Cadigan Pat - Rozterki ładnego chłopca.doc

(79 KB) Pobierz
Pat Cadigan

Pat Cadigan

 

Rozterki ładnego chłopca

 

Najpierw widzisz wideo. Potem nosisz wideo. Potem jesz wideo. W końcu

sam stajesz się wideo.

Ewangelia według św. Wideomarka

Obserwuj lub bądź obserwowany.

Credo Ładnego Chłopca

- Kto cię strzygł?

- Znaczy, ostatni raz?

Mohawk w drzwiach uśmiecha się i robi mu zdjęcie.

- Właź. Ale tylko ty, jasne? Nie próbuj mi tu przeszmuglować żadnych

kumpli, słyszysz?

- Słyszę. I nie jestem głupi, głupku. Nie mam żadnych przyjaciół.

Mohawk uśmiecha się obleśnie i przysuwa bliżej. - Taki ładny Chłopiec

i bez przyjaciół?

- Nie na tym świecie. - Przeciska się obok Mohawka nie zwracając

uwagi na jego cmokanie. Ma ochotę tak go trzasnąć w nasadę nosa, żeby

odłamki kości wbiły mu się w mózg, ale ostatnio zwraca więcej uwagi na

trzymanie na wodzy swego temperamentu, a poza tym nie jest pewien, czy

te kostne drzazgi faktycznie weszłyby w mózg. Jest Ładnym Chłopcem, ma

skończone szesnaście lat i dziś wieczór stanie być może przed swą

ostatnią szansą.

W klubie panuje Zgiełk. Nie można wymknąć się po ciszę do toalety;

Zgiełk przedostaje się rurami i tam. Chcesz uciec przed Zgiełkiem? Po

co? Nie warto. Ale ten Ładny Chłopiec nauczył się myśleć między

rytmicznymi uderzeniami perkusji.

To tak, jakby przemykać się między kroplami deszczu, aby pozostać

suchym, ale on to potrafi. Ten Ładny Chłopiec wciąż o czymś myśli wciąż.

Dysydent- (pomimo swych szesnastu lat, pomimo że jest Ładny, myśli tyle,

że wie, co znaczy słowo "dysydent"). Zastanawia się na przykład ilu

Einsteinów umarło z głodu i pragnienia w promieniach gorącego,

afrykańskiego słońca, i dlaczego nie pamięta się momentu narodzin, i

dlaczego muzyka jest wspólna dla wszystkich kultur, a zwłaszcza nad tym,

ile dzieje się spraw, o których on nic nie wie, i w jaki sposób może się

o nich dowiedzieć.

I tak przez cały czas, jedna myśl za drugą przemyka mu przez głowę,

widać to po jego oczach. Z definicji nie pasuje to zbytnio do Ładnego

Chłopca, ale to właśnie jeden z powodów, dla których pragną go mieć. A

że j e s t Ładnym Chłopcem, to jeszcze inny z powodów, dla którego są na

najlepszej drodze, aby go dostać.

Wie o nich wszystko. Każdy o nich wie i każdy marzy o tym, by

przystanęli, popatrzyli uważnie i wydusili z siebie kartę, która mówi:

tak, widzimy możliwości, prosimy zgłosić się pod ten adres w zwykłych

godzinach urzędowania następnego zwykłego dnia roboczego, celem

przeprowadzenia zwykłego badania. Każdy o tym marzy oprócz tego Ładnego

Chłopca, który raz w ciągu jednej tylko nocy otrzymał pięć takich kart i

podarł je wszystkie. Ale oto jest tutaj, wciąż jako Ładny Chłopiec. Jest

na tyle inteligentny, by wiedzieć, że to zdrada samego siebie, że lubi

być Ładnym i pożądanym i dlatego właśnie mogą go w końcu dostać, a to

nied-d-dob-b-brze. Myśląc o tym zająkuje się w myślach.

Nied-d-dob-b-brze. Nied-d-dob-b-brze dla niego, bo on, jak Boga kocha,

nie chce tego, nie, n-n-nie. I przez to jest dziś wieczór, i każdego

wieczora, najdziwaczniejszym z żyjących jeszcze Ładnych Chłopców.

Żyjącym wciąż i stojącym w klubie, do którego wpuszczani są już tylko

Najładniejsi Ładni Chłopcy. Dziewczynom łatwiej; oni muszą być lepsi.

Ładni i nie tylko. Ładni Chłopcy, nie ma na to rady, nie lubią

konkurencji. Ten Ładny Chłopiec nie zwraca uwagi na Ładne Dziewczyny,

ani żadne dziewczyny w ogóle. Ostatnio zaczął się jednak zastanawiać,

jak długo jeszcze to potrwa. Dwa lata? Może trochę dłużej? Najdalej za

trzy definicja przestanie obowiązywać i wtedy Mohawk w drzwiach, zamiast

spoglądać na niego obleśnie, splunie mu w twarz.

Jeśli do tego czasu go nie dostaną.

A jeśli go dostaną, to nigdy się to nie skończy i będzie wszędzie

tam, gdzie zechce, a gdziekolwiek to będzie, tam będzie centrum

wszechświata. Obiecują to, nieograniczona swoboda w czasie wolnym i

młodość bez końca. Raj Ładnego Chłopca, a żeby się do niego dostać,

mówią, nie trzeba wcale umierać.

Spogląda w górę, na grzędę dysk-dżokeja zawieszoną wysoko ponad

podrygującą na parkiecie, roztańczoną ciżbą. Nadal nazywają ich

dysk-dżokejami, chociaż to już nie płyty, to układy scalone, a wiele z

nich zawiera w sobie nie tylko dźwięk. Wielki hiperprogram, mówili mu,

najdoskonalszy z doskonałych, stąd już tylko krok do czwartego wymiaru.

Podejrzewa, że są to słowa zwykłych naganiaczy, wysługujących się w

nadziei, że jeśli dobrze się wykażą w swojej kreciej robocie, nagroda

ich nie minie. Nikt nie wie, jak to naprawdę jest, z wyjątkiem tych,

którzy już w tym są, a im chyba nie można ufać. Bo ich może już nie ma.

Właściwie nie ma.

Dysk-dżokej dostrzega jego Ładną, uniesioną ku górze twarz i

rozpoznaje go, pomimo że sporo już czasu upłynęło, od kiedy był tu

ostatni raz. Częściowo z powodu chęci odsunięcia się od nich, a

częściowo z obawy, że oprych w drzwiach może go nie wpuścić. Aż w końcu

musiał oczywiście przyjść, żeby się przekonać, czy ktoś go jeszcze

potrzebuje. Co za sens być Ładnym, skoro nie ma nikogo, kto by o ciebie

zadbał, obserwował cię i pragnął? I teraz jest niemal pewien, że czuje,

jak sala przemienia się wokół jego w niej obecności i dysk-dżokej

potwierdza to wrażenie unosząc w górę kość układu scalonego i wskazując

nią na lewo.

Siedzą po turecku na pozorowanych schodach obok ekranu i przypominają

mu gołębie snujące plany zagranięcia władzy nad światem. Nie patrzy na

nich zbyt długo, bo nie chce, aby pomyśleli sobie, że jest skłonny

porozmawiać. Ale gdy się odwraca, jeden z nich, młodszy mężczyzna,

zaczyna wstawać. Starszy mężczyzna i kobieta powstrzymują go.

Udaje wielkie zainteresowanie podpierającymi najbliższą ścianę

postaciami. Są wśród nich Ładni, są dziewczyny, są niezdecydowani,

niektórzy bardzo dziwni albo nadziani, albo po prostu wymagający

zainteresowania ze strony opieki społecznej. Wszyscy zauważają go i

poprawiają się pod jego uważnym spojrzeniem.

Wtem jeden koniec sali rozświetla się barwą i nowym zgiełkiem. Ciała,

potykając się w tańcu, odsuwają się od ekranu, na którym w rytm dzikiej

muzyki zaczynają formować się obrazy.

Uświadamia sobie, że to Bobby.

W chwilę później na ekranie widnieje już twarz Bobby'ego, wysoka na

pięć metrów, jeszcze Ładniejsza niż wtedy, gdy chadzał wśród

śmiertelnych. Widok Ładnej-Ładnej twarzy Bobby'ego napełnia go złością i

przerażeniem, i poczuciem tak wielkiej straty, że uderzyłby każdego, kto

śmiałby bez jego przyzwolenia wymówić imię Bobby'ego.

Piękne, ciemnoszare oczy Bobby'ego przesuwają się po sali. Mówili mu,

że po przeistoczeniu i przejściu zmysły zyskują na ostrości, ale nie ma

pewności, jak to właściwie z tym jest. Bobby wygląda tam, na ekranie,

jak oślepiony. Parę osób macha do Bobby'ego - to szaraki, których

łaskawie wpuszczono, aby reszta miała poczucie wyższości nad kimś - ale

oczy Bobby'ego poruszają się powoli tam i z powrotem, tam i z powrotem i

nagle zatrzymują się wprost na nim.

- Ach... - to szepcze Bobby, a potem znowu, głośno i przeciągle: -

Aaaachhh.

Zadziera buńczucznie głowę i nie umyka wzrokiem przed oczyma Bobby'ego.

- Nie musisz już umierać - mówi jedwabiście Bobby. Muzyka dudni w

rytm jego słów. - Tutaj jest pięknie. Jeśli chcesz, twoje sny mogą się

ziścić. I jeśli chcesz, możesz być ze mną.

Wie, że ta reklama nie jest przeznaczona wyłącznie dla niego, ale to

nie ma w tej chwili znaczenia. To B o b b y. Głos Bobby'ego zdaje się

spływać na niego, pieścić i w odbiorze uczucie to zbytnio przypomina mu

szyderstwo. Tamtej nocy przed przejściem Bobby'ego usiłował odwieść go

od tej decyzji, chociaż z góry wiedział, że to na nic. Gdyby go

odrzucili, Bobby targnąłby się na swoje życie. Jak Franco.

Jeśli jednak wierzyć temu, co mówią, Bobby żyć będzie wiecznie i

zawsze. Muzyka staje się teraz głośniejsza, ale oczy Bobby'ego nadal

spoczywają na nim. Widzi, jak usta Bobby'ego wymawiają jego imię.

- Naprawdę mnie widzisz, Bobby? - pyta. Jego głos nie przebija się

przez muzykę, ale jeśli zmysły Bobby'ego są tak wyostrzone, może go

jednak usłyszy. Jeśli nawet słyszy, to nie raczy odpowiedzieć. Muzyka to

podrasowany remiks kawałka, który Bobby zawsze tańczył do upadłego.

Gigantyczna twarz Bobby'ego znika z wolna z ekranu i na jej miejscu

pojawia się cały Bobby, nieco wyższy niż za życia, tańczący lepiej, niż

to kiedykolwiek potrafił stary Bobby, wirujący w zmieniających się

ustawicznie sceneriach ulic, dachów i plaż. Inscenizacja ta jest

nienadzwyczajna, ale Bobby nigdy nie miał za wiele wyobraźni, nigdy .me

chciał polecieć na Marsa ani choćby do Bieguna Południowego, zawsze

tylko do najrajcowniejszego klubu. Zawsze lubił być egzotyczny na tle

zwyczajnego otoczenia i nadal to lubi. Zawsze uwielbiał ściągać na

siebie spojrzenia. Być obserwowanym, czczonym, pożądanym. Tak. Widzi, że

to raj Bobby'ego. Teraz będzie na niego spoglądał cały świat.

Na ekranie sceneria zmienia się z ulic na wnętrze klubu; t e g o

klubu, tylko większego, lepszego, wypełnionego ciekawszym towarzystwem i

Bobby błyszczy na tym tle. Połowa rzeczywistego tłumu zapomina teraz o

tańcu, bo wpatrują się w Bobby'ego z nadzieją, że to ich właśnie

wybierze i wkomponuje w swoje wideo. Tak, to dopiero frajda, dać się

wmiksować w rozbudowaną wersję tań c a.

Jego uwaga przesuwa się ku fałszywym schodom, które prowadzą donikąd.

Siedzą tam wciąż - jedyni ludzie, którzy zamiast na Bobby'ego, patrzą na

niego. Kobieta w workowatym, purpurowym kombinezonie, który ją postarza,

obraca w palcach kartę.

Znowu spogląda w górę na Bobby'ego. Bobby tańczy w miejscu i ogląda

się na niego - tak mu się przynajmniej wydaje. Usta Bobby'ego poruszają

się bezgłośnie, ale tak precyzyjnie, że może z nich odczytać słowa: To

możesz być ty. Nigdy się nie zestarzejesz, nigdy nie zmęczysz, nigdy nie

nastąpi ostatnie wezwanie, nic ci się nie stanie, jeśli sam nie będziesz

chciał, i to możesz być ty. Ty. Ty. Ręce Bobby'ego wskazują na niego

poruszając się w rytm muzyki. Ty. Ty. Ty.

Bobby. Gzy ty naprawdę mnie widzisz?

Bobby wybucha nagle śmiechem i odwraca się tańcząc z jeszcze większym

zaangażowaniem.

Widzi Mohawka od drzwi, jak ten przepycha się przez tłum, prawdziwy

tłum, i robi się czujny. Mohawk podchodzi prosto do schodów, gdzie robią

mu miejsce i czochrają najeżony czerwony grzebień włosów biegnący przez

środek jego głowy, jakby witali ulubionego psa. Mohawk sprawia wrażenie

tak zadowolonego, jak zawodowy żarłok po zwycięstwie w jedzeniu na

wyścigi. Ciekawe, co obiecali Mohawkowi za wpuszczenie go. Może jakiś

ograniczony kontrakt. Może nawet pełną próbę.

Teraz wszyscy razem patrzą na niego. Z przekory dotyka wysokiej

dziewczyny tańczącej w pobliżu i dostosowuje się do jej rytmu.

Dziewczyna uśmiecha się do niego z góry i wsuwa między niego a tamtych

zupełnie przypadkowo, ale i tak zaskarbia tym sobie jego wdzięczność. Ma

na sobie kawałek przezroczystej szmatki narzucony na bieliznę, jak dawne

tancerki rewiowe. Ma ponad metr osiemdziesiąt, nie jest piękna z tym

nosem, nie jest nawet ładna, ale wpuścili ją, żeby była wysoka. Ona

prawdopodobnie niczego nawet nie podejrzewa, ona prawdopodobnie nie wie,

co jest grane, i nigdy się nie dowie. I dlatego można jej wybaczyć te

farbowane, wściekle pomarańczowe włosy.

Ociera się o niego Brzydki Chłopiec wykonujący derwiszowski piruet i

aż się prosi o zauważenie, bo nawet nie przeprasza. Brzydcy Chłopcy nie

zmienili się przez więcej dziesięcioleci, niż ktokolwiek zliczy, jak

gdyby była to wciąż ta sama mała grupka bandziorków w skórze i

łańcuchach, człapiąca swoją drogą od lat. Brzydki Chłopiec z nikim nie

tańczy. Brzydcy Chłopcy nigdy z nikim nie tańczą. Ale ten tutaj może się

przydać w razie nagłej potrzeby.

Dziewczyna wkłada w taniec całą duszę. Uśmiecha się do niego.

Odwzajemnia się jej uśmiechem i przesuwa nieco w prawo zerkając na

ekran, czy Bobby czasem na niego nie patrzy. Wciąż nie wie, czy Bobby

naprawdę coś widzi. Sceneria za Bobbym nadal odtwarza klub i staje się

coraz rajcowniejsza, o ile to w ogóle możliwe. Muzyka ciągle wznosi się

z powrotem do swego pierwszego, szczytowego pasażu. Bobby, niczym Pan

Bóg, czyni znak w powietrzu i Ładny Chłopiec widzi s i e b i e. Tańczy

obok Bobby'ego, Ładniejszy, niż kiedykolwiek mógłby być, tak jak

obiecują. Bobby nie patrzy na fantoma, ale na niego, tam gdzie naprawdę

stoi, i jego usta znowu się poruszają. Jeśli chcesz, możesz być ze mną.

Ona też.

Obok jego fantoma pojawia się jego wysoka partnerka. Jest również

znacznie podretuszowana, chociaż nie można powiedzieć, że Ładna, ani

nawet że ładna. Prawdziwa dziewczyna odwraca się, dostrzega siebie samą

i na jej twarzy odmalowuje się niekłamany zachwyt. Przez parę chwil jest

Królową Dyskoteki. Potem Bobby odprawia jej fantoma i zostają na ekranie

tylko oni dwaj, dwóch Ładnych Chłopców zamierzających przetańczyć całą

noc; to prywatka, obcy człowieku, idź szukać sobie rozrywki gdzie

indziej. Jak to czasami bywało między nimi dwoma w prawdziwym życiu.

Pamięta to dobrze.

- B-b-bobby! - wrzeszczy; powraca dawne jąkanie. Wizerunek Bobby'ego

chyba podskoczył, jakby w końcu usłyszał. Zapomina o wszystkim, o

dziewczynie, o Brzydkim Chłopcu, o Mohawku, o tamtych ze schodów, i

rzuca się poprzez tłum w kierunku ekranu. Ludzie rozstępują się przed

nim, jakby odgrywali Morze Czerwone. Nurkuje w stronę ekranu, w stronę

Bobby'ego, nie zważając, jak to może wyglądać z zewnątrz. Co oni wszyscy

mogą o nim wiedzieć? Nie pamięta, aby w całym swym szesnastoletnim życiu

słyszał choć jedną osobę mówiącą "kocham mojego przyjaciela". Nie

powiedział tak nigdy Bobby ani nawet on sam.

Dopada wreszcie z impetem do ekranu i przywiera do niego,

przyciskając twarz do szklanej tafli. Nie widzi tego teraz, ale Bobby na

ekranie zdaje się spoglądać w dół, na niego. Bobby ani na chwilę nie

przestaje tańczyć.

Podchodzi Mohawk i odciąga go na stronę. Pozostali gromadzą się

naokoło i wyprowadzają go z sali. Wysoka dziewczyna obserwuje to

wszystko z miną kobiety, która mieszka piętro nad Kopciuszkiem i nosi

ten sam numer buta. Spogląda tęsknie na ekran. Bobby macha na pożegnanie

i odwraca się plecami.

- Proces nie jest, oczywiście, odwracalny - mówi starszy mężczyzna.

Jego stalowo siwe włosy mają leciutko niebieskawy odcień; mężczyzna ma

na tyle dobrego smaku, by nie ubierać się na młodzieżowo.

Położyli go na kozetce i postawili tuż obok tacę z napojami

orzeźwiającymi. Prawdopodobnie dadzą po łapie, jeśli sięgnie po

szklankę, myśli.

- Gdy już raz coś się przemieni w czystą informację, nie można tego

odtworzyć w mniej efektywnej postaci - wyjaśnia kobieta uśmiechając się.

Nie bije od niej żadne ciepło. Mniej efektywna postać. Jeśli ona tak

naprawdę myśli, to powinien się strzec tych ludzi. Czy to samo mówiła

Bobby'emu? I czy usłyszawszy to, jeszcze bardziej się zapalił?

- Nie są możliwe wyższe formy egzystencji niż życie pod postacią

rozumnej informacji - ciągnie kobieta. - Ale zanim będziemy mogli

przystąpić do konwersji na szerszą skalę, trzeba jeszcze przeprowadzić

wiele badań.

- Tak? - mówi. - Czy oni to wiedzą, Bobby i reszta?

- Och, nie ma się czego obawiać - włącza się młodszy mężczyzna. Ma

minę kogoś, kto odczuwa jeszcze ból spowodowany wyrośnięciem z butów, w

których chodził na dyskoteki. - System jest dopracowany w każdym

szczególe. Grethe chciała powiedzieć, że pragniemy szukać dalszych

zastosowań dla tej nowej formy egzystencji.

- Jeśli to taka w y ż s z a forma istnienia, to dlaczego sami nie

przejdziecie na tamtą stronę?

- Istnieją pewne sprawy, które trzeba rozwiązać po tej stronie - mówi

zgryźliwie kobieta. - Po prostu dlatego...

- Grethe - starszy mężczyzna potrząsa głową. Kobieta głaszcze się po

zaczesanych do tyłu włosach, jakby uspokajała samą siebie, i odsuwa się.

- Mamy co do Bobby'ego inne plany, kiedy znuży się już występami w

klubie - mówi starszy mężczyzna. - Już teraz to czynimy, dodając więcej

danych do jego podstawowej konfiguracji informacyjnej...

- To by więc znaczyło, że on nie jest już p r a w d z i w y m Bobbym,

tak?

Mężczyzna śmieje się. - Ależ on jest Bobbym. Czy zmieniasz się w

kogoś innego za każdym razem, kiedy nauczysz się czegoś nowego?

- A może mi pan dowieść, że nie?

Mężczyzna mierzy go zmęczonym wzrokiem. - Chwileczkę. W i d z i a ł e

ś go. Czy to był Bobby?

- Widziałem wideo z Bobbym tańczącym na gigantycznym ekranie.

- To j e s t Bobby i pozostanie Bobbym bez względu na to, czy jest

rzucany na ekran wideo w postaci matrycy punktowej, czy transmitowany

przez cały wszechświat.

- A więc taki los mu gotujecie. Chcecie przesłać komunikat donikąd, a

tym komunikatem ma być on?

- Moglibyśmy. Ale nie zamierzamy tego czynić. Zapoznajemy go z

pojęciem wyższych wymiarów. Pod postacią, w jakiej się teraz znajduje,

będzie się mógł -wyrwać z trójwymiarowego poziomu egzystencji, zostać

pionierem całej nowej płaszczyzny rzeczywistości.

- Taak? A jak chcecie go do tego skłonić?

- Przekonamy go, że to dobra zabawa.

Śmieje się. - A to dobre. Tak. Zabawa. Przechodzisz na wyższy poziom

egzystencji i otwierasz klub, do którego wstęp mają tylko najlepsi.

Wszystko pasuje.

Twarz starego mężczyzny tężeje.

- Przecież wy, Ładni Chłopcy, uwielbiacie to, prawda? Zabawę?

Rozgląda się. Dawniej, gdy odbywały się jeszcze występy zespołów na

żywo, w tym pomieszczeniu musiała być garderoba albo coś w tym rodzaju.

Gdzieś z góry dobiega przytłumiony zgiełk klubu, ale on nie wie, czy

Bobby wciąż jeszcze tam jest. I pan to nazywa zabawą?

- Zmęczył mnie już ten mały gówniarz - wtrąca się kobieta. - Odrzuca

okazję, za którą inni by zabili...

Wydaje z siebie pogardliwe prychnięcie. - Tak, wszyscy byśmy

zabijali, byle tylko stać się czyimś bankiem danych. Sądzicie, że

naprawdę uwierzę, że Bobby istnieje w rzeczywistości, tylko dlatego, że

widziałem go na ekranie?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin