William Kotzwinkle - E.T.rtf

(356 KB) Pobierz
WILLIAM KOTZWINKLE

 

WILLIAM KOTZWINKLE

 

 

 

E.T.

 

 

Przekład: Maria Zborowska

 


1

 

Statek kosmiczny łagodnie szybował i osiadł na Ziemi w smudze lawendowego światła. Gdyby ktoś był obecny przy tym lądowaniu, mógłby przez chwilę pomyśleć, że to gigantyczna, stara ozdoba choinkowa, spadła tej nocy z nieba - gdyż Statek był okrągły, błyszczący i widniał na nim delikatny wzór.

Statek rozsiewał przyjemny blask, jakby diamentowy pył, tak że odruchowo szukało się jakiegoś ozdobnego haczyka, na którym wisiał w dalekiej galaktyce. Ale w pobliżu nie było nikogo. Statek wylądował tu zgodnie z planem i jego dowództwo nie popełniło żadnego błędu nawigacyjnego. A jednak było bliskie popełnienia takiego błędu...

Otwarto właz, członkowie załogi wysiedli i rozproszyli się; by pobrać próbki Ziemi za pomocą narzędzi o dziwnych kształtach; członkowie załogi przypominali małe stare elfy, które pielęgnują swoje zamglone, skąpane w świetle księżyca ogrody. Gdy tu i ówdzie mgła rozrzedziła się i pastelowe światło z dzioba Statku padło na nich, stało się jasne, że to nie są elfy, ale istoty bardziej wykształcone, gdyż pobierały próbki - kwiatów, mchu, krzewów i zawiązków młodych drzewek. Jednak ich niekształtne głowy, pochylone ramiona, pulchne, jakby odpiłowane tułowia, przywodziły na myśl krainę elfów, a czułość i delikatność, z jaką odnosiły się do roślin, jeszcze potęgowały to wrażenie - gdyby ktoś na Ziemi ich obserwował. Ale nikogo nie było i elfy, ci botanicy z kosmosu, mogły pracować w spokoju.

Jednak ogarniał ich lęk, gdy zatrzepotał skrzydłami nietoperz, zahukała sowa czy też w oddali zaszczekał pies. Wówczas mieli przyspieszony oddech, a płynąca z czubków ich palców mgła tworzyła wokół nich osłonę; dzięki temu trudno ich było zauważyć; dzięki temu ktoś samotnie spacerujący w świetle księżyca mógł przejść obok spowitej we mgle grządki nie widząc, że tu zebrała się załoga ze starego kosmosu.

Statek kosmiczny to zupełnie inna sprawa. Ogromne wiktoriańskie ozdoby choinkowe nieczęsto spadają na Ziemię. Ich obecność można wykryć - za pomocą radaru i innych urządzeń badawczych - i to ogromne świecidełko zostało umiejscowione, wytropione. Było za duże, żeby go nie zauważyć. Opiekuńcza mgła nie mogła go całkowicie przysłonić ani na Ziemi, ani gdy kołysało się, jakby zawieszone na drzewie nocy. A więc... spotkanie było nieuniknione. Rządowe samochody przystąpiły do akcji, rządowi specjaliści pracując po godzinach rozbijali się na bocznych drogach, rozmawiając przez swoje radia i okrążając wielką ozdobę.

Ale nieliczna załoga starych botaników tym się nie przejmowała - w każdym razie jeszcze nie teraz. Wiedzieli, że nie muszą się spieszyć, wiedzieli, ile czasu minie, nim dotrą do ich uszu odgłosy ziemskich wozów. Byli tu już przedtem, ponieważ Ziemia jest duża i trzeba zebrać wiele roślin, jeśli się chce mieć pełną ich kolekcję. Tak więc pobierali próbki, po czym każdy z nich spowity mgłą wracał na Statek z darami Ziemi.

Weszli przez właz do wspaniałego błyszczącego wnętrza, wypełnionego pastelowym światłem. Ruszyli beztrosko korytarzami pełnymi technicznych cudów i dotarli do głównego cudu Statku: ogromnej katedry zbudowanej z listowia Ziemi. Ta olbrzymia cieplarnia była sercem Statku, jego celem i specjalnością. Tu rosły kwiaty lotosu z indyjskiej laguny, paprocie z Afryki, malutkie jagody z Tybetu, krzewy jeżyn z jakiejś polnej ścieżki w Ameryce. Tu znajdowały się okazy wszystkiego, co rośnie na Ziemi, albo prawie wszystkiego - ponieważ praca nie została jeszcze zakończona.

Wszystko kwitło. Gdyby jakiś ekspert z wielkiego ogrodu botanicznego na Ziemi przybył do tej cieplarni, ujrzałby tu roślinność, której nigdy przedtem nie widział - chyba że w formie skamielin. Oczy by mu wyskoczyły z orbit, gdyby zobaczył żywe rośliny, na których jadły dinozaury, rośliny z pierwszych ogrodów, istniejących przed wiekami. Zemdlałby, a ocuciłyby go zioła z wiszących ogrodów Babilonu.

Z półkolistego dachu spływały kropelki wody z odżywczymi substancjami dla niezliczonych gatunków upiększających każde miejsce w sercu Statku, dla najdoskonalszej kolekcji roślinności z Ziemi, równie starej jak stara jest Ziemia, jak starzy są mali botanicy, którzy przychodzą i odchodzą, a zmarszczki w kącikach ich oczu wyglądają jak skamieliny odciśnięte w ciągu wieków.

Wkroczył właśnie jeden z botaników, niosący jakieś ziele z opadającymi liśćmi. Włożył je do zbiornika z płynem; natychmiast poprawił się jego stan: ożyły liście, drgnęły korzenie. W tej samej chwili przez okno w kształcie rozety nad zbiornikiem wpadł snop pastelowego światła; skąpana w nim roślinka wyprostowała się i stanęła obok małego, przedpotopowego kwiatka.

Botanik spojrzał na nią sprawdzając, czy wszystko w porządku, odwrócił się i pomaszerował przez cieplarnię. Szedł między japońskimi kwitnącymi drzewkami wiśni, wiszącymi kwiatami znad Amazonki i zwykłym chrzanem, który zręcznie torował sobie drogę. Pogłaskał go i podążył dalej pulsującymi korytarzami do błyszczącego włazu.

Na dworze, w nocnym powietrzu, jego ciało zaczęło znów wydzielać lekką mgiełkę, która go, otaczała, gdy maszerował, by zebrać więcej roślin. Minął go kolega trzymający w ręku korzeń dzikiej pietruszki. Ich oczy nie spotkały się, ale klatki piersiowe jednocześnie rozbłysły czerwonym światełkiem w okolicy serca, zabarwiając cienką, przezroczystą skórę. Każdy poszedł w swoją stronę, ten z pietruszką i ten z pustymi rękami, w dół skalistej rozpadliny z wygaszonym już światełkiem serca. Osłonięty mgiełką, zanurzył się w wysokiej trawie, tak wysokiej, jak on sam, i znalazł się na skraju lasu sekwoi. Przy tych ogromnych drzewach wyglądał jak karzełek. Odwrócił się w kierunku Statku i jego światełko serca znów się zapaliło, jakby dawał jakieś sygnały Statkowi, swej ukochanej starej ozdobie, w której podróżował od wieków. Przy włazach i w korytarzach inne światełka serca jarzyły się jak robaczki świętojańskie poruszające się tu i tam. Wiedział, że ma jeszcze trochę czasu, by popracować, zanim nadejdzie niebezpieczeństwo, więc zadowolony, że jego opiekuńczy Statek jest blisko, wszedł do lasu sekwoi.

W ciemnościach śpiewały lelki, bzykały owady, a on człapał dalej. Jego od urodzenia rozdęty brzuch ślizgał się zabawnie po poszyciu lasu; taka budowa ciała zapewniała mu stały środek ciężkości. Jednak nie był to wygląd, do którego ludzie na Ziemi mogli się łatwo przyzwyczaić: te szerokie płetwowate stopy, wychodzące prawie bezpośrednio z nisko zawieszonego brzucha, i długie, wlokące się jak u małpy ręce. Z tego powodu on i jego koledzy byli od milionów lat nieśmiali i nigdy nie mieli ochoty zetknąć się z czymkolwiek innym na Ziemi jak z życiem roślin. Może była to ich wada, ale dostatecznie długo zajmowali się śledzeniem rzeczy na monitorach, by wiedzieć, że dla mieszkańców Ziemi ich piękny Statek to przede wszystkim cel, a oni sami są materiałem dla wypychacza zwierząt, które można pokazywać w gablotce. Tak więc pozaziemski botanik poruszał się w lesie ostrożnie, cichutko i rozglądał dokoła: miał oczy bulwiaste, bardzo wypukłe, takie, jakie można zobaczyć u ogromnej skaczącej żaby. Wiedział, jaką szansę przeżycia miałaby taka żaba na ulicy i podobnie oceniał swoją. Nauczanie ludzi na jakiejś międzynarodowej konferencji nie wchodzi w grę, gdy masz nos jak kartofel i przypominasz z wyglądu nadmiernie wyrośniętą opuncję.

Ukradkiem posuwał się dalej na swych kaczkowatych nogach, dotykając palcami dłoni liści. Niech inni przybysze z kosmosu o bardziej swojskich kształtach staną się nauczycielami ludzkości. On natomiast interesował się tylko małym zawiązkiem sekwoi, na którym od pewnego czasu spoczywał jego wzrok. Zatrzymał się, dokładnie go obejrzał, potem wykopał, mrucząc do niego swym chrypliwym głosem jakieś dziwne słowa w języku kosmosu; ale zawiązek chyba zrozumiał i szok wywołany wyjęciem z podłoża jego korzeni został szybko zneutralizowany, gdy leżał na dużej pomarszczonej dłoni botanika.

Sędziwy naukowiec odwrócił się i dostrzegł słabe światło, padające z małego osiedla w dolinie za drzewami; ciekawiło go ono już dawno, ale dziś jest ostatnia noc, by mógł je zbadać, bo tej nocy kończy się etap badań. Jego Statek opuści Ziemię na długo, aż nastąpi nowa wielka mutacja roślinności ziemskiej, to znaczy na wieki. Tej nocy ma ostatnią szansę, by zajrzeć do okien.

Wylazł zza drzew sekwoi i dotarł do skraju drogi biegnącej po zboczu pagórka, gdzie nie wolno parkować. Morze żółtych świateł ze stojących tu domków migotało zachęcająco. Przeszedł przez drogę, wlokąc swój brzuch pośród niskich krzewów. Podczas długiej powrotnej podróży w kosmos będzie miał co opowiadać swym towarzyszom: o przygodzie wśród świateł samotnej opuncji na ziemskiej drodze. Zmarszczki istniejące od wieków w kącikach jego oczu zaśmiały się.

Ostrożnie szedł poboczem drogi na swych kaczkowatych nogach z długimi palcami spiętymi błoną. Ziemia nie była najlepszym miejscem dla niego; pracował na planecie, na której takie nogi nie miały sensu. Tam, skąd przybył, więcej było wody, mógł więc brodzić i taplać się, a tylko czasami musiał chodzić kaczkowatym krokiem po stałym gruncie. W dole w domach migotały światła i w pewnej chwili jego serce odpowiedziało rubinowoczerwonym błyskiem. On kochał Ziemię, a zwłaszcza jej roślinność, ale kochał również ludzi, i jak zawsze, gdy zapalało się jego światełko serca, chciał ich uczyć, przewodzić im, podzielić się z nimi nagromadzoną od wieków mądrością.

Jego cień tańczył przed nim w księżycowym świetle - zwłaszcza głowa jak opuncja na długiej gałązce szyi. Natomiast uszy były ukryte w fałdach głowy niczym pierwsze nieśmiałe pędy fasoli. Mieszkańcy Ziemi pękaliby ze śmiechu, gdyby wkroczył na posiedzenie ich rządu. Cóż znaczy nagromadzona mądrość wszechświata, gdy ludzie będą się śmiać z jego sylwetki! Ukrył się w świetle księżyca i w osłonie lekkiej mgiełki szedł naprzód. Do jego mózgu docierały ostrzegawcze sygnały ze Statku, ale stary botanik wiedział, że są one przedwczesne, że są przeznaczone dla bardziej niezdarnych członków załogi, by mogli na czas wrócić. Nie dla niego. On, kaczkowaty potwór, poruszał się raz na jednej nodze, raz na drugiej. Był szybki. Oczywiście, gdy się weźmie pod uwagę miary szybkości Ziemi, był straszliwie powolny. Każde dziecko na Ziemi poruszało się trzy razy szybciej. Kiedyś jedno z nich o mało go nie potrąciło rowerem w czasie jakiejś okropnej nocy. Znajdowało się blisko, bardzo blisko. Ale dzisiaj on będzie ostrożny.

Zatrzymał się, nasłuchiwał. Sygnał ostrzegawczy ze Statku powtórzył się, jego światełko serca odebrało kod alarmowy. Całą załogę wzywano do powrotu. Było to drugie wstępne wezwanie. Ale szybkie istoty miały jeszcze czas. Botanik kołysał się więc raz w lewo, raz w prawo, znów w lewo, nadgarstkami rąk dotykając liści. I tak wlókł się do miasta. Był stary, lecz poruszał się dziarsko, szybciej niż większość botaników mających dziesięć milionów lat i nogi jak kaczka.

Jego wielkie wypukłe oczy obracały się. Badał wzrokiem miasto, niebo, drzewa i ziemię. Nikt nie zbliżał się z żadnej strony, był sam, szedł, by rzucić szybkie spojrzenie na mieszkańca Ziemi. Potem pożegna się i ruszy w bardzo daleką podróż swym ukochanym Statkiem.

Nagle ujrzał na końcu drogi dwa snopy światła skierowane w jego stronę. Jednocześnie jego serce znalazło się w stanie paniki. Alarm! Cała załoga wraca! Niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo!

Potknął się, zdezorientowany zbliżającym się światłem, które było szybsze niż rower, głośniejsze i bardziej agresywne. To światło oślepiało go teraz, nieprzyjemne ziemskie światło, zimne i ostre. Znów się potknął i wpadł w krzaki. Smugi światła leżały pomiędzy nim a jego Statkiem, smugi światła oddzielały go od lasu sekwoi i polanki za nim, tam gdzie czekała Wielka Ozdoba.

Niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo ...

Rozbłysło - szaleńcze światełko jego serca. Chciał podnieść mały zawiązek sekwoi, który spadł na drogę; jego korzenie wzywały go.

Wysunął swoje długie palce, ale cofnął je szybko, gdyż znów dostrzegł oślepiające światło i usłyszał huk motorów. Schował się w krzakach, gorączkowo przysłaniając swoje światełko serca gałęzią. Jego wielkie oczy rozglądały się na wszystkie strony, badając każdy szczegół. Wtem ujrzał straszny widok: mały zawiązek sekwoi został zmiażdżony przez przejeżdżające wozy; ale chociaż jego młode listki zostały poszarpane, wciąż jeszcze ostrzegał starego botanika: niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo!

Światło, coraz więcej światła pojawiło się na tej drodze, zawsze pustej, a teraz rozbrzmiewającej hukiem wozów, głosami ludzkimi, krzykami, wrzaskami tych, co zamierzali go pojmać. Przedzierał się przez krzaki, zasłaniając ręką migocące światełko serca, gdy zimny snop światła szukając go omiótł zarośla. Inteligencja wszystkich gwiazd z siedmiu galaktyk nie była w stanie mu pomóc, by poruszał się szybciej po nie znanym terenie. Jak absurdalnie bezużyteczne okazały się kaczkowate palce. Czuł szybkość ludzkich nóg na ich własnej Ziemi, nóg, które zbliżały się, i wiedział, jakim był głupcem, rzucając im wyzwanie.

Słyszał szybki tupot ich butów, widział zimne smugi światła, omiatające krzaki. Ryczeli w niezrozumiałym języku, a jeden z nich z czymś głośno pobrzękującym przy pasie był już na jego tropie. W błysku światła stary botanik zobaczył jego pas, z którego zwisało coś, cci przypominało zęby wyrwane jakiejś nieszczęśliwej istocie z kosmosu i umieszczone na kółku.

“Już czas. Wracać, wracać, wracać!" - wzywał Statek swoich idących samopas członków załogi.

Wypadł na skraj drogi oświetlonej światłami. Wozy rozpierzchły się tak, jak i kierowcy. Pod osłoną swej mgiełki ślizgał się po szosie w świetle księżyca, a szkodliwy obłok spalin z ich motorów łączył się z jego kamuflażem - aż wreszcie przeszedł na drugą stronę szosy i znalazł się w długim wąwozie. Szybko podążyły za nim ich zimne światła, jakby wyczuwając, gdzie on jest. Wtulił się w piasek i kamienie, gdy mieszkaniec Ziemi też tam wskoczył. Oczy starego botanika zobaczyły kółko z ohydnie brzęczącymi zębami. Wślizgnął się jeszcze głębiej między kamienie, osłonięty własną mgiełką; nie różnił się zupełnie od innych małych pasemek mgły, jakie widzi się w wąwozach nocą, gdy zbiera się wilgoć. Tak, jestem tylko chmurką, mieszkańcu Ziemi, jednym z twoich nic nie znaczących obłoczków. Nie szukaj mnie swoimi światłami, bo z tej chmurki wyłoni się długa szyja i dwie kaczko watę nogi z palcami tak długimi i tak cienkimi, jak korzenie purpurowego muchomora. Nie zrozumiesz, jestem tego pewny, że znajduję się na twojej planecie, żeby ocalić waszą roślinność, zanim ją zupełnie unicestwicie.

Inni mieszkańcy Ziemi, dobrze uzbrojeni, też pośpieszyli, pokrzykując z podniecenia. Rozkoszowali się tym polowaniem. Gdy minął go ostatni z ludzi, pobiegł galopem naprzód i zanurzył się w lesie. Znał dobrze ten ukochany przez siebie teren, gdzie zbierał okazy. Jego oczy obracały się szybko; rozpoznał ślady, lekkie wgłębienie wśród gałęzi oraz ścieżkę, którą on i jego towarzysze podróży wydeptali, gdy nieśli sadzonki.

Ostre światło przebiło ciemność świecąc pod różnym kątem. Mieszkańcy Ziemi stracili teraz orientację, a on kierował swe kroki wprost na Statek.

Jego światełko serca paliło się jaśniej; wzmacniała je bliskość załogi. Wszystkie serca, jak również rośliny mające setki milionów lat wołały: Niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo!

Pomknął leśną ścieżką pomiędzy omiatającymi światłami, a jego długie, podobne do korzeni, ogromnie wrażliwe palce od razu wyczuwały wszystkie ślady. Pamiętał każdą pajęczynę, każdy liść. Słyszał ich ciche nawoływanie: Tędy, tędy. Chcieli przyspieszyć jego wędrówkę przez las.

Szedł dalej. Palcami dotykał miękkiego podłoża, ciągnąc swoje nogi i odbierając sygnały z lasu, a jego światełko serca paliło się jasnym blaskiem, chcąc połączyć się z sercami na polance, tam gdzie czekał Statek z kosmosu.

Znajdował się teraz poza kręgiem zimnego światła, którego smugi zaplątały się wśród gałęzi; to pozwoliło przejść staremu botanikowi, ale nie jego prześladowcom. Gałęzie splotły się i zamknęły przejście. Mały korzeń stanął tak, że facet z kółkiem zębów przy pasie potknął się, a inny korzeń chwycił za nogę jego podwładnego, który upadł na wznak, przeklinając językiem Ziemi, podczas gdy rośliny krzyczały: uciekaj, uciekaj, uciekaj...

Pozaziemski botanik biegł przez las na polankę.

Wielka Ozdoba, Klejnot Galaktyki czekał. Poczłapał w jego kierunku, w stronę spokojnego pięknego światła, światła dziesiątków milionów świateł. Jego cudowne siły skupiły się, emitując wspaniałe fale promieni, które odbijały się dokoła. Z trudem torował sobie drogę przez źdźbła trawy, aby Statek mógł go zobaczyć, ale jego długie głupie palce zaplątały się w jakieś chwasty, które nie pozwalały mu przejść.

Zostań, zostań z nami - mówiły. Udało mu się uwolnić i pomknął dalej na skraj trawy. Promienna ozdoba świeciła wśród łodyżek roślin, migocąc wspaniałą tęczą. Zauważył jeszcze otwarty właz i członka załogi stojącego przy nim, który wzywał go, szukał rozpaczliwie.

Idę, już idę...

Powłóczył nogami po trawie, lecz jego zwisający brzuch, ukształtowany przez inną siłę ciężkości, opóźniał jego ruchy.

Nagle poczuł, aż do szpiku kości, że załoga powzięła decyzję. Właz został zamknięty.

Statek uniósł się, gdy on wyskoczył z trawy machając ręką o długich palcach. Ale Statek nie mógł go zobaczyć, gdyż wielka siła wyniosła go nad Ziemię, a maskujące światło zakrywało każdy szczegół krajobrazu. Podniósł się natychmiast, krążąc nad wierzchołkami drzew. Wspaniały ornament wracał w przestworza. Pozaziemski botanik stał na trawie, a jego światełko serca paliło się z lękiem. Został sam, oddalony o trzy miliony lat świetlnych od domu.


2

 

Mary siedziała w sypialni z nogami uniesionymi do góry. Trochę czytała gazetę i trochę słuchała głosów swoich dwóch synów oraz ich kolegów, którzy grali w “ Smoki" w kuchni na dole.

- A więc dochodzisz do skraju lasu, ale popełniasz jakiś głupi błąd, wtedy wzywam Wędrujące Potwory.

Wędrujące Potwory - pomyślała Mary i odwróciła stronę gazety. A co można powiedzieć o cierpiących matkach? Rozwiedzionych, skazanych na małe alimenty, które mieszkają z dziećmi mówiącymi niezrozumiałym dla nich językiem.

- A czy ja mogę wycofać Wędrujące Potwory za to, że przyszły z pomocą gnomowi?

- Gnom jest na usługach złodziei, a więc ciesz się, że masz do czynienia tylko z Wędrującymi Potworami.

Mary westchnęła, złożyła gazetę. Gnomy, potwory, maszkary, ona ma ich pełno co wieczór w kuchni, a do tego stosy plastikowych butelek, torebek po frytkach, papierów oraz książek, kalkulatorków i mnóstwo różnych kartek przypiętych do jej tablicy spraw do załatwienia. Gdyby ktoś z góry wiedział, co to znaczy wychowywać dzieci, nigdy by się na to nie zdecydował.

Nagle dzieci zaczęły śpiewać. “Gdy wyrwał szpunt, lat miała dwanaście. Ach, dajcie mi wina dzban i centów piętnaście..."

Co za piosenka - powiedziała do siebie Mary, - zgrzytając zębami na myśl o tym, że któreś z jej dzieci weźmie garść centów pewnego wieczora lub też garść czegoś innego, LSD, DMT, XYZ. Kto wie, z czym oni przyjdą do domu następnym - razem? Może z jakimś potworem?

- Steve jest hersztem złodziei. Ma absolutną władzę.

Absolutna władza. Mary wyciągnęła swą bolącą nogę i poruszyła szybko palcami. Jako głową rodziny ona powinna posiadać absolutną władzę. Ale oni nawet nie chcą wytrzeć naczyń, gdy o to prosi.

Czuję się jak potwór.

Miała słabe wyobrażenie, jak taki stwór wygląda, ale chyba było to właściwe określenie jej obecnego nastroju. Czuła się potwornie. Z kuchni znajdującej się pod sypialnią nadal dobiegały głosy rozmowy:

- Jakie są te Wędrujące Potwory?

- Są takie jak Itfdzie - odparł herszt złodziei.

- Aha. Bardzo złe. Cierpią na megalomanię, paranoję, kleptomanię. Są schizoidalne.

Ot, co... - powiedziała do siebie Mary. - Ja jestem schizoidalna. Czy wychowałam dzieci, żeby stały się hersztami złodziei? Czy po to pracuję osiem godzin dziennie? Może by nie było tak źle, gdyby moje życie toczyło się równie spontanicznie jak ich. Z niespodziewanymi telefonami od wielbicieli.

Pomyślała o swoich adoratorach i stwierdziła, że oni też są potworni.

- W porządku, więc posuwam się naprzód i strzelam w nie moimi małymi strzałami, żeby zaczęły mnie gonić. Moimi ołowianymi strzałami...

To mówi Elliott, moje najmłodsze dziecko - pomyślała Mary, słuchając jego cienkiego, piszczącego głosu. Mój dzieciaczek strzelający ołowianymi strzałami! Miała wrażenie, jakby w nią  samą ugodziła jedna z nich. Prosto w tarczycę lub w jakieś inne miejsce, skąd wyciekała jej energia. ,Boże, jak bardzo potrzebuję zmiany...

- Uciekam drogą. One za mną. W chwili, gdy mają mnie dopaść, a są rzeczywiście wściekłe, " korzystam z mojej przenośnej kryjówki...

Przenośna kryjówka?

Mary pochyliła się na łóżku, żeby dowiedzieć Si$ czegoś więcej. To wszystko brzmiało trochę dziwnie.

- Włażę do środka i zamykam wieko. Szybko znikam w rozrzedzonym powietrzu.

Żebym to ja miała taką kryjówkę - przeszło jej przez - myśl - by móc się tam schować około czwartej trzydzieści każdego dnia.

- Elliott, możesz przebywać w swojej kryjówce tylko przez dziesięć okrążeń.

Mnie wystarczy kryjówka tylko na dziesięć minut w biurze. I może trochę później, w czasie wielkiego ruchu na ulicach po pracy.

Wstała z łóżka z postanowieniem, by przyjemnie spędzić wieczór, bez żadnych oznak niepokoju.

Ale gdzie jest jakiś romans? Gdzie podniecający mężczyzna jej życia?

 

Szedł kołysząc się drogą, na której nie wolno parkować. Było zupełnie cicho, jego prześladowcy odeszli, ale on nie może długo istnieć w takich warunkach. Siła ciężkości Ziemi dosięgnie go i wygnie mu kręgosłup; jego mięśnie zwiotczeją i znajdzie się w jakimś rowie, jak wielka nadęta dynia. Cóż to za koniec dla botanika z międzygalaktyk!

Droga opadała w dół, a on dreptał w stronę świateł osiedla, które tak bardzo przyciągały go już dawniej i przyciągały również teraz. Dlaczego ku nim schodził? Dlaczego odczuwał mrowienie w koniuszkach palców i migotanie światełka serca? Czy może stamtąd oczekiwać pomocy dla siebie w tym obcym środowisku?

Drogę zamykały niskie krzaki i zarośla. Przełazi ukradkiem między nimi, trzymając nisko głowę i rękę na sercu. Światełko zamigotało triumfalnie, a on zaklął. “Światełko - powiedział do niego w swoim języku - ty należysz do roweru". Dziwaczne kształty budynków, niepodobne do pięknych kołyszących się tarasów, były tuż przed nim. Źle jest myśleć o własnym domu. Takie wspomnienia są torturą.

Światła stawały się wyraźniejsze i tym samym bardziej przyciągające. Potknął się przy jakimś krzaku i upadł na piaszczyste urwisko. Jego długie palce wyżłobiły ślady na piachu i na wijącej się ścieżce, która prowadziła do domów. Naprzeciwko siebie ujrzał ogrodzenie. Musiał się na nie wspiąć. Takie długie palce u rąk i nóg były dobre do pokonywania przeszkód. Jak bluszcz owinął się dokoła ogrodzenia. Znalazł się na samej górze, lecz spadł na drugą stronę z brzuchem do góry i z rozkraczonymi nogami. Uderzył się, poczuł ból w ustach i przekoziołkował jak dynia na trawniku.

Co ja tutaj robię, chyba oszalałem?...

Zatrzymał się na obcym gruncie. Ziemski dom znajdował się przerażająco blisko, jego światła i cienie tańczyły przed pełnymi lęku oczami stare - 1 go botanika. Dlaczego jego światełko serca go tutaj przywiodło? Domy na Ziemi są groteskowe, okropne. Lecz coś na podwórku zaczęło przesyłać łagodne sygnały. Odwrócił się i zobaczył warzywnik. Liście i łodygi warzyw w nieśmiały sposób witały go gestami przyjaźni. Płacząc przyczołgał się do nich i pocałował karczocha. Ukryty na grządce warzywnej zaczął się radzić roślin. Zachęcały go, by zajrzał do kuchni.

- Dlatego mam kłopoty - zasygnalizował rot ślinom - że chciałem zaglądać do okien. Nie mogę powtórzyć takiego szaleństwa.

Ale karczoch nalegał, pomrukując cichutko, i pozaziemski botanik wypełzł posłusznie z grządki, obracając oczami na wszystkie strony.

Światło paliło się w kuchni, ale czworobok podworka wyglądał złowróżbnie, jak czarna dziura w kosmosie. Poczuł zawrót głowy, gdy wpadł w ten nieopisany wir na skraju wszechświata. Zobaczył na dachu plastikową chorągiewkę, a na niej myszkę i kaczkę z parasolką.

Przy stole na środku pokoju pięciu Ziemian uczestniczyło w jakimś obrzędzie. Siedzieli zafascynowani. Krzyczeli poruszając małymi pionkami po stole. Machali kartami papieru, zapewne zawierającymi jakieś wielkie tajemnice, ponieważ każdy z Ziemian chował przed drugim, co - było tam wydrukowane. Potem rzucono potężną - kostkę i wszyscy wpatrywali się z przejęciem, , gdzie wyląduje ten sześcianik. Znów wrzeszczeli, patrzyli na swoje tabliczki i poruszali swoimi pionkami, a ich słowa rozbrzmiewały, w nocnym powietrzu.

  - Mam nadzieję, że się udusisz w tej swojej kryjówce.

- Posłuchaj tylko: Wariactwo. Halucynacyjne wariactwo...

-    Tak, przeczytaj trochę więcej.

- Dotknięty tą chorobą widzi, słyszy i wyczuwa rzeczy, które nie istniej ą.

Botanik zanurzył się znów w ciemności. Ta planeta była przedziwna. Gzy potrafi kiedyś uczestniczyć w tym obrzędzie? Rzucać sześciokątną kostką i zostać zaakceptowany? Monstrualnie skomplikowane wibracje płynęły do niego z domu, zawiłe kody i sygnały szły tam i z powrotem.

Miał dziesiątki milionów lat i widział bardzo wiele różnych miejsc, ale nigdy nie spotkał się z czymś tak skomplikowanym jak to. Zdruzgotany, odsunął się, żeby jego mózg mógł odpocząć na warzywnej grządce. Już kiedyś, przedtem, zaglądał do okien na Ziemi, ale nigdy z tak bliskiej odległości i nigdy nie spotkał się z tak dziwnymi myślami ludzi. - To są tylko dzieci - powiedział ogórek.

Stary botanik mruknął. Jeśli to, co słyszał, było falami wysyłanymi przez dzieci, to jakie są fale wysyłane przez dorosłych? Cóż za nieprzeniknione zawiłości czekają go tutaj? Gwałtownie opadł tuż obok kapusty i pochylił głowę. To już koniec. Niech rano przyjdą i go zabiorą.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin