionami.

— Takiś sam raptus jak twoja nieboszczka matka. Jej dobr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin