Białołęcka Ewa - Kolekcjoner.pdf

(188 KB) Pobierz
Microsoft Word - Białołęcka Ewa - Kolekcjoner
Ewa Białołęka
2-gie opowiadanie o Erilu
Kolekcjoner
No i znowu jechałem gdzieś na koniec świata, gdzie łatwiej o wilkołaka, niż o człowieka i na
dodatek pewno nie dają tam piwa. Następny smok! Za co mnie tak los doświadczał? Oura
siedzi za mną w siodle, wciąż ględzi mi nad uchem o tamtym potworze i jego kolekcji.
Kolacji chyba. Na pierwsze danie koń, a na drugie rycerz. Bądź też odwrotnie. Oura upiera
się, że ten zbieracz klejnotów mieszka w jakiejś jamie w okolicach Miedzianki. Ale choć po
drodze dopytywałem się o niego po wszystkich napotkanych wsiach, jakoś niewiele o nim
wiedziano. Chłopi rozkładali ręce i odsyłali nas od zagrody do zagrody. Niczego pewnego się
nie dowiedziałem, bo i cóż to za mądrość, że wuj dziadka przyrodniej siostry słyszał od
wędrownego przekupnia, jakoby ?tamój na wychodzie potwora się ulengła?. Miałem coraz
więcej wątpliwości.
- Skąd masz pewność, że ten smok siedzi akurat na Miedziance? - spytałem Ourę.
- Rok temu jeszcze był - Ona na to.
- Rok! Do tej pory mógł zdechnąć cztery razy!
Może i lepiej, ale co mi po zdechłym smoku? Gryzmoł nie nabierze się na kość obdziobaną
przez kruki. Najlepiej byłoby, gdyby bestia zdechła sobie spokojniutko ze starości tuż przed
naszym przybyciem. Oszczędziłoby to fatygi obu stronom. Erilowi smok z głowy nie
wychodził. Wciąż niepokoił się, czy go znajdziemy, czy kolekcja kosztowności aby na pewno
istnieje i czy go przypadkiem nie nabieram. I skąd właściwie wiem o tym "potworze".
(Ciekawe, czy on sam byłby zadowolony, jakby ktoś nazwał potworem kogoś z jego rodziny.)
Oczywiście musiałam łgać. Cały dowcip polegał na tym, że staruch przez wiele lat był moim
sąsiadem. Z wiekiem robił się coraz bardziej nietowarzyski. Ze starości rozum mu się
mieszał, a może z samego gruntu był taki wredny. Zamiast zajmować się tak rozsądnymi
rzeczami jak spanie, jedzenie, matematyka i układanie kalamburów, wzorem ludzi zaczął
zbierać rozmaite błyszczące śmieci. Był przekonany, że wszyscy dybią na jego życie i to
bezsensowne zbiorowisko lśniących skorup. Dawno temu wyniósł się z naszej wyspy, ku
zadowoleniu wszystkich mieszkańców, bo nikt już z nim nie mógł wytrzymać. Zeszłej wiosny
trafiłam na niego kompletnym przypadkiem. Śmieciowisko w jego legowisku rozrosło się do
gigantycznych rozmiarów, a on sam był już kompletnie obłąkany. Miałam zamiar uszczuplić
kolekcję tego starego wariata. Rzecz jasna, nie wchodziło w rachubę, aby Eril go uśmiercił.
Problem polegał na tym, by rozwścieczony staruszek przypadkiem nie zabił Erila. Całkiem
już niedaleko od Miedzianki, w strasznie zapyziałej wiosce wreszcie trafiliśmy na kogoś, kto
tego smoka ponoć widział na własne oczy. Mateczka zawsze mi powtarzała, że dla starszych
trzeba mieć szacunek, ale tego dziada miałem ochotę udusić. Początek był całkiem niewinny.
Staruszek był mały, chudy, wokoło łysiny sterczały mu resztki szarego uwłosienia - wyglądał
trochę jak gnom, którego piorun trzasnął w środek czaszki. Siedział przed chałupą na pieńku,
między kolanami ściskał kostur i miał baczenie na obejście. To znaczy na grzebiące w ziemi
kury, chwasty pod obórką i leniwego psa, śpiącego na progu. Na nasz widok czujniej łypnął
wyblakłymi oczami i chrypnął niechętnie:
- Cegoj...?
- Wiesz coś o smoku? - zapytałem.
- Ni ma.
- Wiem, że nie ma - odparłem cierpliwie. - Ale był w tej wsi.
- Na wszi sok dobry. Ale ni ma - stwierdził stanowczo.
Zrozumiałem, że jest trochę głuchy, więc powtórzyłem głośniej:
- Smok!
- Zem zekł, co soka ni ma! U Waltóf pytajta! - wrzasnął staruszek ze złością.
- O smoka chodzi!! - ryknąłem.
- Ja ni mam wszi!! Soka ze pokrziwy sami se zróbta!!
- Był tu potwór?!!! - o mało mi gardło nie pękło. Oura zataczała się ze śmiechu, a ja czułem
się coraz głupiej.
- To po co przyszliśta, po sok cy po wór?! - zapytał dziadek, z irytacji stukając kosturem w
ziemię.
No naprawdę... cierpliwość trzeba było mieć do niego żelazną. Pukał tą lagą coraz gęściej,
jakby postawił sobie za punkt honoru wybić mrówki spod pieńka. Spoglądał na nas przy tym
z rosnącą podejrzliwością. A tymczasem za chruścianym płotkiem gromadzili się rozbawieni
widzowie.
- SMOOOK!!!! - zawyłem dziadowi prosto do ucha.
- W rzyć mie smoknijta!! - zezłościł się ostatecznie. Podniósł się z miejsca i pokuśtykał do
chałupy. - Przijdo takie i dupe zawracajo...!
Może bym go i udusił, gdyby nie ulitował się jakiś człowiek, możliwe, że wnuk tego starucha.
Zawrócił dziada od progu i zaryczał mu do ucha jak ranny buchaj:
- Drakun, dziedu!!! O drakuna pytajo!!!
Staruch łypnął znów ponuro. Podrapał się jedynym dolnym zębem w wargę, chrząknął i
splunął na podwórze.
- Drakun? A ja myśleł, co ich wszi obleźli. Młode to, gupie, i godać nie umi ... - wyrzekał. -
Ty mosz wiency w głowi, Miru.
Zasiadł znów na pieńku jak na tronie i z powagą rozpoczął opowieść, tonem, jakby opowiadał
sagę. A widać było, że jest bardzo zadowolony, że ma słuchaczy.
- Zim tamu nazad to było dziesiontków trzi i jesczy dwie. Natencas we Włoku ześmy byli.
Gurcasy, Bedłoki, Wołniasze, Lipnioki, Brusy... ale te Brusy ode rzeki, a nie tutejsze...
Musiałem wysłuchać, ile to też rodzin wieśniaczych we wsi Włok żyło przed laty, ale
trzymałem język za zębami, bo jakbym protestował przeciw tej litanii, to dziad pewnie by się
obraził i niczego więcej bym nie zyskał.
- W polu zem robił natencas. A tu ode rzeki leci mały Brus, co go Mulok nazywali. Leci a
wzyszczy, jakoby go ze skóry obierali. Zem go za czub łapsnoł, a en wzyszczy: "Drakun!
Drakun!" No to ja godam "Mulok, tobie um ubrało?" A ten nic, ino "drakun". To zem go
puscił, a sam nad rzeke. A to podaleko było. Anim sie zasapał. No i zem drakuna swoim
własnym okiem obaczył.
Zacząłem słuchać chciwiej, bo wreszcie zaczęło się coś ciekawszego.
- Wieeeeelgi był jakoby stodoła...
- Ni... jako dwie stodoły! - odezwał się z podnieceniem jakiś inny dziad, na oko młodszy, bo
mniej łysy, a za to z większą liczbą zębów.
- A co ty tam wis, gówniazu! - zezłościł się ten pierwszy i pogroził mu kosturem. - Jako
stodoła wielgi był! A kudły mu do ziem wisiały. Latadła rozczapizył i scierwo zarł, bo był
owce zarznoł Gurcasowo.
- Gurcasa owce? A nie Brusowo? - znów przerwał dziad mniej szczerbaty.
- Gurcasa, bo sie Brusowe z Gurcasowymi paśli!
- Aaaaaali...! Toć się Gurcasy z Brusami ciepali ło te jabłonkie, to jakze by owce razem
paśli...!? - zaoponował tamten.
Na to gawędziarz całkiem już wyszedł z siebie i rąbnął go lagą w ciemię. Tamten nie pozostał
dłużny, jako że sam był wyposażony w podobną broń. W mgnieniu oka na podwórzu się
zakotłowało. Kurz uniósł się ponad walczącymi, bo każdy z przeciwników miał swoich
zwolenników, którzy radośnie dołączyli do rozróby. Wyglądało na to, że się tu nic więcej nie
dowiem.
Wycofaliśmy się z Ourą pod płotek. Ku memu zaskoczeniu dołączył do nas Miru. Z
upodobaniem przyglądał się bijatyce, założywszy ręce na piersi.
- Dziedyk jesczy sporo zdoli... - rzekł z familijną dumą. - Jak sztachetem przywali, to i ducha
wypusci...
- To jak z tym smokiem dalej było? - zapytałem natychmiast, korzystając z tego, że wnuk
gawędziarza jest w dobrym humorze. Jego dziad wygrywał mimo podeszłego wieku, waląc
lagą w iście berserkerskiej furii.
- Ano dzieda drakun upatrzył, jako tamój stał nad wodom... łeb mu chciał urwać, czy co... ale
dzied w nogi. W wode chlupnoł, do dna poszed. Drakun go nie ułapił. Ino latał nad rzekom,
latał... w wode się bał iść za dziedem. Nico mu nie zrobił. Ino jescze jedno owce ugardlił. A
po tym to już zesmy z Włoka uszli, bo drakun chłopa u pługa ubił, i kunia, i lemiesz ukradł,
taki syn...
To było coś nowego.
- Ukradł pług...??
Miru wzruszył ramionami.
- Ja ta nie wim, na co draku zelazo takie. Ale wzioł. A dobry był pono. Nowiuśki, ostry, aze
się świcił... krowe ponoć wart był. A drakun go urwał ode pługa, zasraniec...
Miru chętnie wskazał mi kierunek, w którym powinniśmy się udać, na poszukiwanie owego
latającego złodzieja lemieszy. Jego wzrok wyraźnie mówił, że raczej nie spodziewa się ujrzeć
mnie jeszcze kiedy w życiu, ale jak kto ma życzenie być zjedzony, to już jego własna sprawa.
Kupiłem trochę jedzenia i wróciliśmy do Kasztana, którego zostawiłem u wiejskiej studni,
żeby napił się porządnie z koryta. Dokoła niego zgromadził się już tłumek wyrostków. Jedni
gapili się nabożnie, a drudzy ze smakiem rozprawiali o końskich wadach i zaletach.
- Jakie to ma kopyciska...! Mocny je, nie? Taki to by pługa ani poczuł.
- To je pański kuń, gupieloku! Rycyrski kuń! Łon ma na wojne iść, a nie w pole. Nie nam
takie kunie wodzić.
- Aj ta...!! Kuń je kuń! Ten ino wienkszy! Jakbym kciał, to bym se kupieł na targu!
- Ot, pakuły we łbie mosz! A ty siem to wyznajesz, co taki kuń źre..? - wpadło mi do ucha. -
Taki wielgachny je, co chyba cala stodółke by we dwa miesioncki zezar.
- A podkuć takiego? - wtrącił ktoś jeszcze. - Toć łon we dwa dzionki podkowe uchodzi! Juz ja
wole śkapine mego tatunia.
No tak, miałem bardzo kosztownego w utrzymaniu konia. Żarł za trzech i ciągle gubił
podkowy, a czyszczenie go przypominało uprawianie ogrodu - podobne obszary do
przegrabienia. Jednak nie pozbyłbym się Kasztana za żadne pieniądze. Był rzeczywiście
wielgachny, nawet jak na bojowego rumaka, ale przy tym zdumiewająco szybki. Potrafił
aportować jak pies, nosił za mną rękawice w pysku, kładł się i wstawał na rozkaz, udawał
zdechłego i potrafił dostać się do cudzego warzywnika, nawet gdy parkan był na chłopa
wysoki. Kilka razy zdarzyło się, że wyciągał mnie zębami za kołnierz z samego środka
pijackiej burdy na świeżym powietrzu. Chciałem go jeszcze nauczyć chodzić po schodach, ale
skończyło się to złamaniem dwóch żeber. Moich.
Oczywiście próbowano ukraść mi to cudo, ale Kasztan nie pozwalał się dosiąść nikomu
oprócz mnie. Przedostatni ryzykant zbierał zęby przed wrotami stajni, a ostatni już od
pewnego czasu leży cicho pod piaseczkiem, bo mój koń kopnął go w durną głowę. Od
jakiegoś czasu był spokój. Chyba zabrakło idiotów.
Takiemu to skarbowi na czterech kopytach nie spodobała się Oura. Może nie pachniała
odpowiednio - to znaczy nie człowiekiem, a rusałką, czy czym tam była... Za każdym razem
robił to samo przedstawienie i musiałem robić różne podstępy. Tańczył na zadnich nogach i
szczerzył zęby, gdy tylko Oura zbliżyła się więcej niż sześć kroków. Prosiłem i groziłem, ale
gdzie tam! Uparł się po prostu. Wyglądało na to, że zostaniemy na wieki na placyku przy
wiejskiej studni. Wieśniacy mieli niezłą zabawę, kiedy patrzyli jak użeram się z Kasztanem.
Krew mnie zalała i przez chwilę widziałem leżące rzędem kiełbasy, szynki i skórzany
dywanik - wszystko z konia.
Dopiero widok suszących się na płocie dzbanów nasunął mi pewien pomysł. Kasztan lubił
piwo. Mnóstwo razy zamawiałem "w kuflu i w misce". Posłałem po piwo więc jednego z
wyrostków. Jak się spodziewałem, nie było ono największym cudem tego świata, ale do
przekupienia konia było odpowiednie. Oura tak długo wabiła Kasztana miską, że konisko w
końcu nie oparło się pokusie i podeszło, by się napić. A kiedy jeszcze zamoczyłem włosy
Oury w resztce, uparciuch wreszcie dał się przekabacić. Jazda na grzbiecie tego zwierzaka nie
jest szczególnie przyjemna. Wolałabym lecieć na własnych skrzydłach. Wygodniej, a nade
wszystko szybciej! Jedyną dobra stroną tej sytuacji jest to, że mogę rozmawiać z Erilem.
Muszę przyznać, że jak da mu się dość czasu do namysłu, to potrafi być nawet błyskotliwy.
Na miarę ludzkich możliwości oczywiście.
I tak sobie wędrowaliśmy. Raz moczeni deszczem, raz prażeni słońcem. W dzień na końskim
grzbiecie, w nocy pod gołym niebem, albo w legowisku z gałęzi, jeżeli akurat padało. Ludzka
umiejętność wyplatania okazała się bardzo się pożyteczna.
Wreszcie natrafiliśmy na opuszczoną, zrujnowaną wioskę. Chałupy z pozapadanymi,
zgniłymi strzechami, porozwalane parkany. Pokrzywy i łopiany do pasa. Wszędzie cisza,
zielsko i zgnilizna. O ile miałam przedtem jakieś skrupuły co do niepokojenia tego starego
smoka, to teraz zniknęły całkowicie. Ludzie musieli uciekać stąd w wielkim popłochu, gdyż
zostawili po sobie mnóstwo przedmiotów, a przecież wiadomo jak oni kochają r z e c z y. Nie
podobało mi się, że staruch wypędził ich stąd. Było to nic innego, jak kradzież terytorium! A
tego nie pochwalał nikt na mojej wyspie. Ani dziadek, ani matka, ani nawet moje ograniczone
siostrzyczki, którym wiatr gwizdał przez uszy.
Nieźle tu sobie poczynał ten wstrętny typ. Zostawił ślady pazurów na niemal każdej ścianie.
A w krzakach znalazłam nawet rozwleczone ludzkie kości. Nic nie powiedziałam o tym
Erilowi i miałam nadzieję, że sam ich nie wywęszy. Napoiłem Kasztana z hełmu przy prawie
wyschniętej studni. Na dno musiałem spuścić bukłak, bo wiadro zbutwiało i zarosło grzybem
na amen. Oura z ciekawością myszkowała dokoła. Postanowiłem też się rozejrzeć.
Rozdzieliliśmy się. Mijając drugą studnię zobaczyłem koryto do pojenia bydła, które było
kompletnie zarośnięte mchem i wy-glądało jak lordowska trumna wyłożona aksamitem.
Pasowało jak ulał do okolicy. Czułem się bardzo nieswojo. Wszystko tam było jakieś trupie.
Zajrzałem do starej kuźni, gdzie wciąż jeszcze leżała sterta węgla, walały się jakieś narzędzia
zgubione lub porzucone w wielkim pośpiechu. Poruszyłem wielkim miechem, a zapleśniałe
skórzane pokrycie rozpadło się w kawałki. Potem trafiłem na okazalszy budynek, bo z
pięterkiem. Najwyraźniej była to kiedyś gospoda. Spod schodków wylazł lis, patrzył na mnie
dłuższą chwilę, po czym niespiesznie się oddalił. Wszystko wskazywało na to, że nikogo nie
było tu od lat. Obecność smoka odstraszała nawet złodziei i włóczęgów. Przeszła mi ochota
na oglądanie tej nieszczęsnej chałupy od środka (choć może gdzieś w piwniczce znalazłbym
zapomnianą butelkę). Błony w oknach były podarte i zwisały w wyschniętych kawałkach, a
szeleściły jak szepczące duchy. Nad drzwiami wisiał jeszcze na jednym gwoździu kawał
deski. Farba z niej zlazła, ale wyryte głęboko litery dało się odczytać.
- Pod zie-lo-nym smo-kiem... - przeczytałem i mrówki przelazły mi po grzbiecie. Splunąłem z
odrazą. Zły omen! Czy ja już mówiłam, że Eril jest nieznośny? Jeśli nie, to mówię teraz. Po
pierwsze: jabłka. Koło opuszczonej wsi rosło pełno jabłkowych drzew. Owoce akurat
dojrzały, więc nazbierał ich pełne torby i żarł je w drodze niemal bez przerwy, a mnie się
robiło niedobrze od tego kwaśnego zapachu. Po drugie: pierwszy raz w życiu spotkałam tak
zarozumiałego samca. Ni mniej, ni więcej, tylko wyobraża sobie, że my - istoty innej płci -
jesteśmy słabsze zarówno na ciele, jak i na umyśle. Szowinistyczny potwór! Nawet teraz,
tymi krótkimi i tępymi zębami mogłabym mu przegryźć dowolne ścięgno. A poza tym
chciałabym zobaczyć tego mądralę, jak staje ze mną do zawodów w rachunkach, albo do gry
w sto pytań! No, nie..! Ona jest nieznośna! Istny koszmar.
Nie cierpi jabłek. Nie każdy musi lubić jabłka, ale żeby żądać ode mnie jedzenia ich na
osobności?! Na osobności się sika, a nie je.
W dodatku gadała. Gadała bez ustanku. Ja naprawdę nie jestem ciekaw tego, że lewiatan daje
mleko, a stonoga ma tak naprawdę tylko dwadzieścia pięć nóg. Lewiatana nie będę doił, a z
robalem się żenił. Co mnie to obchodzi?! Oura się obraziła, jak jej to w końcu powiedziałem.
To znaczy właściwie wrzasnąłem, ale już nie mogłem tego znieść i kazałem się jej zamknąć.
Powiedziała, że mam ograniczony umysł. No i dobrze, może i mam... Co za wstrętna baba...
Eril przyniósł mi kwiaty. Nazbierał cały pęk na popasie. Teraz zachodzę w głowę, o co mu
chodzi. Najwyraźniej jest to jakiś ludzki rytuał. Co ja mam zrobić z tym zielskiem? Zjeść?
Normalny samiec przyniósł by mi jakieś mięso. Ale Eril nie jest normalny... to znaczy - nie
jest smokiem. Miałam pewne podejrzenia, więc spytałam wprost, czy on przypadkiem nie
chce mieć ze mną dzieci. Ojojoj... Strasznie się oburzył. I o co mu właściwie chodzi?
Musiałabym być ślepa, żeby nie zauważyć, że mu się podobam. To znaczy - podoba mu się
moje aktualne ciało. Ludzie są skomplikowani. Prędzej sobie język odgryzę, zanim znów się
do niej odezwę.
Chciałbym dorwać tego, co to wymyślił, że rusałki są delikatne. Taran jest bardziej delikatny,
aniżeli Oura. Powiedziała, że nie będzie siedzieć za mną w siodle, skoro tak na nią wrzeszczę.
Uparta dziewucha szła pieszo obok Kasztana po tych wszystkich wertepach, a co
najciekawsze, nie widać było po niej zmęczenia. Zacząłem nieznacznie popędzać Kasztana
obcasem, a Oura, jakby nigdy nic, nadążała. W końcu doszliśmy do kłusa, a Oura leciała
obok, ścigając się z koniem i - niech mnie piorun strzeli! - brała go bez wysiłku jak chciała!!
Ściągnąłem wodze, bo dotarło do mnie, że ona może mego konia zostawić w tyle. Włosy mi
się zjeżyły. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Góry, które ludzie nazywają Miedzianką, są dość
niskie, wyokrąglone, porośnięte płatami lasu szpilkowego. A tu i ówdzie otwierają się paszcze
płytkich wąwozów. Gdybym miała sobie tu znaleźć dom, to z pewnością wybrałabym właśnie
jeden z nich - miejsce ustronne, osłonięte od wiatru i deszczu. Tutejszemu rezydentowi
zresztą starczyło rozsądku (mimo demencji) by właśnie tak zrobić. Co prawda poprzednim
razem nadleciałam z zupełnie innej strony, a w dodatku oglądałam ten teren głównie z góry,
lecz byłam pewna, że ma on legowisko po przeciwnej stronie pasma. Na razie byliśmy
względnie bezpieczni. W tłoku drobnych myśli zwierzęcych próbowałam wychwycić
znajome już - chaotyczne i porwane - emanacje starego smoczyska, ale niczego nie
znalazłam. Albo spał głęboko, bez żadnych snów, albo zakończył już żywot, co Erila pewnie
ucieszyłoby niezmiernie.
Zdjęliśmy z konia całe to dziwne wyposażenie, żeby mógł sobie odpocząć i wytarzać się w
trawie. Eril powiedział, że pójdzie naciąć gałęzi na legowisko. Wziął nóż, dwa jabłka (obsesję
ma na punkcie tych jabłek) i zniknął między drzewami.
Czekałam, czekałam... i czekałam. Słońce grzało, świerszcze ćwierkały jak oszalałe, Kasztan
chrupał trawę. Położyłam się na rozgrzanej ziemi, która ładnie pachniała suchym zielskiem,
piaskiem i mrówkami. W głowie mi się jakoś tak zakręciło... nawet nie zauważyłam, kiedy
zasnęłam. Kiedy się wreszcie ocknęłam, słońce było niżej, ale Erila nadal nie było. To mnie
nieco zaniepokoiło, a nawet zaczęłam mieć wyrzuty sumienia, że go puściłam samego. Był
przecież ode mnie młodszy - nie wyglądał na więcej niż siedemdziesiąt lat, o ile się znam na
ludziach; był mniejszy i słabszy. Mógł zabłądzić... mogło go zaatakować jakieś zwierzę...
dziki kot, lamia albo choćby wściekły jeleń. Mógł spaść z jakiegoś osypiska, złamać sobie
którąś z tych swoich delikatnych kości. Mój mały Eril mógł zrobić dziesiątki głupstw i stanąć
w obliczu setek zagrożeń! Im więcej o tym rozmyślałam, tym bardziej byłam niespokojna. I
rzeczywiście - kiedy odnalazłam wątły obłoczek jego świadomości, snuły się tam myśli pełne
smutku i goryczy, a wszystko to na podkładzie zwyczajnego, atawistycznego strachu. Nic
Zgłoś jeśli naruszono regulamin