Nowy7.txt

(22 KB) Pobierz


Rozdział 7



Utrzymanie przybycia obcego w sekrecie nie było łatwe. Jako jedyny pasażer został przewieziony ładownikiem na powierzchnię planety i czym prędzej przesadzony do niewielkiego odrzutowego pojazdu, przypominajšcego dostosowany do cywilnych celów lizgacz. Okna były przyciemnione, a siedzenia niespodziewanie wygodne.
Wraz z eskortš przemknšł przez niezbyt duże miasto o obcej architekturze i wyjechał między łagodne zielone wzgórza, upstrzone budynkami gospodarstw. Na polach falowały różnobarwne zboża. To był spokojny i dostatni wiat. Cywilizowany* Tutaj nie przepędzano młodocianych Yula przez labirynty, nie uczono ich zabijania.
Randżi współczuł im z całego serca.
Mknšce po niebie strzępiaste chmury bolenie przypominały mu rodzinnš planetę. Kilka kropli deszczu spadło na szyby i zaraz wyparowało. Zastanawiał się, jak radzš sobie jego rodzice, ile jeszcze potrwa, aż dowiedzš się, że ich przybrany syn zaginšł. Próbował nie myleć o ich reakcji. Siostra była jeszcze za mała, by to zrozumieć. Cierpienie pozostałych ukoi wiadomoć, że Randżi powięcił się w pełni dla Celu.
Chociaż, co to za powięcenie? Żył przecież. Mimo iż nie miał wcale ochoty na podobnš egzystencję. Po co? Aby usatysfakcjonować naukowców Gromady? Trzeba jako stawić im opór. Przez wzglšd na honor. Własny, rodziców. Dla Kouuada i pamięci o wydarzeniach na Housilat, którego to miejsca nigdy już nie ujrzy.
Ale z drugiej strony, przecież tutaj też może służyć Celowi.

Opiekunowie nie zamierzali ryzykować. Przydzielili mu aż dwóch strażników, obaj byli Ziemianami i mężczyznami. Samotny Wais przycupnšł dystyngowanie z przodu pojazdu, po drugiej stronie przezroczystej przegrody. Strażnicy siedzieli po obu bokach więnia. Wyglšdali na znudzonych. Randżi zerkał na nich bez lęku.
Sam musiał jednak wzbudzać spore obawy, skoro na czas podróży skuto mu ręce na plecach. Nie było to zbyt wygodne; pożalił się nawet, ale nikt nie zareagował. Na Ziemianach takie dyskomforty nie robiły widać wrażenia. No tak, byli podobno niecywilizowani.
Przyjrzał im się uważnie. Po raz pierwszy widział Ziemian poza polem walki i z tak bliska. Jeden był potężnej budowy, wyższy nawet niż Randżi. W uchu miał jakie drobne urzšdzenie, z którego dolatywała cicha muzyka. Może dlatego poruszał czasem rytmicznie palcami, zupełnie jak Hivistahm. Może. Poza tym miał też standardowy translator.
Ziemianin po prawej był mniejszy, ale równie grony. Zerkał głównie na przepływajšcy za oknem, zmienny krajobraz i miał o wiele ciemniejszš skórę niż kolega. Randżi wiedział, że Ziemianie różniš się znacznie kolorami, podczas gdy skóra Aszreganów zawsze miała barwę złocistej sepii.
Dotarli do jeszcze bardziej pofałdowanej okolicy. Wkoło pojawiły się sady i lasy. W dali zamajaczyły okryte niegiem wierzchołki gór. Randżi nie widział prawie tubylców, więcej spotkał ich na pokładzie statku niż tutaj.
Droga była prawie pusta. Nie wyprzedzali nikogo, ich też nikt nie wymijał. Spotkali tylko kilka pojazdów jadšcych w przeciwnym kierunku. Może ten szlak nie jest ogólnie dostępny, pomylał Randżi.
Aszregan zdumiewał się obecnociš Waisa: przecież wszyscy mieli translatory. Co prawda Waisowie byli nie tylko tłumaczami; potrafili też inne rzeczy, ale jako kierowca byłby chyba stosow-niejszy Yula czy O'o'yan. Może ten ptakowaty także był naukowcem, majšcym obserwować zachowanie konwojowanego więnia. Randżi zachichotał w duchu pomylawszy, że Wais znosił zapewne towarzystwo Ziemian jeszcze gorzej niż Aszregan.
Niewzruszony w swej elegancji, nie obejrzał się jednak ani razu na współpasażerów. Gdyby tak rzucić się na przegrodę, rozpłaszczyć na niej twarz i pokazać zęby... Waisa pewnie szlag by trafił z przerażenia.
Randżi wiedział, że przekonywanie Ziemian do istoty Celu to

tylko strata czasu. Barbarzyńcy potrafiš przyłożyć w ucho nawet bez powodu, wolał zatem nie prowokować ich próbš nawišzania konwersacji. Siedział cicho i podziwiał krajobrazy.
Zaczęli zwalniać. Spojrzał uważniej. Jaki ciężki pojazd transportowy pokonywał nieodległe skrzyżowanie i kierowca musiał zatrzymać lizgacz, aż kolos przejedzie. Ciemniejszy Ziemianin poruszył się niespokojnie, wyraz twarzy nadal jednak miał nieodgadniony. Wyższy nadal upajał się muzykš. Gdzie pod podłogš szumiał z cicha silnik.
Randżi zerwał się z miejsca, lewš dłoniš sięgnšł do mechanizmu otwierajšcego drzwi. Błyskawicznie powtórzył manewry zapamiętane przy wsiadaniu. Chwilę póniej kopnšł solidnie czarnoskórego Ziemianina, aż ten wyrżnšł głowš w przezroczystš przegrodę. Popłynęła krew. Jeniec wyskoczył z pojazdu.
- Łapać go! - krzyknšł ranny i Randżi poczuł, jak czyje palce próbujš zacisnšć się na jego kostce.
Zamiast uciekać ku najbliższym drzewom, Aszregan obrócił się i kopnšł przeladowcę w brodę. Ten nie zdšżył nawet wycišgnšć do końca broni, padł w drzwiach, blokujšc jednoczenie drogę kompanowi. Tamten krzyknšł co rozgłonie i otworzył drzwi ze swojej strony. Wyrwał słuchawkę z ucha i sięgnšł po broń, pewien, że więzień będzie próbował albo uciekać, albo walczyć.
Jednak Randżi poczekał tylko, aż olbrzym wyskoczy z pojazdu, i władował się z powrotem do rodka. Stopš wypchnšł rannego na drogę, zatrzasnšł po kolei jedne i drugie drzwi i zaraz je zablokował. Był sam w opancerzonym przedziale pasażerskim.
Wciekły strażnik wrzasnšł do Waisa, by ten otworzył przednie wejcie, ale przerażony takim natłokiem gwałtownoci ptakowaty wpadł w stupor. Siedział nieruchomo z oczami wbitymi gdzie w przestrzeń, pióra mu drżały i za nic nie chciał nawišzać kontaktu z otoczeniem. Ziemianin pienił się na próżno i tylko pogarszał w ten sposób sytuację. Było dokładnie tak, jak przewidział Randżi.
Jednak podobny stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie. Ze skrępowanymi wcišż na plecach rękami Randżi zaczšł szukać sposobu wdarcia się do przedziału kierowcy. Wais przeraził się chyba jeszcze bardziej.
Penetrujšc otoczenie odkrył mały schowek, wbudowany w tylne oparcia przednich siedzeń. Było w nim kilka zupełnie mu nie znanych narzędzi oraz cały plik przezroczystych kart z oznaczeniami.

Na zewnštrz Ziemianin wytrwale bębnił w okna i miotał jakie wyzwiska.
Randżi obrócił się i ostrożnie wyjšł karty. Jednš po drugiej zaczaj wsuwać w szczelinę poniżej przepierzenia, ale bariera nijak nie chciała opać, chociaż za każdym razem rozlegał się charakterystyczny brzęczyk.
Jedno wszakże zdołał osišgnšć. Krępujšca mu ręce plastikowa tama zwiotczała i rozpadła się na strzępy.
Zdumiony, ale i uradowany Randżi skorzystał natychmiast z obu rak i wypróbował pozostałe karty. Ostatnia była włanie tš właciwš.
Przepierzenie schowało się w podłodze. Nie spieszšc się już tak bardzo, Randżi schował kartę do kieszeni i przeszedł na puste siedzenie obok zdrętwiałego Waisa i ponownie uniósł barierę. Większy z Ziemian raptownie wpadł w szał.
Więzień podpatrzył wczeniej, jak prowadzi się taki pojazd, i teraz wyjšł ze sztywnych palców Waisa dysk sterowniczy i przecišgnšł go na elastycznym wysięgniku na swojš stronę. Urzšdzenie było przystosowane do różnych rodzajów kończyn rozmaitych istot
Długi pojazd transportowy odjechał już dawno na południe i droga była wolna. Randżi położył ostrożnie dłoń na szczycie dysku i odsunšł palec na bok. Wóz ruszył z wolna. Ziemianin biegł wcišż obok. Wycelował nawet broń w szybę, ale porywacz nie zwrócił na to uwagi. Był pewien, że jest zbyt cennš zdobyczš, aby zdecydowano się go zabić.
Ziemianin rzeczywicie nie strzelił, ale nie dał za wygranš. Wskoczył przez odblokowane widać przy jakim manewrze Randżiego tylne drzwi. Aszregan zdrętwiał. Uderzył kilka razy dyskiem sterowniczym o szybę, aż posypały się jakie częci, na dodatek przednie drzwi stanęły otworem. Czym prędzej wyskoczył z przyspieszajšcego pojazdu i twardo wylšdował na ziemi.
Gdy wstał, ujrzał wciekłš twarz Ziemianina, odjeżdżajšcego w zamkniętym przedziale pasażerskim. Widok ten z naddatkiem wynagrodził mu wszystkie doznane przy upadku obrażenia.
Strażnik zapewne spróbuje utorować sobie strzałami drogę na przednie siedzenie, potem zawróci pojazd i wezwie pomoc. Jechał już za szybko, by próbować skoku, może też urzšdzenia sterownicze zostały trwale uszkodzone. Tak czy siak, potrwa chwilę, nim cokolwiek zdziała. Przez ten czas Randżi będzie już daleko w lesie.

Podbiegł do pojękujšcego na drodze strażnika i kopnšł go w kark. Tamten zamilkł, oddychał jednak. Zabijanie bezbronnego nic by nie dało, nijak też nie przysłużyłoby się Celowi.
Kieszenie rannego pełne były rzeczy osobistych, które Randżi zignorował. Znalazł jednak kolejny plik kart i pakiet z czym brunatnym i słodkim do jedzenia. Była też szpulka plastikowej nitki. Niestety, broń nieprzytomnego została w pojedzie.
Wyprostował się i rozejrzał wkoło. Nie mógł liczyć na zbyt wiele czasu. Skierował się ku kępie drzew po prawej. Starał się przy tym zostawiać jak najmniej ladów.
Sady szybko przeszły w dziki las, pagórkowaty teren urozmaicały wšwozy i rozpadliny, niektóre suche, inne pełne wartko płynšcej wody, o brzegach obroniętych bujnš zieleniš. Znalezienie kryjówki nie powinno tu być problemem. Randżi wyobraził sobie, że znów jest w Labiryncie. Umiechnšł się, nie przerywajšc biegu.
Przy pierwszej sposobnoci zamierzał spróbować miejscowych owoców. Jak większoć istot inteligentnych Yula byli stałocieplni, zatem hodowane przez nich roliny powinny w większoci być jadalne także dla Aszreganów.
Zamierzał wędrować do rana. Wiedział, że i tak nie ucieknie z tej planety, nie wróci na Kossut. Jego wkład w wojnę ograniczy się do dokuczania przeciwnikowi, zmusi wroga do przetrzšsania każdego krzaka na tym wiecie. Może też uda mu się utrudnić życie tubylcom; doć już gnunieli w pokoju... Ciekawe, jak długo miejscowe władze zdołajš utrzymać fakt jego ucieczki w tajemnicy...
Teot dowiedział się o wszystkim od Ósmego, który rutynowo miał dostę...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin