Patterson James - Kobiecy Klub Zbrodni 03 - Trzy oblicza zemsty.pdf

(911 KB) Pobierz
JAMES PATTERSON
& ANDREW GROSS
TRZY OBLICZA ZEMSTY
CZĘŚĆ 1
ROZDZIAŁ 1
Był słoneczny, leniwy i spokojny kwietniowy poranek. Nic nie
zapowiadało, że okaże się początkiem najgorszego tygodnia w moim
życiu. Biegałam nad zatoką z Marthą, owczarkiem szkockim. Robię to
regularnie w niedzielne poranki: wstaję wcześnie i pakuję moją
nieodłączną towarzyszkę na przednie siedzenie explorera.
Staram się odfajkować pięć kilometrów, od Fortu Mason do
mostu i z powrotem - dość, by utwierdzić się w przekonaniu, że
jestem w formie, z której trzydziestosześcioletnia kobieta może być
zadowolona.
Tego ranka Jill, moja przyjaciółka, wyraziła chęć towarzyszenia
mi, twierdząc, że chce dać pobiegać Otisowi, swojemu młodziutkiemu
labradorowi, choć bardziej prawdopodobne było, że zamierzała
potraktować jogging, jako rozgrzewkę przed sprintem rowerem na
szczyt Mount Tamalpais lub przed czymkolwiek, co planowała
później tego samego dnia zrobić.
Była znów szczupła i miała jędrne ciało. Niewiarygodne, że
minęło zaledwie pięć miesięcy, odkąd straciła dziecko.
- Jak tam było wczoraj wieczorem? - zapytała, biegnąc obok
mnie. - Wróble ćwierkają, że Lindsay umówiła się na randkę.
- Jeśli można to nazwać randką - odparłam, patrząc na daleki fort
Mason, który zbliżał się jak na moje życzenie zbyt wolno - to Bagdad
jest miejscowością letniskową.
Skrzywiła się.
- Wybacz, że o tym wspomniałam.
Podczas biegania cały czas chodziły mi po głowie dziwne myśli o
Franklinie Fratellim, działającym na „rynku przejętych aktywów”, co
było eufemistycznym określeniem nasyłania zbirów na pechowych
właścicieli firm internetowych, którzy nie mogli wypłacić się swoim
Beemerom i Franek Mullerom.
Od dwóch miesięcy Fratelli wtykał głowę do mojego biura,
ilekroć bywał w ratuszu, czym zmęczył mnie do tego stopnia, że w
końcu zaprosiłam go w sobotę na kolację (żeberka duszone w porto,
które musiałam schować z powrotem do lodówki, gdyż w ostatniej
chwili wystawił mnie do wiatru).
- Musiałam mu się postawić - powiedziałam, biegnąc. - Nie pytaj
czemu, nie chcę wchodzić w szczegóły.
Kiedy nareszcie dobiegłyśmy do końca Marina Green, z mojej
piersi wydarł się jęk ulgi, ale Jill nie przestawała truchtać w miejscu,
jakby miała ochotę na jeszcze jedną rundę.
- Nie wiem, jak ty to robisz - wysapałam z rękami na biodrach,
próbując złapać oddech.
- Moja babcia, kiedy minęła jej sześćdziesiątka, zaczęła
codziennie chodzić na siedmiokilometrowy spacer - odparła,
wzruszając ramionami i rozciągając ścięgna pod kolanami. -
Niedawno skończyła dziewięćdziesiąt lat. Nie mamy pojęcia, gdzie
teraz przebywa.
Zaczęłyśmy się śmiać. Dobrze było ją widzieć jak dawniej pełną
życia. Dobrze było znów słyszeć jej śmiech.
- Napijesz się mochachino? - spytałam. - Martha stawia.
- Nie mogę. Steve przylatuje dziś z Chicago. Gdy tylko przyjedzie
do domu i przebierze się, chce pojechać rowerem na wystawę Deana
Friedlicha w pałacu Legii Honorowej. Wiesz, jaki się robi z niego
szczeniak, kiedy się nie wybiega.
Zmarszczyłam brwi.
- Trudno mi myśleć o Stevie jako o szczeniaku.
Potrząsnęła głową i zaczęła ściągać bluzę, podnosząc przy tym
ramiona.
- Jill, do diabła! - zawołałam przestraszona. - Skąd to masz?
Ramiączka jej koszulki nie były w stanie ukryć kilku małych
ciemnych siniaków, które wyglądały jak ślady palców. Zarzuciła
bluzę na ramiona, wyraźnie zmieszana.
- Uderzyłam się, wychodząc spod prysznica. Ale widzę, że
nasuwa ci to inne skojarzenia. - Puściła do mnie oko.
Przytaknęłam. Wytłumaczenie pochodzenia siniaków wydało mi
się nie do końca wiarygodne.
- Na pewno nie chcesz się napić kawy? - spytałam.
- Przykro mi, ale znasz Pana Wymagającego. Jeżeli spóźnię się
choćby pięć minut, uzna, że zawsze będę to robić. - Gwizdnęła na
Otisa i biegnąc do swojego samochodu, pomachała mi na pożegnanie.
- Zobaczymy się w pracy!
- A co z tobą? - Pochyliłam się nad Marthą. - Wyglądasz, jakbyś
miała ochotę na mochachino. - Zapięłam jej smycz i zaczęłyśmy iść w
stronę Starbucksa na Chestnut.
Marina była zawsze jedną z moich ulubionych dzielnic. Kręte
uliczki zabudowane szeregami kolorowych, dobrze utrzymanych
domków, rodzinna atmosfera, powiew morskiego powietrza od zatoki,
krzyk mew.
Kiedy przecinałam Alhambrę, mój wzrok powędrował ku
ślicznemu dwupoziomowemu domowi, który niezmiennie wzbudzał
mój podziw, ilekroć tamtędy przechodziłam. Ręcznie rzeźbione
okiennice i terakotowy dach przywodziły na myśl kamieniczki nad
weneckim Grand Canal. Ulicą nadjeżdżał samochód, więc
przytrzymałam Marthę.
Tylko tyle zapamiętałam z tamtej chwili. Okolica powoli budziła
się do życia. Rudy chłopiec ćwiczył różne sztuczki na swojej
deskorolce. Zza narożnika wyszła kobieta w dresie, niosąca jakiś
tobołek.
- Chodź, Martho. - Pociągnęłam za smycz. - Mam wielką ochotę
na to mochachino.
W tym momencie dom z terakotowym dachem wybuchł morzem
ognia. Odniosłam wrażenie, że San Francisco zamieniło się nagle w
Bejrut.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin