Hrabal Bohumil - Taka piekna zaloba.pdf

(873 KB) Pobierz
Hrabal_Bohumil_-_Taka_piekna_zaloba
Bohumil Hrabal
Taka piękna Ŝałoba
Przekład: Andrzej Czcibor-Piotrowski
Zamiast wstępu
Myślę, Ŝe im dłuŜej idzie człowiek przez Ŝycie, tym bardziej odczuwa potrzebę powrotu do swojego
dzieciństwa, tym większe odczuwa pragnienie powrotu w głąb wyobraźni chłopca, do jego postaci, by urze-
czywistnić to, o czym jako dziecko myślał, o czym marzył.
Zamykając krąg swoich cykli, zatrzymałem się przy tych kilku latach szkoły powszechnej, kiedy
umiałem latać nie znając zasad lotu, kiedy potrafiłem myśleć dokładniej niŜ później, kiedy nie rozstawałem
się z ksiąŜkami i wszystko stawiałem na wykształcenie.
I tak oto w tych opowiadaniach zatrzymałem piękne obrazy, które nie starzeją się wraz ze mną; w
ksiąŜce tej pozostaję niezmiennie chłopczykiem w marynarskim ubranku, z tornistrem pełnym ksiąŜek i ze-
szytów na plecach, wciąŜ jednak pogrąŜonym w szczelnym dzwonie świadomej nieświadomości, wciąŜ wy-
biegającym naprzeciw tajemnicy i zdziwieniu wywołanemu osłupieniem tym, co się wokół niego dzieje.
I czując obumieranie ciała stwierdziłem, iŜ ten chłopiec we mnie jest nie tylko moim domowym kore-
petytorem, nie tylko światłem w gęstniejącym zmierzchu, lecz takŜe miarą wszystkich owych rzeczy, któ-
rych nie dotyczy ani umieranie, ani śmierć.
Syrena
Wybiegłem ze szkoły wprost na wybrzeŜe, gdzie w niewielkiej przystani stały barki z piaskiem, łodzie,
z których piaskarz wywoził na taczkach piasek po wybiegającej z brzucha barki desce. Piaskarze byli zawsze
opaleni od pasa w górę, nie tak jak opalają się nagusy na basenie, ale jakoś inaczej — przy pracy. Byli opa-
leni niczym jakaś reklama kremu do opalania. Jeden z tych piaskarzy oczarował mnie juŜ dawno. Na pier-
siach i ramionach miał wytatuowane syreny, kotwice, statki Ŝaglowe. Jeden z tych wytatuowanych Ŝa-
glowców tak bardzo mi się spodobał, Ŝe i ja takŜe chciałem mieć taki sam wytatuowany na piersiach. JuŜ
teraz czułem, jak ten stateczek rozwija Ŝagle na moich piersiach.
Dzisiaj zdobyłem się na odwagę i zagadnąłem:
— Taki Ŝaglowiec, jaki pan tu ma, nie da się zmyć, ma się go na całe Ŝycie, prawda?
Piaskarz usiadł na desce, wyciągnął papierosa, zapalił go i w miarę jak wdychał i wypuszczał dym, Ŝa-
glowiec unosił się i opadał, tak jakby płynął po morskich falach.
— Podoba ci się? — spytał.
— Jeszcze jak! — powiedziałem.
— I chciałbyś mieć taki?
— Jeszcze jak! — powiedziałem. — Ale ile taki okręcik moŜe kosztować?
— Wytatuowali mi go w Hamburgu za flaszeczkę rumu — powiedział piaskarz wskazując na złoty
napis na swojej marynarskiej czapce.
— To znaczy, Ŝe musiałbym jechać aŜ do Hamburga? — szepnąłem rozczarowany.
— SkądŜe znowu! — piaskarz roześmiał się. — Tę kotwicę i serce przebite strzałą wytatuował mi Loj-
zio, który przesiaduje o tam, w gospodzie „Pod Mostem”. Za podwójny kieliszek rumu.
— A mnie by teŜ wytatuował? — podniosłem na niego oczy.
— Za dwa podwójne kieliszki — poprawił się piaskarz kończąc palić papierosa i od tego dymu papie-
rosowego jakby przybyło mu sił.
— A więc to palenie tak panu smakuje? — spytałem.
— Lepszy jeden papieros niŜ dobry obiad — odparł i obu rękami ujął mocno deskę, która prowadziła z
brzucha barki na pryzmę piachu na brzegu, wyrzucił nogi w powietrze i wolno zrobił stójkę, dopóki nie wy-
prostował się nogami w górę, tak jak odbijająca się w rzece wieŜa dekanalnego kościoła, i te jego wytatu-
owane okręciki obróciły się do góry dnem. Widziałem zaczerwienione oczy piaskarza, które podbiegły mu
krwią, a potem złamał się nagle w pasie i postawił bose nogi na desce, obracając z powrotem stateczki
masztami w górę: jego okręciki mogły znów rozpocząć podróŜ do Hamburga.
— Dziękuję! — zawołałem.
I pobiegłem wzdłuŜ przystani, na plecach łomotały mi w tornistrze piórniki, zeszyty i ksiąŜki; zmierza-
łem w stronę mostu, a tam dwukonny zaprzęg próbował wciągnąć pod górkę pełen wóz piasku, konie szar-
1
pały, spod podków tryskały snopy iskier, ale wóz pełen mokrego piasku był tak cięŜki, Ŝe woźnica na próŜno
stał przed nimi i groził im batem, a potem szarpał lejcami; konie zgłupiały, nie próbowały juŜ ciągnąć razem,
ale jeden po drugim, a to juŜ koniec. Woźnica smagał konie po nogach, potem odwróciwszy biczysko bił je
po nozdrzach, ludzie opierali się o poręcz i patrzyli na to z całkowitą obojętnością.
Poczerwieniałem na ten haniebny widok, bo koń to dla mnie święte zwierzę, oczy zaszły mi krwią, za-
cząłem chwytać garście piasku i rzucać nimi w woźnicę, oczy miał pełne piasku i groził mi batem, a ja jak
szalony rzucałem i rzucałem garście piasku, woźnica podbiegł do mnie i groził, Ŝe zbije mnie batem, ale ja
stałem juŜ przy balustradzie mostu i krzyczałem na niego:
— Ty, ty okrutny człowieku, umrzesz za to na jakąś brzydką chorobę!
I pobiegłem po moście tam, na drugą stronę, w połowie mostu zatrzymałem się, oparłem się o balu-
stradę, oddychałem cięŜko, czekając, Ŝeby krew powróciła tam, gdzie była poprzednio, aŜ w końcu uspo-
koiłem się. I zawróciłem tam, gdzie most przechodzi w ulicę Mostową, skręciłem w dół, do tureckiej wieŜy i
do młyna, a potem przez furtę obok sądów przeszedłem w blasku popołudniowego słońca przez kościelny
placyk, by wejść do kościoła.
W świątyni nie było nikogo, panował tu przyjemny chłód, przez chwilę rozglądałem się i z całego ko-
ścielnego wnętrza widziałem tylko dwie skarbonki koło klęczników. I znów serce zaczęło mi mocniej bić w
piersiach. Aby się uspokoić, ukląkłem na klęczniku pod figurą świętego Antoniego i udawałem, Ŝe się mo-
dlę. Z pochyloną głową szeptałem:
— Chcę mieć wytatuowany na piersi okręcik, za dwa kieliszki, potrzebne mi są pieniądze, wypoŜyczę
je sobie ze skarbonki, słowo honoru, Ŝe te pieniądze odniosę z powrotem!
Podniosłem wzrok i wpatrywałem się w oczy świętego Antoniego, który uśmiechał się do mnie,
trzymał w ręku białą lilię i nic nie miał przeciwko temu, uśmiechał się tylko. A ja oblałem się rumieńcem,
rozejrzałem się, a potem odwróciłem skarbonkę i potrząsałem nią tak długo, dopóki nie wypadła pełna garść
monet. Wsunąłem je do kieszeni, po czym ukląkłem znowu i ukryłem twarz w dłoniach, aby się uspokoić.
Słyszałem, jak w pajęczynie w oknie szeleści poruszany powiewem wiatru uschły liść, z zewnątrz dobiegał
odgłos kroków i oddalający się turkot wozów. Zastanawiałem się, czy nie powinienem raczej poŜyczyć od
księdza dziekana, ale wiedziałem, Ŝe by mi to wyperswadował, poniewaŜ chodziłem do kościoła dzwonić,
byłem czymś w rodzaju zastępcy kościelnego, ministranta. A zresztą pieniądze i tak do skarbonki wrzucę z
powrotem, więc po co się martwić? Wstałem i podniósłszy palec, przysiągłem:
— Daję słowo honoru, Ŝe pieniądze zwrócę, i to z procentami!
I zacząłem się z wolna wycofywać, święty Antoni wciąŜ uśmiechał się łaskawie, i wybiegłem z ko-
ścioła na słońce, które rozpuszczało ściany i dachy domów, tak Ŝe w pierwszej chwili nic nie widziałem. A
kiedy łzy wypłynęły mi z oczu, zdrętwiałem z przeraŜenia. Naprzeciw mnie szedł tęgi posterunkowy, ko-
mendant policji we własnej osobie, pan Fidermuc, szedł prosto na mnie, zatrzymał się, jego cień mnie prze-
słonił, serce znów zaczęło mi bić w piersi jak oszalałe, tak Ŝe opuściłem oczy, widziałem, jak czarna kokarda
na mojej marynarskiej bluzie porusza się w rytm serca, wyciągnąłem ręce krzyŜując je w przegubach. Ko-
mendant policji stał tuŜ przy mnie, szukał czegoś po kieszeniach, a ja doskonale wiedziałem, Ŝe szuka stalo-
wych kajdanków. Nie znalazłszy ich w kieszeniach granatowej kurtki, wsunął ręce do kieszeni spodni. Teraz
je znalazł, ale z satysfakcją wyjął porte-cigares, długo wybierał cygaro, po czym ugniótłszy je w palcach, za-
palił ze smakiem i przeszedł, otarłszy się niemal o mnie tym swoim wielopudowym brzuchem.
Uniosłem powieki, przez chwilę spoglądałem na swoje skrzyŜowane ręce, po czym z uczuciem ulgi po-
biegłem z powrotem na most. Tornister z piórnikami, ksiąŜkami i zeszytami podrygiwał mi na plecach, a ja
przytrzymywałem kciukami jego paski; przebiegłem most, a potem moje nogi przemierzyły pospiesznie
schody prowadzące w dół, ku rzece. Tutaj, gdzie kończył się łuk mostu, zawsze panowała cisza, nikt tu z
własnej woli nie chodził, a jeśli juŜ, to tylko po to, aby załatwić mniejszą lub większą potrzebę. Tu właśnie
miałem swój schowek za ruchomym kamieniem, gdzie ukryłem atrament i pióra. Ilekroć nie odrobiłem za-
dania domowego, a pan kierownik mnie wywoływał, mówiłem, Ŝe zapomniałem zeszytu w domu. Wobec
tego pan nauczyciel posyłał mnie do domu po to zadanie, ja zaś, aby zaoszczędzić czasu, kupowałem w skle-
pie papierniczym zeszyt i tutaj pod mostem — a było tu cicho i sucho — pisałem na kolanach wypracowa-
nie. Tutaj teŜ siadłem teraz i przeliczyłem posiadane pieniądze. Miałem dość nie na dwa, ale na sześć kielisz-
ków rumu...
W gospodzie „Pod Mostem” było wesoło.
— CóŜ to za marynarzyk przyszedł tu do nas? — wykrzyknął pan Lojzio.
A ja stałem przed nim w marynarskiej bluzie i okrągłej marynarskiej czapce z czarną wstąŜką, która w
tyle rozdwajała się jak ogon jaskółki, nad czołem lśniła złota kotwica, a pod nią złoty napis „Hamburg”, pan
Lojzio zdjął mi czapkę i włoŜył na swoją głowę, i zaczął się wygłupiać, piaskarze śmiali się, a ja uśmiecha-
łem się i czułem się szczęśliwy, pan Lojzio krąŜył po gospodzie, salutował i robił takie miny, Ŝe śmiałem się
tak samo jak pozostali goście.
2
Pomyślałem sobie, Ŝe jak będę duŜy, to teŜ będę siedział w gospodzie „Pod Mostem” i Ŝe będę uwaŜał
za wielki zaszczyt popijanie z tak sympatycznymi panami, co to pracują na wodzie. Panu Lojziowi brako-
wało przednich zębów i potrafił tak zręcznie wywinąć dolną wargę nad górną, Ŝe dolną wargą oblizywał
sobie czubek nosa.
Pan Lojzio chodził więc w mojej okrągłej marynarskiej czapce, stół piaskarzy pod oknem bił mu
brawo, a gospodarz roznosił kufle piwa.
Zamówiłem dwa podwójne rumy.
— Panie Lojziu — powiedziałem. — Ja panu stawiam.
— Hohoho, a skądŜeś wziął forsę?
— PoŜyczyłem — ja na to. — Od samego Pana Boga.
— Oho! Rozmawiałeś z nim?
— Nie, nie było go w domu. PoŜyczył mi taki jeden z jego świty. Święty Antoni. PoŜyczył mi tę forsę,
aby mi pan wytatuował na piersi piękny okręcik. Taki sam, jak ma na piersiach piaskarz, o ten tam, pan Ko-
recki.
Pan Lojzio roześmiał się.
— Ha, ha — powiedział — jeśli samo niebo maczało w tym palce, to zrobimy okręcik. Ale kiedy?
— Natychmiast teraz — ja na to. — Dlatego tu jestem.
— AleŜ synku, nie mam przy sobie igły.
— To niech pan po nią skoczy — powiedziałem.
— Psiakrew — wykrzyknął pan Lojzio. — Ten malec potrafi częstować kaszanką po szynce. — I wy-
pił jednym haustem kieliszek rumu, po czym między kolanami gości przecisnął się od okna do drzwi, skąd
dał mi ręką znać, Ŝe idzie nie tylko po igłę, ale i po tusz do tatuowania.
Piaskarze posadzili mnie między siebie, gospodarz przyniósł mi wodę sodową z sokiem malinowym.
— A ileŜ to wasz ksiądz dziekan ma kucharek, dwie czy trzy? — spytał mnie piaskarz pan Korecki.
— Dwie — ja na to — ale obie bardzo młodziutkie.
— Młodziutkie? — zawołali chórem piaskarze.
— Młodziutkie — potwierdziłem. — Jak ksiądz dziekan jest w dobrym humorze, panowie, to sadza
jedną z kucharek na krześle, schyla się, wsuwa dłoń pod siedzenie, zupełnie tak samo jak pan gospodarz,
kiedy niesie tacę pełną kufli z piwem, i nagle — hej rup! — podnosi piękną kuchareczkę aŜ pod sufit, spód-
niczka kuchareczki wichrzy mu włosy, a on nosi ją na krześle po kuchni.
— Ohoho! — wykrzyknęli piaskarze. — Spódniczka wichrzy mu włosy!
— Wygląda to jak aureola — ciągnąłem. — Nasz ksiądz dziekan, panowie, jest silny jak szwajcarski
byk. Miał pięcioro rodzeństwa, a jego tatuś był tak silny, Ŝe dzieci kładły mu na czole orzech, tatuś podnosił
palec i łup go! Palcem łuskał orzechy lepiej niŜ dziadkiem do orzechów. Ale ksiądz dziekan będąc
dzieckiem, a potem chłopakiem, okazał się najsłabszy spośród tych sześciorga dzieci, tak słaby, Ŝe nie
nadawał się do pracy w lesie, więc rodzice zadali sobie pytanie: co z takim robić? I posłali go na studia, Ŝeby
się wyuczył na księdza. Na kolację podawano ogromną misę ziemniaków, cała rodzina siedziała przy stole z
przygotowanymi łyŜkami i naraz mamusia dawała znak łyŜką, i osiem łyŜek co do jednej sięgało do tej misy
na wyścigi, tak szybko i tak długo, dopóki w misie był choćby jeden ziemniak. — Opowiadałem z powagą i
sam sobie przytakiwałem. Piaskarze chcieli się śmiać, ale jakoś odeszła im ochota do śmiechu.
Tymczasem powrócił pan Lojzio, potrząsał w drzwiach buteleczką i igłą w otwartej walizeczce, takiej
samej, jaką nosi konował, pan Salwet.
Niecierpliwie ściągnąłem bluzkę przez głowę, a pan Lojzio postawił otwartą walizeczkę na stole.
— No a teraz powiedz: jaki okręcik ci wytatuować? Barkę, korab, brygantynę, parowiec? — wypy-
tywał pan Lojzio, ruchem ręki dając piaskarzom znak, aby postawili swoje kufle z piwem na drewnianym
parapecie okna.
— To pan umie malować wszystkie okręty? — klasnąłem w dłonie.
— MoŜesz sobie wybrać — powiedział pan Lojzio i znów dał znak ręką: jeden z piaskarzy zdjął no-
szoną na nagim ciele kamizelkę kombinezonu i obrócił się do mnie plecami pokrytymi bez reszty najroz-
maitszymi tatuaŜami: wizerunki syren sąsiadowały ze zwiniętymi linami, sercami, inicjałami i Ŝaglowcami.
Oczy wychodziły mi na wierzch na widok tych pięknych rysunków i Ŝałowałem w duchu, Ŝe nie wziąłem z
kościelnej skarbonki wszystkich pieniędzy, wszystkich monet, bo chciałem mieć wytatuowane to wszystko,
co widziałem na plecach i piersiach piaskarza. Za wszelką cenę!
— A więc wybieraj! — powtórzył pan Lojzio.
Wskazałem malutką Ŝaglówkę, pan Lojzio przykrył stół gazetą i połoŜył mnie na wznak.
— A nie będzie to boleć? — uniosłem się.
Pan Lojzio przygniótł mnie na powrót do stołu, wpatrywałem się w sufit, a on powiedział, Ŝe odrobinę
mnie tylko ukłuje.
— A więc mówisz chłopcze, Ŝe chcesz łódeczkę?
3
— Łódeczkę, taką samą, jaką Pan Jezus pływał ze swoimi uczniami po jeziorze Genezaret — powie-
działem patrząc w górę, słyszałem, jak krzesła się przesuwają, jak piaskarze pochylają się nade mną, czułem
ich oddechy, tchnęli wonią wódki wprost w moją twarz, pan Lojzio igłą zanurzoną w zielonym tuszu wykłu-
wał mi na skórze kropeczki, usypiałem w pełni uszczęśliwiony. Piaskarze ogrzewali mnie ciepłymi odde-
chami, czułem się tak, jakbym leŜał w Ŝłobku i jakby nade mną pochylali się pasterze i wół, i osiołek, jak-
bym był Dzieciątkiem Jezus. I słyszałem głosy:
— Ho, ho, aleŜ ta łódź będzie miała wspaniałą rufę!
— Lojziu, zrób jej Ŝagle jak się patrzy!
— Co tam Ŝagle, wspaniałe burty, to najwaŜniejsze!
— Ta łódź musi mieć nie byle jakie zanurzenie, porządny ster...
A ja leŜałem na wznak na stole w gospodzie „Pod Mostem”, budziłem się i chciałem się podnieść, ale
pan Lojzio łokciem przyciskał mnie łagodnie z powrotem do stołu. A kiedy usnąłem, pan Lojzio obudził
mnie i zaczął pakować swoje przyrządy, swoje instrumenty do tatuowania.
— No, kawalerze, łódeczka gotowa, nikt ci juŜ jej nie odbierze, nie zetrze, a jeśli, to tylko w Pradze,
robi to pewien doktor, co naciąga aktorom skórę i usuwa zmarszczki i piegi, ale trzeba płacić pięćdziesiąt ko-
ron za centymetr kwadratowy...
Pan Lojzio opowiadał, a piaskarze śmiali się, rechotali, tak Ŝe dosłownie tonęli we łzach, siedziałem na
stole, a kiedy chciałem obejrzeć łódeczkę, pan Lojzio rzucił mi bluzę i sam mi ją włoŜył przez głowę, i sam
zapiął mi jej przodzik w paski. Potem pomógł mi załoŜyć na ramiona pasy szkolnego tornistra, włoŜył mi na
głowę owalną czapkę i poprawił kotwicę i złoty napis „Hamburg”.
— Panie gospodarzu — zawołałem — jeszcze dwa rumy i rachunek. — Uśmiechałem się do wszyst-
kich piaskarzy, a oni odpowiadali mi uśmiechem, ale nie tak jak poprzednio — jakby w poczuciu winy, nie
patrzyli mi juŜ w oczy. Zapłaciłem, dałem gospodarzowi resztę monet jako napiwek, bo kto ma na piersi
łódź Ŝaglową, musi mieć gest.
— Proszę, panie gospodarzu, to dla pana — powiedziałem i odwróciłem się w drzwiach, zasalutowa-
łem i wśród głośnego śmiechu piaskarzy wybiegłem w zmierzch...
Na moście znalazłem się w śnieŜnej zamieci pośrodku lata. Z głębi rzeki wzbijały się setki tysięcy
jętek, leciały ku światłu latarni gazowych i spadały na bruk, przy słupach tworzyły się z nich istne zaspy.
Uderzały mnie w twarz, a kiedy pochyliłem się i wsunąłem rękę w stos jętek, poruszały się jak kipiąca woda.
Ludzie ślizgali się na nich, jakby padała marznąca mŜawka. A ja kroczyłem dumnie, nikt jeszcze nie widział
i nie wiedział, Ŝe mam wytatuowaną na piersi łódeczkę, która będzie pływać ze mną wszędzie tam, gdzie ja
będę, a kiedy będę się kąpać, kiedy będę pływać crawlem, jej dziób będzie pruł taflę rzeki; kiedy będzie mi
smutno, rozepnę koszulę jak Pan Jezus na świętych obrazach, Pan Jezus rozpinający koszulę, aby pokazać
ludziom swoje gorejące serce otoczone cierniową koroną. I juŜ na moście postanowiłem, Ŝe pierwszą osobą,
której muszę pokazać swój okręcik, będzie ksiądz dziekan. Idąc od latarni do latarni gazowej w chmurze
jętek, wszedłem przez wielką bramę na plebanię, na podwórku stała latarnia, wzdłuŜ ogródka warzywnego
podszedłem aŜ do oświetlonych okien plebanii. Po ścianie na drabinkach z listewek pięło się dzikie wino,
wdrapałem się na górę, a kiedy trzymając się jedną ręką listewki, drugą rozgarnąłem witki i liście, zobaczy-
łem najpierw stół obity zielonym suknem, na którym stała butelka wermutu i opróŜniona do połowy
szklanka. A potem zobaczyłem coś, czego chyba nie powinienem widzieć. Ksiądz dziekan związywał dwie
śmiejące się kucharki obrusem czy teŜ prześcieradłem. Związawszy je przyklęknął i zbliŜył nos do ich brzu-
chów. Spuściłem skromnie oczy, ale kiedy wreszcie zdobyłem się na odwagę, aby spojrzeć, zobaczyłem coś,
co na pewno zachwyciłoby nawet piaskarzy w gospodzie „Pod Mostem”. Ksiądz dziekan trzymał w zębach
ten obrus, rozpostarł ręce jak cyrkowiec i trzymał teraz w zębach związane kucharki, które fikały czarnymi
trzewiczkami, ufryzowanymi włosami dotykając sufitu, a ksiądz dziekan nosił je dokoła pokoju, ja zaś cie-
szyłem się, Ŝe ksiądz dziekan ma tyle siły, Ŝe zdoła unieść dwie związane prześcieradłem kucharki, tak jak
Pan Jezus. Obszedłszy kilkakrotnie pokój, pochylił się znowu i postawił te swoje kuchareczki na ziemi. I
zwalił się na fotel, śmiał się, kobiety obciągały spódniczki, ksiądz dziekan zaś wypił wino do dnia i nalał
sobie znowu pełną szklankę. OstroŜnie zszedłem po drabince z poprzecznych listewek na ziemię, obszedłem
róg plebanii i zapukałem do drzwi. Usłyszałem kroki, drzwi otwarły się i kuchareczka zaprosiła mnie do
środka.
— Co się stało? — spytał ksiądz dziekan trzymając w palcach szklankę.
— KsięŜe dziekanie — powiedziałem — proszę mnie pobłogosławić!
— Dlaczego tak późno? I co ci mam pobłogosławić?
— Proszę tylko popatrzeć, księŜe dziekanie!
I odpiąłem przodzik w paski błękitne niczym morskie fale, i rozchyliłem marynarską bluzę. I stałem tak
w błękitnej czapce marynarskiej na głowie, niczym święty Alojzy w aureoli, i nie posiadałem się ze
szczęścia. Ale kuchareczki przestraszyły się i zakryły sobie oburącz usta. Jętki uderzały o szyby w oknach i
4
spadały w dół, w dojrzewające kwiaty floksów. Ksiądz dziekan podniósł się, pogłaskał mnie po ramieniu i
spojrzał mi prosto w oczy.
— Kto ci to zrobił?
— Pan Lojzio w gospodzie „Pod Mostem”.
— I co ci tam wytatuował?
— Łódeczkę, taką łódź Ŝaglową, jaką pływał Pan Jezus.
Ksiądz dziekan wydał polecenie i obie kuchareczki przydźwigały, kaŜda z jednej strony je przytrzymu-
jąc, wielkie lustro z przedpokoju, ksiądz dziekan dał im znak — panny kuchareczki przyklękły. Za mną po-
chylała się twarz księdza dziekana... I zobaczyłem, Ŝe mam na piersiach wytatuowaną zieloną syrenę, pannę
morską o pokrytym łuskami ogonie, pannę morską nagą do pasa, która uśmiechała się zupełnie tak samo jak
te kuchareczki, kiedy ksiądz dziekan podnosił je w zębach, związane ogromnym obrusem. Pociemniało mi w
oczach ze strachu i ze zdumienia.
— Z czymś takim nie moŜesz juŜ słuŜyć do mszy. Co ty na to?
— Sześćdziesiąt koron za centymetr kwadratowy — bąknąłem i oburącz zakryłem syrenę.
Kuchareczki wybuchnęły śmiechem, ale ksiądz dziekan zrobił ruch ręką, jakby je skazywał na wieczne
potępienie.
— Cieszę się — mówił z wolna ksiądz dziekan przemierzając niespiesznie pokój — cieszę się, Ŝe przy-
szedłeś właśnie do mnie. Nie będziesz miał łatwego Ŝycia.
I poklepał mnie po plecach.
Sześćdziesiąt koron za centymetr kwadratowy
Siedziałem przy małym stoliku i pilnie odrabiałem zadania domowe, a przez dziedziniec browaru szedł
właśnie stryjaszek Pepi. Ta jego czapka marynarska, jaką uszył mu na miarę sam mistrz kapelusznik i
czapkarz pan Szyszler na wzór białej czapki, jaką nosił Hans Albers, czapka ta płynęła niczym łódź poprzez
dziedziniec browaru. Nagle stryj zatrzymał się, wyjął z kieszeni szczoteczkę, zdjął czapkę i zaczął ją staran-
nie czyścić, i to tak delikatnymi ruchami, jakby głaskał malutkiego ptaszka. Po chwili włoŜył ją z powrotem
na głowę i pełen dumy wszedł do nas. Na kolację jedliśmy posmarowane smalcem pajdy chleba, matka
przyniosła wiaderko, kroiliśmy chleb i jedli ze stryjaszkiem kromkę za kromką, popijając piwem.
— Takie jedzenie najbardziej lubił arcybiskup Khon — krzyczał stryjaszek Pepi z pełnymi ustami.
Jego biała czapka ze złotymi sznurami i ogromną złotą kotwicą nad czarnym daszkiem jarzyła się na
posłanym łóŜku. Ni stąd, ni zowąd zjawił się kot Celestyn, a kiedy wskoczył na posłane łóŜko, mamusia za-
uwaŜyła, Ŝe jarzy się tam stryjaszkowa czapka, wzięła ją więc i powiesiła na wieszaku, bo na białym łóŜku
mógł leŜeć jedynie kot Celestyn, nawet jeśli miał zabłocone łapy.
Tatuś nie znosił smalcu, kroił więc sobie kuchennym noŜem suchy chleb, stał w kuchni przy piecu i pił
z garnuszka letnią białą kawę. JednakŜe ja i stryjaszek mieliśmy dziś taki apetyt, Ŝe poprosiłem mamę, aby
roztopiła w ryneczce grudkę smalcu, po czym na zmianę maczaliśmy ze stryjaszkiem kąski chleba w smalcu,
solili i pieprzyli, i pałaszowali kolację, popijając piwem. Najadłszy się, stryjaszek Pepi rozpromienił się.
— I oto znów odniosłem dzisiaj sławne zwycięstwo, jak na BoŜe Ciało, kiedy to ja i pułkownik Za-
wada wjechaliśmy na ogierach do zdobytego Przemyśla! — krzyczał stryjaszek Pepi.
Ojciec postawił oczy w słup, z kuchennym noŜem w ręku wcisnął się za szafę i tam załamywał ręce i
posapywał.
— Nie ma w tym ani słowa prawdy. Ledwie gdzieś wystrzelili, pierwszy leŜał w rowie.
JednakŜe stryjaszek Pepi, zadowolony z siebie, pokrzykiwał nadal:
— Nikt wobec mnie nie mógł sobie na nic pozwolić! Natychmiast wyciągałem rewolwer i bach! bach!
— wszystko walało się we krwi i wszyscy fikali kozły.
Ojciec pił właśnie kawę z garnuszka i słysząc to tak się rozzłościł, Ŝe oblał sobie spodnie. I znów wci-
snął się za szafę, stamtąd dawał mi znaki i szeptał:
— To nieprawda! Miał juŜ osiemnaście lat, a ja wciąŜ jeszcze musiałem po niego wychodzić, tak się
bał wieczorami.
— Drogi chłopcze — krzyczał stryjaszek Pepi — najpiękniejsze dziewczyny chciały odebrać sobie
Ŝycie z mojego powodu. W tamtych czasach był ze mnie na Morawach piękniś numer jeden!
Ojciec za szafą składał ręce i wołał cicho:
— AleŜ to nieprawda! Przez całą młodość miał twarz w pryszczach, a na karku trzy otwarte karbun-
kuły!
5
Ale stryjaszek Pepi, po uszy pogrąŜony w dawnych dobrych czasach, wrzeszczał z zachwytu:
— Kiedy przyjechałem na urlop w mundurze kadeta, króciutka szabelka u boku, kordzik, obok szabli
złoty pompon, no to kto tylko ujrzał mnie w tym najpiękniejszym na świecie mundurze, tak, tak, nie mógł
Zgłoś jeśli naruszono regulamin