Robert Ludlum - Przesyłka z Salonik.doc

(2149 KB) Pobierz
Przesyłka z Salonik

ROBERT

LUDLUM

 

 

 

PRZESYŁKA

Z SALONIK

 

 

 

 

 

 

Przekład Janusz P. Szaniawski

 

 


Panu Richardowi Markowi, Wydawcy, Inteligencji odzianej w płaszczyk błyskotliwego humoru; wyobraźni bijącej na głowę fantazję każdego pisarza. Krótko mówiąc najlepszemu ze wszystkich. I pięknej Margot, która życie zmienia w bajkę.


Spis treści

Spis treści              4

CZĘŚĆ PIERWSZA              5

PROLOG              6

Rozdział 1              19

1              19

2              25

3              33

4              39

5              46

rozdział 2              54

1              54

rozdział 3              64

1              64

2              72

3              82

4              90

5              98

rozdział 4              107

1              107

2              114

3              118

4              123

5              129

6              137

CZĘŚĆ DRUGA              142

rozdział 1              143

1              143

2              155

3              161

4              168

Rozdział 2              174

1              174

2              184

3              190

4              199

5              206

6              212

7              217

Rozdział 3              222

1              222

2              226

3              233

4              243

5              253

epilog              260


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA


PROLOG

 

9 grudnia 1939

Saloniki, Grecja

 

Jedna za drugą, ciężarówki pięły się z trudem stromą drogą rozjaśnianą jedynie nielicznymi światłami pogrążonych jeszcze we śnie Salonik. Na szczycie wszystkie nieco przyspieszyły; kierowcom wyraźnie zależało, żeby jak najszybciej wrócić pod osłonę ciemności zalegających wiejską drogę wiodącą w dół przez okoliczne lasy.

A jednak każdy kierowca każdej z pięciu ciężarówek musiał powściągać swą niecierpliwość. Żaden nie mógł pozwolić, żeby noga ześliznęła mu się z hamulca, żaden nie mógł zbyt mocno nacisnąć gazu; musieli dobrze wytężać wzrok, by dojrzeć w ciemnościach niespodziewaną przeszkodę czy nagły zakręt.

Bo i były to ciemności. Nie włączono ani jednego reflektora, cała kolumna posuwała się jedynie w szarawym świetle greckiej nocy i nikłej poświacie skrawka greckiego księżyca, tłumionej warstwą niskich chmur.

Wyprawa była sprawdzianem karności i zdyscyplinowania. Zdyscyplinowania nieobcego tym kierowcom i siedzącym obok nich pasażerom.

Wszyscy byli duchownymi — mnichami. Z zakonu Ksenopy, bractwa monastycznego o najsurowszej regule ze wszystkich podległych patriarsze Konstantyny. Ślepe posłuszeństwo połączone z wiarą we własne siły, absolutne zdyscyplinowanie aż do chwili śmierci.

Pasażer pierwszej ciężarówki, młody brodaty mnich, zdjął habit, zwinął go i wepchnął za wysokie oparcie siedzenia pod stertę pokrowców i szmat. Ubrany był teraz w strój zwykłego robotnika, w grubą koszulę i spodnie ze zgrzebnego materiału.

— Zostało nam już nie więcej niż osiemset metrów — powiedział do odzianego w strój zakonny kierowcy, potężnie zbudowanego mnicha w średnim wieku. — Na tym odcinku przez jakieś sto metrów tory biegną równolegle do drogi. Na otwartej przestrzeni. To wystarczy.

—  Pociąg będzie tam na nas czekał? — spytał kierowca, mrużąc oczy, żeby przebić wzrokiem ciemności.

—  Tak, cztery wagony towarowe, jeden maszynista. Żadnych ładowaczy, nikogo więcej.

—  Tak więc to ty weźmiesz się do łopaty — powiedział starszy mnich z uśmiechem, ale jego oczy pozostały smutne.

—  Ja wezmę się do łopaty — odparł z prostotą jego pasażer. — Gdzie jest broń?

—  W schowku pod deską rozdzielczą.

Przebrany za robotnika zakonnik sięgnął przed siebie i zwolnił zatrzask schowka. Drzwiczki odskoczyły w dół. Wsunął rękę do środka i wydobył ciężki rewolwer dużego kalibru. Wprawnym ruchem wytrząsnął zeń magazynek, sprawdził, czy zawiera kule, zatrzasnął z powrotem ciężki stalowy cylinder. W metalicznym trzasku było coś nieodwołalnego.

—  Ależ armata. Włoski, prawda?

—  Tak — odparł starszy zakonnik bez komentarza, tylko ze smutkiem w głosie.

—  To stosowne.  Może jest w tym palec Boży. — Młody mężczyzna wepchnął rewolwer za pasek. — Zadzwonisz do jego rodziny?

—  Tak mi polecono... — Widać było wyraźnie, że kierowca chciał powiedzieć coś więcej, ale się powstrzymał. W milczeniu zacisnął ręce na kierownicy mocniej, niż było trzeba.

Promienie księżyca przedarły się na chwilę przez chmury oświetlając leśną przecinkę.

—  Bawiłem się tutaj jako dziecko — odezwał się ponownie młody mnich. — Biegałem po tych lasach i moczyłem sobie ubranie w strumieniach... Potem suszyłem je w górskich pieczarach i wyobrażałem sobie, że mam objawienia. Byłem bardzo szczęśliwy tu, wśród tych wzgórz. Z woli Pana dane mi było ujrzeć je jeszcze raz. Pan nasz jest miłosierny. I łaskawy.

Księżyc zniknął i znów zapanowały nieprzeniknione ciemności.

Ciężarówki wjechały w szeroki zakręt. Las zaczął rzednąć, w przodzie zamajaczyły ledwie widoczne zarysy słupów telegraficznych — czarne kolumny odcinające się od tła szarzejącego nieba.

Droga wyprostowała się, poszerzyła i przeistoczyła w polanę ciągnącą się między dwoma plamami lasu na przestrzeni jakichś stu metrów. Płaska, naga przestrzeń wciśnięta między nie kończące się wzgórza i drzewa. Na środku polany, ledwie widoczny na tle czarnej ściany lasu po przeciwnej stronie, stał pociąg.

Nieruchomy, lecz nie pozbawiony życia. Z lokomotywy biły w nocne niebo kłęby wirującego dymu.

—  Za dawnych dni — przerwał ciągnące się milczenie młody mnich — chłopi spędzali tutaj owce i zwozili furmankami płody ze swych gospodarstw. Ojciec mówił, że zawsze towarzyszyło temu ogromne zamieszanie. Nieustannie wybuchały kłótnie o to, co należy do kogo. Bardzo zabawne były te opowieści... O, jest!

Ze smolistych ciemności wystrzelił snop światła latarki. Zatoczył dwa koła, po czym zastygł w bezruchu skierowany na ostatni wagon. Mnich w ubraniu robotnika sięgnął do kieszeni koszuli, odpiął z niej maleńką latarkę i wycelowawszy ją wprost przed siebie, przesunął wyłącznik dokładnie na dwie sekundy. Odblask w przedniej szybie ciężarówki oświetlił na chwilę małą kabinę. Wzrok mnicha przyciągnęła przelotnie twarzy kierowcy. Ujrzał, że jego zakonny brat z całych sił zagryza wargi. Strużka krwi ściekała mu na podbródek, wplatając się w krótko przystrzyżoną siwą brodę.

Komentowanie tego nie miało sensu.

—  Podjedź do trzeciego wagonu.  Reszta wykręci i zacznie wyładunek.

—  Wiem — odrzekł po prostu kierowca.  Skręcił łagodnie W prawo i skierował ciężarówkę ku trzeciemu wagonowi.

Kiedy młody mnich otworzył drzwiczki i zeskoczył na ziemię, do samochodu podszedł maszynista w kombinezonie i czapce Z'koźlej skóry. Popatrzyli na siebie, po czym chwycili się w objęcia.

!   — Brak habitu bardzo cię zmienia, Petridasie. Zapomniałem jtó, jak bez niego wyglądasz...

—  Och, daj spokój. Cztery lata z dwudziestu siedmiu to nie taki temat czasu.

' — Za rzadko cię widujemy. Cała rodzina tak uważa. — Maszynista zdjął duże, pokryte odciskami dłonie z ramion mnicha. Księżyc znów przedarł się przez chmury i wydobył z mroku jego warz. Była to wyrazista twarz mężczyzny bliższego pięćdziesiątki JHż czterdziestki, poorana zmarszczkami od słońca i wiatru. $' •— Jak tam matka, Annaksasie?

—  Dobrze. Z każdym miesiącem odrobinę słabsza, ale wciąż jeszcze żwawa.

—  A twoja żona?

—  Znów w ciąży, tylko tym razem już się nie śmieje. Łaje mnie.

—  I słusznie. Lubieżny z ciebie cap, mój bracie. A ja wyznam ci z prawdziwą radością, że lepiej spełniać posługi wobec Kościoła — roześmiał się zakonnik.

—  Powtórzę jej to — powiedział z uśmiechem maszynista. Chwilę trwało, nim Petridas odparł: —  Tak, powtórz jej to.

Odwrócił się w kierunku krzątaniny przy wagonach towarowych. Otwarto już drzwi załadunkowe i zawieszono wewnątrz latarnie, niemal zupełnie niewidoczne z zewnątrz, a jednocześnie dające dość przyćmionego światła, by można było przy nich pracować. Postacie w czarnych habitach zaczęły kursować spiesznie między ciężarówkami a drzwiami wagonów, przenosząc paki i pudła z grubej tektury, obite drewnianymi listwami. Każde z nich nosiło widoczny z daleka znak — krucyfiks i ciernie, emblemat zakonu Ksenopy.

—  Żywność? — spytał maszynista.

—  Tak — odparł jego brat. — Owoce, warzywa, suszone mięso, zboże. Posterunki graniczne powinny być usatysfakcjonowane.

—  A gdzie...? — Nie było potrzeby precyzować tego pytania.

—  W tym wagonie. W środkowej części, pod siatkami z tytoniem. Wystawiłeś czujki?

—  Na torach i na drodze, w obu kierunkach na przestrzeni ponad kilometra. Nie masz się o co martwić. Przed brzaskiem niedzielnego poranka tylko wy, mnisi i nowicjusze, macie co robić i dokąd jechać.

Petridas rzucił okiem na czwarty wagon. Robota postępowała w błyskawicznym tempie, rozlokowywano już paki w jego wnętrzu. Te wszystkie godziny treningów na coś się przydały. W smudze przyćmionego światła padającego z drzwi wagonu dostrzegł mnicha, z którym jechał. Przystanął na chwilę z paką w rękach i patrzył w jego kierunku. Kiedy ich spojrzenia się napotkały, kierowca siłą oderwał od niego wzrok i zmusił się do skoncentrowania z powrotem na pace. Podrzucił ją i ustawił na podłodze wagonu.

Petridas odwrócił się do swego brata.

—  Czy rozmawiałeś z kimś, kiedy zabierałeś pociąg?

—  Tylko z dyspozytorem, naturalnie. Wypiliśmy razem herbatę.

—  Co mówił?

—  W większości słowa, którymi nie będę obrażał twoich uszu. Z dokumentów wynikało, że pociąg ma zostać załadowany przez ojców z zakonu  Ksenopy na pewnej  ustronnej  bocznicy.  Nie zadawał żadnych pytań.

Ojciec Petridas przeniósł spojrzenie na drugi wagon, stojący po jego prawej ręce. Załadowanie go było już tylko kwestią minut i wtedy nadejdzie pora na wagon trzeci.

—  Kto przygotował lokomotywę?

—  Węglarze i mechanicy. Wczoraj po południu. Z poleceń, które otrzymali, wynik...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin