Zygmunt Zeydler Zborowski - Major Downar zastawia pułapkę.pdf

(216 KB) Pobierz
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Zygmunt Zeydler Zborowski
MAJOR DOWNAR ZASTAWIA PUŁAPKĘ
Zimowa noc dobiega końca. Wilgotny chłód atakuje z nieznośnym uporem. Przed lodowa-
tym wiatrem wiejącym od Wisły nic chroni an: jesionka, ani nawet kożuch.
Porucznik Olszewski podniósł kołnierz płaszcza i wierzchem dłoni otarł z brwi mokry
śnieg. — żadnych dokumentów?
— Żadnych. — Sierżant głos miał schrypnięty, odchrząknął i po chwili dodał: — Znaleź-
liśmy tylko bilet tramwajowy.
— Miesięczny?
— Nie. Jednorazowy, skasowany.
— To niewiele. Będzie kłopot ze zidentyfikowaniem zwłok. Morderstwo chyba na tle ra-
bunkowym. Wszystko mu zabrali.
Wszystko — przytaknął sierżant. Roztarł zgrabiałe dłonie i wyjął z kieszeni paczkę papie-
rosów — Dziwne, że zostawili ubranie i takie .porządne buty ' Olszewski pochylił się.
— Bardzo porządne. Robione pewnie na miarę. Rozwiązał sznurowadło i ostrożnie zdjął
but z prawej nogi. Jan Kielman — przeczytał. — To musi nam pomóc. Buty prawie nowe.
Rozległo się przenikliwe wycie syreny. Ludzie zgromadzeni wokół zwłok otrząsnęli się z
chwilowego odrętwienia. Nadjechały dwa wozy milicyjne i ambulans. Lekarz, sanitariusze,
fachowcy z brygady śledczo – dochodzeniowej. ? Natychmiast przystąpiono do akcji. Zwy-
kłe w takich wypadkach czynności: obdukcja zwłok, pomiary, fotografie miejsca oględzin,
szkic sytuacyjny,, modelowanie śladów. Ślady kół odcisnęły się w mokrym śniegu bardzo
wyraźnie. Samochód grzązł, widać, głęboko.
— Pistolet? — spytał porucznik Olszewski. Doktor Ziemba skinął głową.
— Chyba tak. Wszystko na to wskazuje. Strzały oddano z małej odległości.
— W plecy?
— Tak. Ktoś strzelił do niego z tyłu.
— Czas zgonu?
Doktor Ziemba nieznacznie wzruszył ramionami. Zawsze zadawano mu to pytanie, na któ-
re nie był w stanie dać dokładnej odpowiedzi.
— Tjy niedawna sprawa, parę godzin... cztery, pięć. Jeszcze nawet nic wystąpiły plamy
opadowe. Stężenie zwłok także niezupełne. Czy pan wic, poruczniku, kim był ten człowiek?
— Nie. Nie znaleziono przy nim żadnych dokumentów.
— Hm. Twarz interesująca. Bardzo przyzwoicie ubrany. Garnitur z pierwszorzędnej wol-
ny. Jesionka także w doskonałym gatunku.
— Buty od Kielmana — dodał Olszewski. Doktor Ziemba uniósł brwi do góry.
Od Kielmana? No, to chyba nie będzie pan miał większego kłopotu z identyfikacją zwłok.
Kielman robi buty tylko na zamówienie, ma stalą klientelę. Ale swoją drogą ciekawe, czego
ten człowiek szukał po nocy tu, na Czerniakowie? Olszewski uśmiechnął się lekko.
On tu niczego nie szukał, zwłoki przywieziono samochodem.
— Jest pan tego pewien?
— No... Na to wskazywałyby świeże ślady opon.
— To znaczy, że działali niefachowcy.
— Też tak sądzimy. Chyba że gość był własnym wozem, który mu po zabójstwie skra-
dziono. Mogło i tak być...
— Ma pan już jakąś wstępną koncepcję co do motywów zbrodni? — spytał doktor Ziem-
ba.
— Wygląda to na rabunek. Zabrali mu zegarek, portfel...
— Ale zostawili eleganckie ubranie i nowe buty.
— To prawda — przytaknął Olszewski. — Jeżeli jednak miał większą gotówkę, bandytom
nic opłacało się kraść ubrania. Za garderobę paser płaci grosze, a łatwo wpaść. Garnitur, je-
sionka, buty to bardzo niebezpieczne ślady. Nie możemy natomiast wykluczyć, że, jak już
wspomniałem, zabrali facetowi samochód. Kto wie, czy nie przyjechał tu z mordercami wła-
snym wozem. Doktor Ziemba pokiwał głową.
Bardzo prawdopodobne. Czy jeszcze mogę być w czymś pomocny; panic poruczniku?
Sekcję zwłok oczywiście postaramy się przeprowadzić jak najprędzej. Sądzę, że zależy .panu
na znalezieniu kuli. od której zginął ten człowiek.
***
Olszewski czuł się zaskoczony chłodnym spokojem towarzyszącej mu kobiety. Spodzie-
wał się spazmów, czy okrzyków rozpaczy, tragicznych, gestów... A tymczasem blada, o re-
gularnych rysach twarz nie wyrażała żadnego uczucia, była obojętna i nieruchoma, jak wy-
rzeźbiona w kamieniu,
— Czy pani nie ma wątpliwości co do tego, że to mąż?
— Nie. Nie mam wątpliwości. To był mój mąż. — Słowa te zabrzmiały dziwnie bezoso-
bowo, oficjalnie.
Olszewski kazał zakryć ciało i powiedział: — Chciałbym z panią chwilę porozmawiać:
— Bardzo proszę.
Wsiedli do granatowej warszawy i pojechali do komendy. W wozie nie rozmawiali.
Musiała być kiedyś śliczną dziewczyną — myślał Olszewski, obserwując dyskretnie kla-
syczny profil siedzącej koło niego kobiety, -jej pełne, zmysłowe wargi i gęste, ciemne włosy,
poznaczone tu i ówdzie srebrnymi nitkami.
W komendzie oglądano się za nimi. Ktoś szepnął:
— Ale Staszek poderwał babkę...
Kiedy Olszewski usiadł za biurkiem, poczuł się nagle nieswojo. Wyczekujące spojrzenie
czarnych, błyszczących oczu, onieśmielało go. Miał takie wrażenie, jakby to on czekał na
przesłuchanie.
Milczenie przedłużało się. Trzeba było jednak zacząć.
— Dlaczego pani dopiero dzisiaj w południe zawiadomiła nas o zaginięciu męża? — spy-
tał.
— Nie uważałam za konieczne zrobić tego wcześniej.
— Nie była pani niespokojna?
— Nie.
Ciągle ten sam chłodny, obojętny ton.
— O ile mi wiadomo, mąż pani nie wrócił na noc.
— To nie jest zupełnie ścisłe. Mój mąż wrócił do domu około dziewiątej wieczorem i o
dziesiątej położył się spać. Potem wyszedł.
— O której?
— Było parę minut po pierwszej, jak zadzwonił telefon. Karol szybko się ubrał, wziął tor-
bę z lekarskimi narzędziami i wyszedł.
— Czy pani może wie; kto dzwonił?
— Tak. Dzwoniła gosposia doktora Kowierskiego.
— Kto to jest doktor Kowierski?
— Internista. Przyjaciel mego męża.
— Czy mogłaby mi pani opowiedzieć dokładnie, jak to, było z tym telefonem?
— Oczywiście. A więc... jak już wspomniałam, po pierwszej zadzwonił telefon.
— Kto odebrał?
— Ja.
— Czy państwo mieli wspólną sypialnię?
— Nie. Nie znoszę wspólnych sypialni. To barbarzyński zwyczaj. Każde z nas miało swój
pokój
— I telefon jest u pani.
— Zawsze na noc przenosiłam aparat do siebie. W nocy zdarzały się pomyłkowe połącze-
nia. Chciałam, żeby mąż miał spokój. Musiał wcześnie wstawać, żeby zdążyć do szpitala.
Przy jego słabych nerwach jak się obudził, to później nie mógł długo zasnąć i rano był zmę-
czony.
— Więc pani odebrała telefon,
— Tak.
— I kto dzwonił?
— Już mówiłam. Gosposia doktora Kowierskiego.
— Czy poznała ją pani po glosie?
— Nie sądzę, żebym kiedykolwiek rozmawiała z nią przez telefon. Może kiedyś, przed
laty... A w ogóle widziałam ją w życiu ze dwa razy.
— Nie bywała pani u doktora Kowierskiego?
— Raczej nie. Nie darzę go specjalną sympatią i mam wrażenie, że on także za raną nie
przepada. To przyjaciel mego męża. Urządzali sobie takie męskie spotkania,
Olszewski pokiwał głową.
— Rozumiem. Czy doktor Kowierski jest żonaty?
— Parę lat temu rozszedł się z żoną. Mieszka z synem.
— Może mi pani zechce opowiedzieć, jak to było dalej. Więc odebrała pani telefon i...
— I poprosiłam męża.
— Słyszała pani ich rozmowę?
— Słyszałam, co mówił mój maź. Powiedział: „Dobrze, dobrze. Oczywiście" Potem ubrał
się pośpiesznie i wyszedł.
— Rozmawiał z panią przed wyjściem?
— Tak. Powiedział, że jakiś nagły wypadek i że Kowierski prosi go, żeby natychmiast
przyjechał z narzędziami chirurgicznymi.
— Czy takie rzeczy czasami się zdarzały? Czy doktor Kowierski wzywał już kiedyś pani
męża?
— Nic. Nigdy, byłam zaskoczona. Olszewski skrzętnie notował przebieg rozmowy.
Po krótkiej chwili znowu spytał:
— Pani mąż miał broń?
— Miał pistolet.
— Nosił go przy sobie?
— Tak, Od czasu tej historii z chuliganami.
— Napadli męża?
— Tak. Kiedy wracał nocą ze szpitala.
— T jak to się skończyło?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin