Capote Truman - Gwiazdka.pdf

(316 KB) Pobierz
Microsoft Word - Capote Truman - Gwiazdka
TRUMAN CAPOTE
GWIAZDKA
SPIS TREŚCI
Tamta gwiazdka (przełożył Krzysztof Zarzecki)
Wspomnienie gwiazdkowe (przełożył Bronisław Zieliński)
 
TAMTA GWIAZDKA
Na początek parę słów wprowadzenia autobiograficznego. Moja mamusia, kobieta
wyjątkowej inteligencji, uchodziła za najpiękniejszą dziewczynę w Alabamie. Wszyscy tak
uważali i była to święta prawda. Skończyła zaledwie szesnaście lat, gdy wyszła za
dwudziestoośmioletniego biznesmena z Nowego Orleanu. Małżeństwo trwało rok. Mamusia
była za młoda na matkę i na żonę; w dodatku miała aspiracje - chciała ukończyć college i zro-
bić karierę. Więc rzuciła męża, mnie zaś zostawiła na przechowanie swojej licznej
alabamskiej rodzinie.
Przez następne lata rzadko widywałem którekolwiek z rodziców. Tatuś miał zajęcie w
Nowym Orleanie, a mamusia po ukończeniu college'u robiła karierę w Nowym Jorku. Co do
mnie, ta sytuacja bardzo mi odpowiadała. Byłem szczęśliwy w domu, w którym się
wychowywałem. Otaczało mnie wielu życzliwych krewnych - ciotek, wujów, kuzynów.
Szczególnie lubiłem jedną z ciotek, starszą, siwowłosą, lekko ułomną kobietę imieniem Sook.
Panna Sook Faulk. I choć miałem wiele przyjaznych dusz, ona była moją najlepszą
przyjaciółką.
Sook opowiadała mi o Świętym Mikołaju z powłóczystą brodą, w czerwonym
płaszczu, w podzwaniających samach pełnych prezentów, a ja wierzyłem w każdziutkie jej
słowo, tak samo jak wierzyłem, że wszystko się dzieje z woli Boga, z woli Pana, jak Go
zawsze nazywała Sook. Kiedy sobie stłukłem wielki palec u nogi, kiedy spadłem z konia,
kiedy złapałem przyzwoitą rybę w rzeczce, to wszystko, czy dobre, czy złe, działo się z woli
Pana. I to samo orzekła Sook, otrzymawszy przerażającą wiadomość z Nowego Orleanu: tatuś
chciał, żebym przyjechał spędzić z nim święta.
Płakałem. Nie chciałem jechać. Nigdy nie wyjeżdżałem z tego ustronnego miasteczka
w Alabamie, otoczonego lasami, farmami i rzeczkami. Nigdy nie zasnąłem wieczorem,
dopóki Sook nie pogłaskała mnie po włosach i nie pocałowała na dobranoc. Co gorsza, bałem
się obcych, a tatuś był obcy. Widziałem go parę razy, ale pozostało mi tylko mgliste
wspomnienie; nie miałem pojęcia, jak wygląda. Ale Sook orzekła: “To wola Pana. I kto wie,
Buddy, może zobaczysz śnieg”.
Śnieg! Zanim się nauczyłem czytać, Sook czytywała mi wiele historii i prawie we
wszystkich padał bezustannie śnieg. Olśniewającymi, puszystymi, baśniowymi płatkami. Śnił
mi się często, był czymś tajemniczym i czarodziejskim, chciałem go zobaczyć, poczuć,
dotknąć. Oczywiście nigdy go nie widziałem, zresztą Sook też nie; bo i jakże mieliśmy go
38811526.001.png
zobaczyć, mieszkając w upalnej Alabamie? I nie wiem, skąd przyszło jej do głowy, że
zobaczę śnieg w Nowym Orleanie, który jest jeszcze gorętszy. Mniejsza o to. Chciała mi po
prostu dodać odwagi przed podróżą.
Sprawiono mi nowe ubranie. Do klapy przypięto kartkę z nazwiskiem i adresem. W
razie gdybym się zgubił. Bo miałem odbyć podróż sam. Autobusem. Wszyscy uważali, że z
taką etykietką w klapie będę bezpieczny. Wszyscy, tylko nie ja. Ja umierałem ze strachu. I ze
złości. Ze złości na tatusia, tego obcego człowieka, który mnie zmusza do wyjazdu z domu i
spędzenia Bożego Narodzenia z dala od Sook.
Była to czterystumilowa wyprawa, coś koło tego. W Mobile musiałem się przesiąść w
drugi autobus i jechałem, jechałem bez końca przez bagniste tereny i wzdłuż morza, aż
dotarliśmy do ogłuszającego miasta, pełnego dzwoniących tramwajów i groźnych ludzi o
cudzoziemskim wyglądzie.
To był Nowy Orlean.
I nagle, ledwie wysiadłem z autobusu, porwał mnie w ramiona jakiś mężczyzna i jął
ściskać tak, że nie mogłem złapać tchu, wysoki, przystojny mężczyzna, który się śmiał i
płakał, śmiał i płakał.
- Nie poznajesz mnie? - powtarzał. - Nie poznajesz tatusia?
Odjęło mi mowę. Dopiero kiedy jechaliśmy taksówką, wykrztusiłem pierwsze słowa:
- Gdzie jest?
- Nasz dom? Niedaleko...
- Nie dom. Śnieg.
- Jaki śnieg?
- Myślałem, że tu będzie padał śnieg.
Spojrzał na mnie dziwnie, ale się roześmiał.
- W Nowym Orleanie nie pada śnieg. Ja przynajmniej o tym nie słyszałem. Ale
posłuchaj. Słyszysz, jak grzmi? Będzie wielka burza.
Nie wiem, co mnie bardziej przerażało: grzmoty, następujące po nich syczące zygzaki
błyskawic - czy tatuś. Wieczorem, kiedy się kładłem do łóżka, ciągle jeszcze padało.
Odmawiając pacierz, prosiłem, żeby się znaleźć z powrotem w domu, przy Sook. Nie
wyobrażałem sobie, jak będę mógł zasnąć niepocałowany przez nią na dobranoc. I
rzeczywiście nie mogłem zasnąć, zacząłem się więc zastanawiać, co Święty Mikołaj
przyniesie mi na Gwiazdkę. Marzyłem o scyzoryku z perłową rączką. O wielkim pudle
wycinanych łamigłówek. O kapeluszu kowbojskim i lassie do kompletu. O wiatrówce, żeby
strzelać do wróbli. (Kiedy wiele lat później dostałem wiatrówkę, zastrzeliłem drozda i
38811526.002.png
przepiórkę, i nigdy nie zapomnę bólu, jakim mnie to przepełniło, rozpaczy; nigdy więcej
niczego nie zabiłem, a każdą złowioną rybę wpuszczałem z powrotem do wody). Chciałem
również dostać kredki. A nade wszystko pragnąłem mieć radio, ale rozumiałem, że to
niemożliwe; nie wiem, czy znałem dziesięć osób, które miały radia. Pamiętajcie, że były to
lata wielkiego kryzysu i niewiele domów na głębokim Południu mogło się pochwalić radiem
czy lodówką.
Tatuś miał i radio, i lodówkę. Miał w ogóle wszystko. Dwuosobowe sportowe auto z
otwieranym siedzeniem dla pasażerów z tyłu, nie mówiąc już o ślicznym różowym starym
domu w Dzielnicy Francuskiej, z balkonami o koronkowych żelaznych balustradach i
ukrytym patiem, pełnym kwiatów, chłodzonych przez fontannę w kształcie syreny. Miał
również z pół tuzina, więcej, chyba pełny tuzin przyjaciółek. Podobnie jak mamusia, nie
wszedł dotąd w powtórny związek małżeński, ale miał oddane wielbicielki, tak jak ona
wielbicieli, i oboje nieuchronnie poszli w końcu ponownie do ołtarza. Ściśle biorąc, tatuś
pokonał tę marszrutę sześciokrotnie.
Rozumiecie więc, że musiał mieć swój czar. I faktycznie czarował wszystkich.
Wszystkich z wyjątkiem mnie. Mnie wprawiał tylko w bezustanne zakłopotanie, ciągnąc
wszędzie ze sobą i przedstawiając najróżniejszym znajomym, od bankiera poczynając, a
kończąc na fryzjerze, który go codziennie golił. No, i oczywiście wszystkim swoim
przyjaciółkom. A najgorsze było to, że mnie ciągle ściskał i całował, i przechwalał się mną.
Paliłem się ze wstydu. Naprawdę nie miał się czym chwalić. Byłem zwykłym wiejskim
chłopcem. Wierzyłem w Jezusa i sumiennie odmawiałem pacierz. Nie wątpiłem, że istnieje
Święty Mikołaj. I w domu, w Alabamie, oprócz wypraw do kościoła, chodziłem zawsze boso.
Zimą i latem.
Istną torturę stanowiło włóczenie mnie po ulicach Nowego Orleanu w ciasno
zasznurowanych bucikach, palących piekielnym ogniem, ciążących ołowiem. Sam nie wiem,
co było gorsze - te buciki czy jedzenie. W domu przywykłem do pieczonych kurcząt, kapusty,
fasolki szparagowej, chleba kukurydzianego i podobnych pożywnych rzeczy. A tu te
nowoorleańskie restauracje! Nigdy nie zapomnę pierwszej ostrygi, to był koszmar, kiedy mi
się prześlizgnęła przez przełyk. A ta pikantna kuchnia kreolska - sama myśl o niej przyprawia
mnie o zgagę. Wzdychałem do sucharów dopiero co wyjętych z pieca, mleka prosto od
krowy, melasy prosto z wiadra.
Biedny tatuś nie miał pojęcia, jaki jestem nieszczęśliwy, po części dlatego, że nic po
sobie nie pokazywałem, a tym bardziej nie wspominałem o niczym słowem; a po części z
zadowolenia, że wbrew protestom mamusi uzyskał zezwolenie sądu na opiekę nade mną
38811526.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin