Nowy9.txt

(15 KB) Pobierz

Rozdział 9



Gdy ocknšł się rano, Heida siedziała nie opodal. W ustach trzymała jakš grubš, srebrzystš pałeczkę i głęboko zamylona produkowała w regularnych odstępach czasu spore iloci wonnego dymu. Randżi sięgnšł odruchowo po broń.
Pistoletu nie było.
Nie byli też sami. Po prawej siedziało jeszcze troje Ziemian. Dwóch mężczyzn spożywało spokojnie niadanie, kobieta miała oko na więnia. W lewej dłoni ciskała cylinder z gazem.
Widzšc, że Randżi już nie pi, bliższy z mężczyzn odezwał się przez translator.
- Uznalimy, że powiniene dobrze wypoczšć. Dobrze nas przegoniłe i chyba musiałe być zmęczony, a wolelibymy dostarczyć cię w dobrej kondycji. Potem sami też uderzymy w kimono.
Randżi przeniósł spojrzenie na Heidę Trondheim. Siedziała skulona na gładkiej skale, na tle wschodzšcego słońca. Kolana miała prawie pod brodš.
- Przepraszam, ale uprzedzałam cię, że moi kumple nas znajdš.
- A ja mylałem... - odezwał się Randżi. Co właciwie? Na cóż takiego liczył?
Sprawa była jasna. Nie mylał w ogóle. Gdyby zastanowił się choć trochę, już dawno by jš zastrzelił.
Był zmęczony, bardzo zmęczony, a ona okazała mu ciepło, zrozumienie, chwilę wytchnienia. Oboje czuli się tak samotni i...

Musiał wyglšdać nieszczególnie, skoro dziewczyna mimo wszystko wyczytała co z jego miny.
- Wiesz, chciałam trochę osłodzić ci to wszystko... to musi być straszne, trafić w zupełnie obce otoczenie. Zresztš koniec był wiadomy. Miałe broń. Jeszcze strzeliłby do kogo, kto strzeliłby do ciebie. Nie chciałam, żeby zginšł.
- A to niby czemu? Jaka to dla ciebie różnica, jeden wróg mniej, jeden więcej?
- Bo nie jestem wcale pewna, czy nim jeste. - Zacišgnęła się dymem, który nie pozwolił dojrzeć wyrazu jej twarzy.
- Co chcesz przez to powiedzieć, Heida? - spytał jeden z mężczyzn.
- Dobrze mu się przyjrzelicie? To znaczy, naprawdę dokładnie?
- Widzielimy zdjęcia - odparła kobieta z cylindrem. - Były bardzo szczegółowe. Podobno to mieszaniec? Zmutowany Aszregan?
- Może - mruknęła Trondheim. - A może całkiem odwrotnie.
- To już nie nasz problem - stwierdził mężczyzna, urwał róg pustego opakowania po posiłku i poczekał, aż pudełko zamieni się w stertę miękkiego, szarego proszku. - My jestemy od tropienia, jajogłowi od badania.
Randżi zdumiewał się, że znosi to wszystko tak spokojnie. Miał prawo wciekać się na dziewczynę, ale jako nie czuł złoci. Ostatecznie nie zrobiła niczego złego. Przeprowadziła mały eksperyment naukowy, całkiem zresztš miły. Wczeniej lojalnie uprzedziła, o co jej chodzi. Na dodatek byli przedstawicielami dwóch zupełnie odrębnych gatunków. Nijak nie można tu mówić o "zdradzie".
Wciekły był za to na siebie. Za beztroskę. Dał się podejć jak dziecko, chociaż z drugiej strony, żaden element długiego szkolenia nie przygotował go na takie włanie okolicznoci.
Tym razem strażnicy traktowali go równie ostrożnie, jak mierdzšce jajko. Wszyscy słyszeli już o ucieczce Aszregana i nikt nie zamierzał powtarzać błędów poprzedniej eskorty. Przybyły wkrótce lizgacz został na czeć gocia wyposażony w specjalny, zamykany szczelnie przedział. Wczeniej dokładnie skrępowano więnia. Podróżował w celi sam, co może i lepiej. Miał czas na mylenie.

lizgacz w paręnacie minut przebył drogę, która jemu zajęła wiele dni. Potem miał jeszcze okazję ujrzeć Heidę, ale nie rozmawiali ze sobš. Randżi nie miał na to ochoty, a i dziewczyna chyba też wolała milczeć.
lizgacz mijał sady i pola, aż w końcu dotarł do kolejnego łańcucha górskiego, niższego wszakże niż włanie opuszczony. Pojazd poczekał chwilę, aż otworzy się brama w zboczu wzgórza, i wjechał do rodka.
Randżi oczekiwał, że zostanie ulokowany gdzie w podziemiach, gdzie jego obecnoć będzie łatwa do ukrycia przed tubylcami.
Dostał całkiem przestronne lokum z wszystkimi wygodami; znak, że naprawdę stał się tu kim ważnym. Mimo komfortu, była to jednak cela więzienna. Z ekranami zamiast okien. Krótka inspekcja wnętrza upewniła Randżiego, że stad tak łatwo nie ucieknie.
Pozostało pogodzić się z faktem, że w najbliższym czasie nie zdoła odmienić swego losu. Jednak pozostawał wcišż bojownikiem Celu, żył, był zdrowy. Prędzej czy póniej trafi się okazja do ucieczki.
Otrzymał aszregańskie pożywienie i takież rozrywki. Nie oczekiwał po Ziemianach aż takiej gocinnoci, ale - gwoli cisłoci - od czasu przybycia do bazy nie widział ani jednego ich przedstawiciela. Personel składał się głównie z Hivistahmów, O'o'yanów, S'vanów. Rzecz jasna, byli też Yula. Pewnego dnia zajrzał nawet tajemniczy Turlog. Zlustrował uważnie więnia i wyszedł.
Regularnie organizowano mu co na kształt konwersatoriów, podczas których pytano go o różne kwestie. Rozmówcami byli zwykle Hivistahmowie, raz trafiła się para Massudów. Odpowiadał bez zahamowań, wzdragał się tylko przed poruszaniem kwestii militarnych. Nie nalegano wówczas; wcišż jeszcze sam więzień interesował wszystkich o wiele bardziej niż to, co może wiedzieć.
Testy medyczne były nieco bardziej kłopotliwe, chociaż ani razu nie sprawiono mu bólu. Peszyły go jedynie obce instrumenty oraz wiadomoć, że nie wie, do czego służš.
Pewnego razu położono go na leżance, która wjechała następnie do cylindrycznego tunelu, gdzie całe jego ciało skšpane zostało wielobarwnym wiatłem. Jak wszystkie testy, tak i ten był nieszkodliwy, jednak zamęt w głowie Randżiego panował coraz większy.

Pobrali mu próbki krwi, odchodów, skóry, włosów i koci. Nakłuwano go, przewietlano, oglšdano i mierzono bez końca. Przez cały ten czas nie spotkał ani jednego Ziemianina, ale to normalne, uznał. Przecież oni byli żołnierzami, a nie naukowcami. Nie badali, niszczyli.
W gruncie rzeczy był nawet zadowolony z ich nieobecnoci. Widok Heidy Trondheim tylko by go peszył. O wiele łatwiej zachować obojętnoć wobec poczynań Hivistahma czy S'vana.
Idea samobójstwa nawet nie zawitała mu w głowie. To było co, o czym tylko słyszał. Zabicie samego siebie, uważał, to zbrodnia przeciwko idei Celu, to zubożenie kosmosu o jeden bezcenny umysł. To gest wiadczšcy o barbarzyństwie. Ludzki gest.
Nie miał okazji porozmawiać z badaczami i nie wiedział, czy wszystkie te dowiadczenia zaowocowały czymkolwiek. Wolny czas wykorzystywał, by zachować kondycję. Był odprężony, ale i czujny, gotów wykorzystać ewentualnš chwilę słaboci czy nadmiaru pewnoci siebie strażników. Może udałoby się uciec lub przynajmniej narobić wrogowi kłopotów. W imię Celu, rzecz jasna.
Dwa razy dziennie wyprowadzano go na górę, gdzie mógł zażywać słońca w ogrodzonym porzšdnie parku. Pachniało tam miejscowymi rolinami, a strażnik był tylko jeden, ale Randżi nie łudził się, że w razie czego uszedłby daleko. Grunt musiał być naszpikowany czujnikami. Skromny nadzór zdawał się to potwierdzać i jeniec wolał nie narażać się na szwank.
Z nudów uczył się nazw drzew i kwiatów, bawił się z osobliwymi, różowawymi rybami i udomowionymi mięczakami, pływajšcymi w ogrodowym basenie. Raz zaskoczył go ulewny deszcz i massudzki strażnik przemókł do nitki. Wyglšdał tak nieszczęliwie, że Randżi niemal mu współczuł. Niemal.
Przyszedł jednak dzień, który położył kres rutynie. Randżi wyczuł, że co się zmienia, gdy ujrzał strażników. Tym razem, miast zwykle widywanych Massudów, za progiem stali Ziemianie. Po opuszczeniu znajomej windy poprowadzili go w lewo zamiast w prawo.
- Co jest? Co się dzieje?
Wielki i ciemnoskóry Ziemianin nie odpowiedział. ciskał w dłoniach jakš broń o rozmiarach rusznicy. Randżi spojrzał tęsknie na ten oręż, ale wiedział już, że każdy pistolet i karabin

był tutaj zaprogramowy w ten sposób, by ożywać tylko w dłoniach prawowitego właciciela. Nie było mowy nawet o koleżeńskim pożyczaniu sobie broni, zatem jeniec tym bardziej nie zdołałby wystrzelić.
- Czy to co ważnego? - spytał pełen coraz gorszych przeczuć, -r O tej porze nie ma nigdy żadnych badań.
- Słuchaj, chłopie - burknšł strażnik. - Ja nic nie wiem. Kazali mi cię zaprowadzić, to prowadzę. Nie wiem, co z tobš będzie, zrozumiano?
- Zrozumiano - odparł Randżi, chociaż niczego nie pojmował.
Trafił do pomieszczenia, w którym jeszcze nie był. Oprócz małego stołu, krzeseł i tapczanów, był tu całocienny ekran i nieco wyposażenia medycznego, oraz sporo rolin w doniczkach. Bardziej salon niż laboratorium. Zwodniczo miłe wnętrze.
Na jednym z siedzisk ujrzał Heidę Trondheim. Spojrzała na niego, ledwie wszedł. Miast maskujšcego munduru tropiciela miała na sobie rdzawo-biały kombinezon z paskami na prawym rękawie. Randżi nie wiedział, czy ma się cieszyć jej widokiem, czy może niekoniecznie.
Zza sprzętu medycznego spoglšdało na niego jeszcze dwoje Ziemian. Mężczyzna był niski, niemal wzrostu S'vana, ale prawie bezwłosy. Oboje nosili identyczne beżowo-czarne kombinezony z wysokimi kołnierzami i żadne nie wyglšdało na wojskowego.
Poza nimi w salonie była jeszcze jaka starsza Massudka. Lekko przygarbiona pod ciężarem lat, posiwiała na karku i twarzy. Randżi nie miał pojęcia, ile lat Uczy ta osoba ani kim jest, jednak musiał przyznać, że jak na przedstawicielkę tej płochej rasy nosiła się nadzwyczaj godnie. Wkoło stało jeszcze kilku Hivis-tahmów i O'o'yanów, brakowało jednak S'vanów i Waisów. To ostatnie było doć dziwne.
Strażnicy zostali za progiem, gdzie stanęli w niedwuznacznych pozach po obu stronach drzwi. Aszregan znalazł się w centrum wszystkich spojrzeń.
- Usišd, proszę - odezwała się w bezbłędnym aszregańskim wyższa z Ziemian. Zdumiony Randżi posłuchał. Opór i tak byłby daremny, a może nawet szkodliwy.
Po niezręcznej chwili ciszy do Aszregana podszedł zadziwiajšco pewny siebie Hivistahm.
- Jestem Pierwszym Wród Medyków - przedstawił się,

używajšc pełnego tytułu i przyjrzał się jeńcowi. Wcišż bez strachu. Dziwne. - To ja kieruję prowadzonymi tu badaniami.
- Badaniami? - spytał Randżi, starajšc się nie patrzeć na Heidę. - A jakie to badania?
- Tw...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin