Grobowiec.pdf

(60 KB) Pobierz
272795225 UNPDF
GROBOWIEC
Z uwagi na okoliczności, które doprowadziły do mego uwięzienia w tym przybytku dla
obłąkanych, świadom jestem, że moja obecna pozycja może wytworzyć pewne
wątpliwości co do prawdziwości tej opowieści. Tak to niestety jest, że większość ludzi ma
zbyt ograniczony umysł, by cierpliwie i roztropnie rozważać owe szczególne fenomeny,
postrzegane i wyczuwane jedynie przez garstkę posiadającą szczególną mentalną
wrażliwość, a leżące poza zasięgiem powszechnie dostępnych doświadczeń. Ludzie o
większym intelekcie wiedzą, że nie ma ostrego rozgraniczeni a pomiędzy rzeczywistością i
nierzeczywistością, że wszystkie rzeczy jawią się takie, jakie są, jedynie dzięki
przymiotom wrażliwych, indywidualnych mediów psychofizycznych, i to dzięki nim zdolni
jesteśmy je postrzegać, jednakowoż prozaiczny materializm większości określa
pogardliwie mianem szaleństwa przebłyski nadpostrzegania, które przenikają pospolity
woal jawnego empiryzmu.
Nazywam się Jervas Dudley i od wczesnego dzieciństwa byłem marzycielem i wizjonerem.
Posiadając bogactwo wystarczające, by z nawiązką pokryć potrzeby dostatniego życia, i
będąc obdarzony temperamentem, który nie pozwalał mi poświęcić się studiom i innego
typu zainteresowaniom typowym dla mych rówieśników, zamieszkiwałem zwykle w
krainach odległych od znanego nam, widzialnego świata. Dzieciństwo i lata młodzieńcze
spędziłem na lekturze prastarych i mało znanych ksiąg, przemierzając pola i zagajniki
rozciągające się w pobliżu domu moich przodków. Nie sądzę, aby to, o czym czytałem w
owych woluminach lub widziałem na polach czy w zagajnikach, było tym samym, o czym
czytali lub co postrzegali inni chłopcy, na ten temat jednak wolałbym dużo nie mówić,
gdyż dłuższa i dokładniejsza wypowiedź potwierdziłaby jedynie odrażające kalumnie na
temat stanu mego zdrowia psychicznego, o którym szeptem rozmawiają niekiedy
pielęgniarze, co niejednokrotnie udało mi się podsłuchać. Wystarczy, że przedstawię
minione wydarzenia bez bliższego analizowania przyczyn.
Wspomniałem już, że mieszkałem z dala od widzialnego świata, niemniej nie rzekłem, iż
mieszkałem samotnie. Nie jest do tego zdolna żadna żywa istota. Brak towarzystwa
żyjących nieuchronnie sprowadza obecność istot, które nie są już lub nigdy nie były
żyjącymi. Blisko mego domu znajduje się szczególna, porośnięta lasem kotlina, w której
mrocznych ostępach spędzałem większość czasu, czytając, rozmyślając i śniąc. Tam
właśnie, jeszcze jako dziecko, przywiodły mnie pierwsze kroki, bym przemierzał omszałe
zbocza, kotliny, a wśród groteskowo zdeformowanych dębów powstała osnowa mych
pierwszych, dziecięcych fantazji. Poznałem driady zamieszkujące wśród owych drzew i
niejednokrotnie widziałem ich dzikie tańce w blasku gasnącego księżyca o tym jednak
nie wolno mi teraz mówić. Opowiem wam jedynie o samotnym grobowcu, położonym w
najmroczniejszym zakątku kotlinnej gęstwiny; opuszczonym grobowcu Hyde’ów, starej,
egzaltowanej rodziny, której ostatni potomek złożony został w jego posępnych murach na
wiele dekad przed mymi narodzinami.
Grobowiec, o którym mówię, wykonany jest ze starego granitu, zmurszały i odbarwiony
przez mgły i wilgoć naruszające go od pokoleń. Wpuszczona w ścianę kotliny budowla z
wyjątkiem wejścia jest prawie niewidoczna. Drzwi, ogromna, odrażająca płyta z kamienia
wisi uchylona na zardzewiałych zawiasach, a zamknięcie jej stanowią złowieszcze, z
wyglądu ciężkie, żelazne łańcuchy i kłódki, typowe atrybuty przybytków cmentarnych
sprzed pół wieku.
Rezydencja rodu, którego potomkowie znaleźli spoczynek w tym grobowcu, a którego
własnością była owa kotlina, padła ofiarą pożaru powstałego od uderzenia pioruna. O
nocnej burzy, która zniszczyła do szczętu posępną posesję, starsi mieszkańcy tej okolicy
mówią zazwyczaj pełnym niepokoju szeptem, powtarzając zgodnie opinię o „bożym
gniewie” w taki sposób, że w miarę upływu czasu poczęła narastać we mnie fascynacja
owym mrocznym, leśnym grobowcem.
W pożarze zginął jeden człowiek.
Kiedy ostatni z Hyde’ów został pochowany w tym miejscu cienia i spokoju, smętna urna z
popiołami przybyła z odległego kraju, dokąd wyemigrowała rodzina po pożarze rezydencji.
Nie pozostał nikt, by złożyć kwiaty przed granitowym portalem, i mało kto odważał się
wniknąć pomiędzy ponure cienie, które zdawały się zalegać wśród zawilgłych murów.
Nigdy nie zapomnę popołudnia, kiedy po raz pierwszy natknąłem się na tę wpół ukrytą
siedzibę śmierci. Było to w środku lata, w czasie przesilenia, kiedy alchemia natury
przemienia leśny krajobraz w żyjącą i niemal homogeniczną masę zieloności; kiedy
zmysły nieomal dławią się od przenikającej powietrze wilgoci i różnorodności niemożliwych
 
do rozpoznania zapachów ziemi i roślinności. W takim otoczeniu umysł zatraca
perspektywę; czas i przestrzeń stają się trywialne i nierzeczywiste, echa prehistorycznej
przeszłości nieodparcie atakują mocno skołowaciałą świadomość.
Przez cały dzień krążyłem pośród mistycznego zagajnika porastającego wnętrze kotliny.
Rozmyślałem na tematy, których nie chcę tu obecnie poruszać, i rozmawiałem z istotami,
których imion i nazw również nie wymienię. Mając dziesięć lat, słyszałem dużo więcej i
widziałem dużo cudowniejsze rzeczy, aniżeli większość ludzi jest sobie w stanie wyobrazić.
Należy również dodać, że pod wieloma względami byłem wyjątkowo dojrzały.
Kiedy przedzierając się pomiędzy dwiema pokaźnymi kępami jeżyn, natknąłem się na
wejście do grobowca, nie miałem pojęcia, co właściwie odkryłem. Ciemne bloki granitu,
drzwi tak osobliwie uchylone i nagrobne reliefy nad łukowatym wejściem nie wzbudziły we
mnie odczuć w rodzaju żalu, współczucia czy zgrozy. Sporo wiedziałem i rozmyślałem na
temat grobów i grobowców, niemniej chyba z uwagi na mój niezwykły temperament
trzymałem się dotąd z dala od cmentarzy i kościołów. Osobliwy, kamienny dom na zboczu
kotliny był dla mnie jedynie źródłem zainteresowania i przeróżnych spekulacji. Jego zimne
i wilgotne wnętrze zaś, do którego na próżno usiłowałem zajrzeć przez pozostawioną
kusząco, lecz zbyt wąską szparę, nie kojarzyło mi się ani trochę ze śmiercią czy
rozkładem. Wraz z zaciekawieniem zrodziło się we mnie szaleńcze i zgoła nieroztropne
pragnienie, które doprowadziło do mego uwięzienia w tym piekielnym zakładzie. Idąc za
głosem, który musiał pochodzić wprost z samej upiornej duszy kniei, postanowiłem wejść
w zapraszającą ciemność, pomimo grubych łańcuchów, które zagradzały mi drogę. W
gasnącym świetle dnia, na przemian grzechotałem zardzewiałymi okowami, usiłując
otworzyć na oścież kamienne odrzwia, i próbowałem przecisnąć me szczupłe ciało przez
już istniejącą szczelinę niemniej bez powodzenia. Zaciekawienie wzrosło tymczasem do
rozmiarów obsesji. Kiedy o zmierzchu powróciłem do domu, poprzysiągłem na setkę
bóstw zagajnika, że za wszelką cenę dostanę się pewnego dnia do owego czarnego,
chłodnego wnętrza, które najwyraźniej mnie przyzywało. Siwobrody lekarz, który każdego
dnia przychodzi do mego pokoju, powiedział raz gościowi: „Decyzja owa była zaczątkiem
żałosnej, ponurej monomanii”, ja wszakże pozostawiam wydanie ostatecznego osądu
mym czytelnikom, kiedy już dowiedzą się wszystkiego. Kolejne miesiące po moim
odkryciu poświęciłem na próżne usiłowania sforsowania skomplikowanej kłódki, broniącej
dostępu w głąb lekko otwartego wejścia do grobowca, i ostrożne śledztwo, mające na celu
poznanie natury i historii owej budowli. Jako mały chłopiec o czujnym słuchu, w krótkim
czasie sporo się dowiedziałem, aczkolwiek wrodzone zamiłowanie do sekretności i
tajemniczości sprawiło, że nie podzieliłem się z nikim informacjami o moim odkryciu ani
przyczynach, dla których gromadziłem tę konkretną wiedzę. Być może warto nadmienić,
że nie byłem ani trochę zdumiony czy przerażony, kiedy poznałem prawdziwą naturę
grobowca. Moje raczej oryginalne przekonania dotyczące życia i śmierci sprawiły, że
kojarzyłem zimną glinę z oddychającym ciałem w dość mglisty i niejasny sposób. Zdałem
sobie sprawę, że wielki i złowrogi ród zamieszkujący ongiś w spalonej rezydencji musiał
być w jakiś sposób obecny w kamiennej budowli, do której pragnąłem się dostać.
Plotki na temat osobliwych rytuałów i bezbożnych orgii, jakie przed laty odbywały się w
starej posesji, wzbudziły we mnie całkiem nowe, nie znane dotąd zaciekawienie
grobowcem, przed którego drzwiami przesiadywałem co dnia całymi godzinami. Raz
wrzuciłem do środka zapaloną świecę, ale nie zobaczyłem nic, z wyjątkiem prowadzących
w dół, kamiennych schodów. Odór tego miejsca, pomimo że odrażający, oczarowywał
mnie. Miałem wrażenie, że już go kiedyś czułem, w jakiejś odległej, kompletnie
zapomnianej przeszłości, kiedy nie nosiłem jeszcze mej cielesnej powłoki.
Wiele lat po odkryciu przeze mnie grobowca, wśród licznych książek na poddaszu mego
domu, natknąłem się na nadżarty przez robactwo egzemplarz tłumaczenia Żywotów
Plutarcha. Przeczytałem o życiu Tezeusza i wielkie wrażenie wywarł na mnie fragment o
gigantycznym kamieniu, pod którym młodziutki bohater miał odnaleźć swoje symbole
przeznaczenia, kiedy tylko będzie dostatecznie silny, by podźwignąć ogromny ciężar.
Legenda ukoiła me zniecierpliwienie i pragnienie wejścia do grobowca, zrozumiałem
bowiem, że nie nadeszła jeszcze właściwa pora. Później rzekłem sobie, że gdy dojrzeję i
nabiorę sił, wybije godzina, kiedy będę w stanie uporać się z łatwością z odrzwiami
zablokowanymi łańcuchem. Wtedy także łatwiej mi będzie dostosować się do tego, co
wydawało się wolą losu.
Jednocześnie me czuwania przy zawilgłym portalu stały się mniej natarczywe i wiele czasu
poświęcałem na inne, choć równie niezwykłe poszukiwania. Czasami budziłem się w
środku nocy, by wybrać się na przechadzkę na tereny przykościelne i cmentarne, od
których rodzice usiłowali trzymać mnie z dala. Nie mogę powiedzieć, co tam robiłem, nie
jestem bowiem pewny realności niektórych rzeczy; wiem jednak, że następnego dnia po
 
każdej takiej nocnej wędrówce umysł mój przepełniała zdumiewająca wręcz wiedza
związana z rzeczami zapomnianymi od wielu pokoleń. Po jednej z takich nocy
zaszokowałem swe otoczenie nietypowym, zarozumiałym stwierdzeniem na temat
pogrzebu bogatego i szacownego dziedzica Brewstera, twórcy lokalnej historii, który
zmarł w 1711 roku, a którego łupkowa płyta nagrobna z wizerunkiem czaszki i
skrzyżowanych piszczeli z wolna obracała się w pył. W przypływie dziecięcej imaginacji
gotów byłem przysiąc, że nie tylko przedsiębiorca pogrzebowy, Goodman Simpson, skradł
przed pochówkiem buty o srebrnych sprzączkach, jedwabne pończochy i satynową
bieliznę zmarłego, ale że sam dziedzic niezupełnie, jak się wydawało, bez życia w dzień
po pogrzebie dwakroć obrócił się w swojej trumnie.
Nigdy wszakże nie opuściły mnie myśli o wdarciu się do wnętrza grobowca. Pragnienie to
narosło we mnie jeszcze bardziej, gdy niespodziewanie odkryłem, że po kądzieli jestem
poniekąd spokrewniony z wymarłym rodem Hyde’ów. Ostatni z mego rodu, po mieczu,
byłem zarazem ostatnim członkiem tej dużo starszej i niezwykłej linii rodowej. Zacząłem
czuć, że grobowiec był mój, i z niepokojem oczekiwać dnia, kiedy uda mi się sforsować
kamienne odrzwia i zejść po omszałych kamiennych stopniach w mrok. Obecnie
wyrobiłem w sobie nawyk bacznego nasłuchiwania przy z lekka uchylonych drzwiach
grobowca, prowadząc owe przedziwne czuwania pośród nocnej ciszy.
Zanim osiągnąłem dorosłość, wydeptałem w gąszczu wokół starego, wpuszczonego w
ścianę kotliny grobowca niewielką polankę, pozwalając, by bujna roślinność utworzyła
wokół i ponad nią jakby ściany i dach, niczym w leśnej altance.
Ta altanka była moją świątynią, zamknięte drzwi moim relikwiarzem i tu właśnie kładłem
się na mchu, rozciągnięty wygodnie, by przemyśliwać rozmaite osobliwe sprawy i śnić
jeszcze bardziej osobliwe sny.
Noc pierwszego objawienia była duszna i parna. Zmęczony, musiałem zasnąć, gdyż
obudziłem się, jak mi się zdało, na dźwięk odległych głosów. Waham się mówić o ich
tonach i akcentach, nie wspomnę tu również o ich wyrazistości, niemniej mogę rzec, iż
wyczuwało się wyraźną różnicę w ich słownictwie, wymowie i sposobie artykulacji. Każdy
cień nowoangielskiego dialektu począwszy od nieokreślonych sylab purytariskich
kolonistów po precyzyjną retorykę sprzed półwiecza, zdawał się mieć swój odpowiednik
wśród owych cienistych, mrocznych oratorów, aczkolwiek z faktu tego zdałem sobie
sprawę dopiero poniewczasie. W tym momencie bowiem uwagę mą odwrócił zupełnie inny
fenomen, tak ulotny, że nie mogę przysiąc, iż wydarzył się naprawdę.
Ledwie zdałem sobie sprawę, że nie śpię, kiedy wewnątrz posępnego grobowca wygasło
drobniutkie światełko. Nie sądzę, abym był zaskoczony ani tym bardziej ogarnięty paniką,
wiem jednak, że tej nocy uległem olbrzymiej, całkowitej przemianie. Po powrocie do
domu skierowałem się na poddasze, gdzie wewnątrz gnijącego kufra znalazłem klucz, za
pomocą którego z łatwością sforsowałem barierę, którą do tej pory tak zaciekle i próżno
szturmowałem.
W delikatnym świetle późnego popołudnia po raz pierwszy wkroczyłem do grobowca na
zboczu opuszczonej kotliny. Byłem oczarowany, a moje serce szalało ze szczęścia,
którego nie sposób opisać słowami. Gdy zamknąłem za sobą drzwi i zszedłem po
ociekających wodą, zawilgłych schodach, przyświecając sobie jedyną świecą, zdawało się,
że znam doskonale drogę. I choć świeca o mało nie zgasła, sycąc się zatęchłym
powietrzem, w tym cuchnącym śmiercią i zgnilizną pomieszczeniu czułem się jak w domu.
Rozglądając się wokoło, ujrzałem liczne marmurowe płyty z trumnami lub tym, co z nich
pozostało. Niektóre z nich były zamknięte i nienaruszone, ale inne nieomal całkiem
sczezły. Pozostały po nich jedynie srebrne klamki i płytki otoczone kopczykami białawego
kurzu. Na jednej z płytek odczytałem imię sir Geoffreya Hyde’a, który przybył z Sussex w
1640 roku i zmarł tutaj w kilka lat później. W znamienitej niszy stała jedna doskonale
zachowana i pusta trumna, ozdobiona imieniem, na widok którego uśmiechnąłem się
mimowolnie i zadygotałem. Dziwny impuls nakazał mi wspiąć się na kamienną płytę,
zgasić świecę i ułożyć się w pustej trumnie.
W szarym świetle świtu wyczołgałem się z grobowca i zamknąłem za sobą drzwi na
łańcuch. Nie byłem już młodzieńcem, mimo zaledwie dwudziestu jeden zim, które
zmroziły mą cielesną powłokę. Wstający z kurami wieśniacy, którzy mnie widzieli, patrzyli
teraz na mnie dziwnym wzrokiem i zastanawiali się, cóż mogło przydarzyć się temu,
którego dotąd uważali za spokojnego odludka, a który najwyraźniej wracał do domu po
całonocnych hulankach i swawolach. Rodzicom pokazałem się dopiero po długim, dającym
odświeżenie śnie.
Od tej pory odwiedzałem grobowiec każdej nocy; widziałem, słyszałem i czyniłem rzeczy,
o których nie chcę tu nawet wspominać. Najpierw zmienił się mój sposób wysławiania,
zawsze podatny na wpływy otoczenia. Wkrótce zaczęła również zwracać uwagę nabyta nie
 
wiadomo kiedy archaizacja dykcji. Później w moim zachowaniu pojawiły się pierwsze
oznaki zuchwałości i braku rozwagi, aż koniec końców pomimo samotniczego życia stałem
się prawdziwym światowcem. Język, dotąd sztywny i częstokroć milczący, nabrał łatwości
wysławiania i gracji Chesterfielda oraz bezbożnego cynizmu Rochestera. Zmieniłem się w
wyjątkowego erudytę, a stronice mych ksiąg pokryły tworzone niejako na marginesie
epigramy przywodzące na myśl Gaya, Priora, a także najbardziej wesołe augustiańskie
żarty oraz rymy. Któregoś ranka przy śniadaniu nieomal doprowadziłem do katastrofy,
deklamując z wyraźnymi, płynnymi, osiemnastowiecznymi akcentami nieco swawolny
utwór biesiadny, którego treść nigdy nie została zapisana, a który brzmiał mniej więcej
tak:
Pójdźcie tu, przyjaciele, wytoczcie beczkę piwa
Za dzień dzisiejszy pijmy, niech każdy poużywa
Niech na półmiskach waszych mięsiwa wzrośnie stos
A jadło i napitek rozchmurzą smętny los
Po brzegi kufle napełniemy
Bo ważne to jest, że żyjemy
Gdy przyjdzie śmierć, ni króla już, ni dziewki zdrowia nie wzniesiemy!
Mówią, że Anakreon stary nos jak pomidor miał czerwony
Lecz cóż to znaczy, jeśli humor masz stale dobry, wręcz szalony
Boże, duszę mą weź, wolę czerwonym być
Niźli jak lilia białym i w ziemi smętnie gnić!
Betty, pójdź do mnie tu
Całuj, aż zabraknie tchu
Drugiej takiej nie znajdziesz nawet w Piekle, ech, tfu!
Młody Harry się chwieje, jak trzaśnięty w łeb wół
Wkrótce zgubi perukę i się zwali pod stół
Dalej lejcie, bo w kuflach chyba dno widać już
Lepiej leżeć pod stołem, niźli w trumnie, no cóż
Bawmy się tedy i radujmy
Spragnione gardła wnet napójmy
Życia używać, nim w ziemi zlec przyjdzie, się nie bójmy
Do czarta tam, już plączą mi się nogi
Język mi kołkiem stawa, kark sztywny mam i błogi
Dozwól no gospodarzu, niech Betty się przysiadzie
Duszy bratniej mi brak, a żony wszak ze mną tu dziś nie będzie
Racz mi rękę swą dać
Chciałbym spróbować wstać
Póki tchu w piersi stanie, życie garścią chcę brać!
W tym czasie również ogarnął mnie trwający do dziś lęk przed burzami i ogniem.
Wcześniej były mi one obojętne, teraz wszelako napełniają mnie niewypowiedzianą
zgrozą. Kiedy tylko niebo zasnuwały burzowe chmury, chowałem się w możliwie
najdalszym, najniżej położonym zakątku domu. Zadnia mą ulubioną enklawą były ruiny
spalonej posesji, i fantazjując, częstokroć wyobrażałem sobie, jak musiała wyglądać w
okresie swojej świetności. Pewnego razu wystraszyłem jednego z wieśniaków, prowadząc
go potajemnie do niewielkiego piwnicznego pomieszczenia, o którego istnieniu
wiedziałem, choć od wielu pokoleń było ono zapomniane i nie odwiedzane.
Wreszcie stało się to, czego się od dawna obawiałem. Moi rodzice, zaniepokojeni
zmienionym zachowaniem i wyglądem ich jedynego syna, postanowili śledzić me
poczynania, co doprowadziło do katastrofy. Nie opowiedziałem nikomu o swoich wizytach
w grobowcu, strzegąc mego sekretnego celu od dzieciństwa z iście religijną żarliwością.
Teraz jednak zmuszony byłem zachować wyjątkową ostrożność przy wędrówkach pośród
labiryntu zalesionej kotliny, aby nie doprowadzić do swego sanktuarium potencjalnego
prześladowcy. Klucz do grobowca nosiłem zawieszony na rzemyku na szyi, o jego
istnieniu zaś nie wiedział nikt oprócz mnie. Nigdy nie wyniosłem z grobowca żadnej
rzeczy, na jaką natknąłem się w jego wnętrzu.
Pewnego ranka, gdy wyszedłem z wilgotnego grobowca i drżącą dłonią założyłem łańcuch
na odrzwia, ujrzałem wśród pobliskich krzewów przerażone oblicze śledzącego mnie
mężczyzny. Niewątpliwie koniec był bliski; moja altana została odkryta, a cel nocnych
wypraw zdemaskowany. Mężczyzna mnie nie zaczepił, toteż pospieszyłem do domu, by
 
podsłuchać, o czym doniesie memu stroskanemu ojcu. Czy świat dowie się o mym
pobycie za drzwiami starego grobowca? Wyobraźcie sobie moje rozkoszne zdumienie,
kiedy usłyszałem, jak szpieg teatralnym szeptem mówił moim rodzicom, że spędziłem noc
w altance przed grobowcem; moje zasnute snem oczy padły na szczelinę w uchylonych,
zablokowanych łańcuchem odrzwiach! Jakim cudem obserwator został tak zwiedziony?
Byłem teraz przekonany, że chroniła mnie jakaś nadludzka moc. Rozzuchwalony takim
obrotem spraw, zdecydowałem się nie ukrywać swych dalszych wizyt w grobowcu i
niezwłocznie podjąłem je na nowo. Przez cały tydzień raczyłem się posępnymi
przyjemnościami, o których nie zamierzam tu wspominać, kiedy to się wydarzyło i
zostałem wtrącony do tego przeklętego przybytku smutku i monotonii.
Nie powinienem był wyruszać tej nocy, chmury zdawały się zwiastować burzę, a z
cuchnących moczarów na dnie kotliny podniosła się piekielna fosforescencja. Zew
umarłych również był nieco inny. Miast grobowca w kotlinie, była to naruszona ogniem
piwnica na szczycie zbocza, gdzie rezydujący demon przywoływał mnie, kiwając
niewidocznymi palcami. Kiedy wyłoniłem się z zagajnika, na równinie pod ruinami
ujrzałem w nieco rozmytym przez mgłę blasku księżyca coś, czego zawsze w głębi serca
oczekiwałem. Rezydencja, nie istniejąca od stu lat, ukazała się mym oczom w całej swej
okazałości. Każde z okien roztaczało blask płonących wewnątrz komnat dziesiątków świec.
W górę długiego podjazdu sunęły powozy bostońskiej szlachty, podczas gdy pieszo
nadchodzili ku niej upudrowani notable z pobliskich posiadłości. Wmieszałem się w ten
tłum, choć wiedziałem, że należę bardziej do gospodarzy aniżeli do gości. Wewnątrz
budynku królowały muzyka i śmiech, wino lało się strumieniami.
Rozpoznałem kilka twarzy, choć ostatnio, gdy je widziałem, były pomarszczone, nadgnite i
nadżarte przez nieubłagany rozkład. Pośród dzikiego, rozszalałego tłumu ja byłem
najbardziej niespokojny i najbardziej osamotniony. Radosne bluźnierstwa potoczyście
płynęły z mych ust, a w ciętych słowach nie oszczędzałem żadnych praw, czy to
naturalnych, ludzkich, czy też boskich.
Wtem potężny grzmot zagłuszył odgłosy bezecnej biesiady, rozłupując dach i uciszając
bluźnierczą hałastrę.
Czerwone jęzory ognia i palący żar otoczyły całe domostwo. Biesiadnicy przerażeni
niechybną zgubą, która zdawała się przeniknąć granice niezmierzonej natury, z
przeraźliwym wrzaskiem umknęli w noc. Pozostałem sam, przykuty do mego siedziska
dojmującym lękiem, jakiego nigdy dotąd nie odczuwałem. I wtedy drugi koszmar
przepełnił moją duszę nowa groza, równie silna jak poprzednia. Spalony na popiół, moje
ciało rozwiane na cztery wiatry, mogę nigdy nie spocząć w grobowcu Hyde’ów! Czyżby nie
było tam dla mnie przygotowanej trumny? Czyż nie miałem prawa spocząć na wieczność
wśród potomków sir Geoffreya Hyde’a? Tak! Odzyskam mą spuściznę śmierci, nawet
gdyby moja dusza miała błąkać się przez stulecia, by odnaleźć drugą cielesną powłokę,
która ostatecznie zajmie należne jej miejsce na pustej płycie w komorze grobowca. Jervas
Hyde nigdy nie podzieli smętnego losu Palinurusa!
Kiedy widmo płonącego domu rozwiało się, ocknąłem się, wrzeszczący i zajadle walczący
w ramionach dwóch mężczyzn, z których jeden był szpiegiem śledzącym mnie podówczas,
przy grobowcu. Deszcz lał jak z cebra, a na horyzoncie od południa niebo przecinały
błyskawice, które jeszcze tak niedawno jaśniały nad naszymi głowami. Mój ojciec, z
twarzą przepełnioną smutkiem, stał nieopodal, słuchając, jak wykrzykiwałem doń swe
żądania, by złożono moje ciało wewnątrz grobowca, i raz po raz napominał dwóch
osiłków, by obchodzili się ze mną możliwie najłagodniej. Poczerniały krąg na podłodze
piwnicy, wewnątrz ruin, był świadectwem niedawnego uderzenia pioruna. Z tego miejsca
grupka ciekawskich wieśniaków z latarniami wyłuskała niewielką skrzynkę, wyrób z
wyglądu dość stary, który niebiański grom wydobył na światło dzienne.
Porzuciwszy próżną i bezcelową obecnie szarpaninę, obserwowałem gapiów oglądających
z niewypowiedzianym zdumieniem osobliwą skrzyneczkę. Pozwolono mi być świadkiem jej
otwarcia. Skrzynka, której zamknięcia zostały zniszczone przez ten sam piorun, który
wydobył ją z ukrycia, zawierała wiele dokumentów i cennych przedmiotów, ja jednak
miałem wzrok utkwiony w jednej tylko rzeczy. Była to porcelanowa miniatura młodzieńca
w upudrowanej peruczce, nosząca inicjały J.H. Oblicze było tak podobne, jakbym
przeglądał się w lustrze.
Następnego dnia przyprowadzono mnie do tego pokoju, z kratami w oknach, niemniej
informacji o niektórych sprawach udzielał mi na bieżąco pewien stary, prostoduszny
sługa, którego miłowałem jeszcze od dzieciństwa i który podobnie jak ja uwielbia tereny
przykościelne oraz cmentarze. To, co odważyłem się opowiedzieć na temat swych doznań
w grobowcu, wzbudziło jedynie uśmiechy politowania. Ojciec, który często mnie
odwiedza, twierdzi, że nigdy nie udało mi się pokonać strzeżonego łańcuchem wejścia, i
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin