Adam Bahdaj - Piraci Z Wysp Śpiewających.pdf

(707 KB) Pobierz
ADAM BAHDAJ
A DAM B AHDAJ
P IRACI Z W YSP Ś PIEWAJĄCYCH
Data wydania: 1970
Wydanie II
453294062.003.png 453294062.004.png
SPIS TREŚCI
SPIS TREŚCI................................................................................................ 2
KRAJ SZUMIĄCYCH POTOKÓW............................................................. 3
NAD SŁONECZNYM JADRANEM............................................................ 54
PIRACI Z WYSP ŚPIEWAJĄCYCH............................................................ 102
453294062.005.png
KRAJ SZUMIĄCYCH POTOKÓW
— Zdaje mi się, Marcinku, że zgubiłem wszystkie pieniądze — powiedział
wuj Leon tak spokojnie, jakby chodziło o skarpetki, które właśnie praliśmy w gór
skim potoku.
Praliśmy te skarpetki tysiąc dwieście metrów nad poziomem morza, w dzi-
kich, niedostępnych górach Sinjajevina. Nie wiem, dlaczego wuj Leon wybrał
właśnie to miejsce? Oryginał, daję słowo!
Zdaje mi się, po to tylko przyjechał do Jugosławii, żeby zgubić sto dwadzie-
ścia dolarów, czyli dziewięćdziesiąt tysięcy dinarów. Kupa forsy! Mieliśmy za nią
przewędrować całą Jugosławię, a tymczasem stanęliśmy na jednym z zakrętów
czarnogórskiej szosy, i zdechł pies.
Bo proszę sobie wyobrazić, nieszczęścia chodzą parami. Zanim jeszcze za-
częliśmy prać skarpetki, odmówił posłuszeństwa nasz mamut. Mamut na czterech
kółkach, daję słowo, bo inaczej nie można nazwać tego przedpotopowego wehiku-
łu, którym, o dziwo, dojechaliśmy aż na wysokość tysiąca dwustu metrów, gdzieś
w niedostępnych górach Sinjajevina.
Był to mercedes model 1920, dziw techniki, egzemplarz niemal wykopalisko-
wy, jednym słowem nadawał się do muzeum, a nie na taką wielką i trudną trasę.
Ale wujaszek lubił antyki, więc twierdził, że jego mercedes może nawet wygrać
rajd do Monte Carlo. No i proszę, wygrał.
I myśmy też wygrali! Koń by się uśmiał. Uśmiałby się, gdyby nas widział
piorących w tej sytuacji skarpetki.
—Zdaje się wujkowi czy wujek zgubił? — zapytałem mimochodem.
—Prawdopodobnie zgubiłem.
—Gdzie?
—Na poprzednim biwaku.
—Ładna historia! I co teraz będzie?!
Wujaszek dalej prał skarpetki w krystalicznie czystej wodzie. Mydlił je spo-
kojnie mydłem „powszechnym", którego nie zapomniał zabrać z Warszawy.
453294062.006.png
— Mój drogi — powiedział nie przerywając mydlenia —już ci mówiłem, że
nie warto przejmować się takimi drobiazgami.
Oto cały wujaszek Leon! Zgubił dziewięćdziesiąt tysięcy dinarów i nazywa to
„drobiazgiem"!
—I co teraz będzie? — powtórzyłem.
—Upierzemy skarpetki.
—A potem?
Potem to się zobaczy. W życiu nie ma sytuacji bez wyjścia.
Złapałem się za głowę, bo nic już innego mi nie pozostało.
Wóz nam wysiadł, nie mamy ani grosza, a wujaszek sobie bimba! Jak moż
na zgubić tyle forsy!
Właśnie — uśmiechnął się. — Sam się nad tym zastanawiam. Pieniądze
miałem w nylonowym woreczku w plecaku. Wczoraj o zmroku wyjmowałem
ma
pę. Może wyjąłem też pieniądze...
—Przecież pamiętamy, gdzieśmy biwakowali.
—To nie ma znaczenia. Jeżeli woreczek wypadł z kieszeni gdzieś po drodze,
to i tak nie znajdziemy.
—A może się uda.
Jedna szansa na sto. A do tego, czym tam dojedziemy? Na co czekasz?
Pierz, to cię uspokoi.
W każdym razie trzeba zawiadomić milicję — powiedziałem, trąc ze zło
ścią skarpetki.
—Oczywiście — uśmiechnął się wujaszek — tylko gdzie masz tę milicję?
Milicji na Sinjajevinie nie było, to fakt. Były natomiast wspaniałe jodły, rozło-
żyste buki, świerki, zapach żywicy, szum falujących traw i paproci i niezapomnia-
ny widok. Pod nimi leżała głęboka dolina, dalej garbate grzbiety porosłe lasem,
a jeszcze dalej na samym horyzoncie w błękitnej mgiełce łańcuch nagich szczy-
tów. Początkowo zdawało mi się, że to obłoki przetkane blaskiem słońca, lecz
gdy oczy przywykły do przestrzeni, widziałem dokładnie nagie, skaliste szczyty
i białe żyłki śniegów.
To Prokletije — powiedział w zadumie wujaszek. — A ten najwyższy
szczyt, cały w śniegu, Jezerca. Dwa tysiące siedemset metrów. Sprawdzałem
na
mapie. Patrz, jaki wspaniały widok. Aż dech człowiekowi zapiera. I powiedz,
czy
warto się przejmować?
Samymi widokami żyć nie będziemy — odparłem z przekory raczej niż
z rozsądku.
—Dla tego jednego widoku warto było przejechać dwa tysiące kilometrów.
—I zgubić forsę...
Ech.. — westchnął wujaszek — widzę, że jeszcze nie rozumiesz wszyst
kiego. Powędrujesz ze mną miesiąc, to może inaczej będziesz mówił. —
Naraz
uśmiechnął się po swojemu, serdecznie i beztrosko. — Do roboty! Na
wszystkie
453294062.001.png
troski i zmartwienia najlepsza jest praca. Rozbijamy namiot! Będziemy żyli jak
pierwotni ludzie. Zbieraj się chłopie, nie ma się nad czym zastanawiać!
Wujaszek uniósł ręce, przechylił głowę do tyłu i wydał okrzyk zachwytu. Gdy-
by nie miał na sobie drelichowych spodni, przysiągłbym, że to jaskiniowiec, wy-
bierający się na tura lub innego grubego zwierza.
Bo wujaszek Leon to był wujaszek i drugiego takiego nie znajdziecie w Pol-
sce, ba, może nawet na świecie! Wysoki, tęgi, barczysty jak atleta, a przy tym
pogodny jak dziecko. Miał twarz Robinsona Kruzoe po kilkumiesięcznym poby-
cie na bezludnej wyspie: ogorzałą, czerstwą, zarośniętą ryżą szczeciną aż po same
oczy. Oczy niewielkie, lecz bystre, za to nos potężny i trochę pomidorowaty. I kró-
ciutko najeża przystrzyżone włosy, jak szczotka od froterki. Jednym słowem wuj
Leon, rodzony brat mojej mamy i najmilszy człowiek na świecie.
Wstyd, że tak mu wypominałem zgubione pieniądze. Zabrał mnie w tę wspa-
niałą podróż z Warszawy, bulił za mnie grubą forsę, a ja się wymądrzałem.
Nie ma się nad czym zastanawiać — powtórzyłem za wujem. — Niech
to drzwi ścisną, i koniec! — splunąłem na te dziewięćdziesiąt tysięcy z
takim
obrzydzeniem, jakby to były kradzione pieniądze.
—Ulżyło ci — śmiał się wujaszek.
—Jeszcze nie, ale za chwilę mi ulży.
Nareszcie jakieś ludzkie słowo! Skocz do mamuta i przynieś namiot i pali
ki, to o wszystkim zapomnisz. Tylko gazem, bo nie ma czasu! Noc się zbliża.
Skoczyłem po namiot. Tymczasem wuj Leon wyszukał miejsce na biwak. Lep-
szego nikt by nie znalazł. Była to niewielka polana ocieniona zwisami gałęzi,
pełna paproci i kwiatów. Z boku leżały wielkie, omszałe głazy, a dalej wśród za-
rośli płynął potok. Za głazami potok spadał kaskadą i dzwonił w niezmąconej
ciszy. Niżej ciągnęła się wielka dolina — dzika, tajemnicza, po czuby drzew za-
lana mrokiem, na jej dnie cienka jak włos rzeka i szare rumowisko skał. A gdy
spojrzałem przed siebie, widziałem grzbiety wzgórz porosłe lasami, a nad nimi
płonące o zachodzie szczyty Prokletije.
Ustawiliśmy namiot, przynieśliśmy resztą rzeczy, a gdy mrok zgęstniał i zalał
zupełnie dolinę, i pochłonął naszą polanę, rozpaliliśmy ognisko. Czuliśmy się zu-
pełnie jak pierwotni ludzie — nie mieliśmy przecież pieniędzy, a nasz mamut na
czterech kółkach, jedyny przedstawiciel cywilizacji, został daleko na skraju szosy.
I Wujaszek wyciągnął z plecaka kawał kiełbasy myśliwskiej, przeciął na
pół i każdą porcję nadział na patyk.
— Będzie pyszna kolacja — podał mi jeden patyk. Siedzieliśmy w milczeniu.
Wędziliśmy kiełbasę nad ogniem. Pachniało przypalonym tłuszczem i dymem.
I daję słowo, nigdy jeszcze nie jadłem tak znakomitej kiełbasy. Polska kiełbasa
pod czarnogórskim niebem. Rozkosz w gębie do trzeciej potęgi!
A potem na trójnogu gotowaliśmy herbatę, tak zwykle, po trapersku. Do wrzą-
cej wody wujaszek nasypał kilka szczypt yunana. Czekaliśmy, aż naciągnie. Wo-
5
453294062.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin