Phillips Susan Elizabeth - Arena.pdf

(1231 KB) Pobierz
Arena
Arena
Susan Elizabeth Phillips
Oto moje specjalne anioły; kobiety, które towarzyszyły mojej pracy na różnych jej etapach. Są wśród nich pisarki i
redaktorki. Rady i pomoc, których mi udzieliły, miały dla mnie wielkie znaczenie. W kolejności, w jakiej wkroczyły w
moje życie:
Claire Kiehl Lęfkovitz Rosanne Kohake Maggie Lichota Linda Barlow Claire Zioń Jayne Ann Krentz Metyl
Sawyer Carrie Feron
Wam wszystkim dedykuję tę książkę.
A także tym aniołom, które dopiero się pojawią... witajcie!
Rozdział pierwszy
D aisy Deveraux zapomniała, jak ma na imię jej przyszły mąż.
-Ja, Theodosia, biorę sobie ciebie...
Zagryzła dolną wargą. Ojciec przedstawił ich sobie kilka dni temu, tamtego strasznego dnia, gdy we trójkę
załatwiali niezbędne do zawarcia ślubu formalności; wtedy usłyszała, jak się nazywa przyszły mąż, który zresztą zniknął
najszybciej jak to było możliwe. Zobaczyła go znowu dopiero kilka minut temu, gdy schodziła ze schodów w
apartamencie ojca w okolicy Central Parku. Zaraz rozpocznie się okropna ceremonia zaślubin.
Ojciec stał tuż za nią. Daisy wydawało się, że fizycznie odczuwa jego dezaprobatę, ale też nie byłoby to nic
nowego. Zawiodła go, zanim jeszcze przyszła na świat, i bez względu na to, jak bardzo się starała, nigdy nie zdołała go
zadowolić.
Kątem oka łypnęła na męża, którego kupiły jej pieniądze ojca. Ogier. Groźny, niebezpieczny ogier. Wysoki,
szczupły, same mięśnie, ani śladu tłuszczu. Dziwne bursztynowe oczy. Matka zwariowałaby na jego punkcie.
Lani Deveraux zginęła rok temu w pożarze jachtu, w ramionach dwudziestoczteroletniego muzyka rockowego.
Daisy dopiero niedawno nauczyła się myśleć o matce bez żalu i smutku. Uśmiechnęła się teraz pod nosem -stojący
obok niej mężczyzna byłby dla Lani za stary. Wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat, a dla jej matki górna granica
męskiego wieku to dwadzieścia dziewięć.
Miał włosy tak ciemne, że wydawały się czarne, i regularne rysy; gdyby nie silny podbródek i ponura mina, byłby
wręcz nieprzyzwoicie przystojny. Mężczyźni o takiej brutalnej, prymitywnej urodzie podobali się Lani; Daisy wolała
starszych, bardziej konserwatywnych. Nie po raz pierwszy tego dnia żałowała, że ojciec nie wybrał kogoś mniej
onieśmielającego.
Starała się opanować zdenerwowanie tłumacząc sobie, że nie będzie przebywała w jego towarzystwie dłużej niż to
absolutnie niezbędne, czyli kilka godzin. Kiedy tylko zdradzi mu swój plan, będzie po wszystkim. Niestety, jej plan
zakładał także złamanie świętych ślubów małżeńskich i obietnic, które lada chwila złoży. Daisy nie łamała danego
słowa, a co dopiero przysięgi małżeńskiej, i podejrzewała, że to wyrzuty sumienia są odpowiedzialne za tę chwilową
amnezję.
Zaczęła jeszcze raz z nadzieją, że jego imię przebije się przez barierę pamięci.
- Ja, Theodosia, biorę sobie ciebie... -I znowu urwała.
1
9715908.002.png
Pan młody nawet na nią nie spojrzał, o pomocy nie ma co wspominać. Patrzył prosto przed siebie. Na widok ust
zaciśniętych w wąską linię przeszył ją dreszcz. Przed chwilą wypowiadał słowa przysięgi, więc musiało paść jego imię,
ale obojętny głos spotęgował tylko jej zdenerwowanie i nic do niej nie dotarło.
- Alexander - syknął jej ojciec za plecami. Sądząc po głosie, ze złości zaciskał zęby. Jak na jednego z
najzdolniejszych amerykańskich dyplomatów, miał zadziwiająco mało cierpliwości.. .przynajmniej jeśli chodziło o nią.
Wbiła paznokcie w dłoń i powiedziała sobie, że nie ma innego wyjścia.
- Ja, Theodosia... - Gwałtownie zaczerpnęła tchu. - Biorę sobie ciebie, Alexandra... - Jeszcze jeden głęboki
wdech. - Za węża.
Dopiero głośny jęk Amelii, macochy, uświadomił jej, co powiedziała.
Ogier odwrócił się w jej stronę. Pytająco uniósł jedną brew, jakby nie był pewien, czy aby dobrze usłyszał. „Biorę
sobie ciebie za węża". Odezwało się jej poczucie humoru, poczuła, że kąciki jej ust unoszą się leciutko.
Ściągnął brwi w poziomą kreskę nad ponurym spojrzeniem głęboko osadzonych oczu. Najwyraźniej nie dzieli jej
skłonności do wybuchów śmiechu w najmniej odpowiednich momentach.
Powstrzymała narastającą histerię i brnęła dalej nie poprawiając się. Przynajmniej ta część przysięgi jest
prawdziwa, jest dla niej paskudnym, obrzydliwym wężem. W tej chwili ustąpiła blokada pamięci i przypomniała
sobie jego nazwisko. Markov. Alexander Markov. Jeszcze jeden Rosjanin ojca.
Jako były ambasador Stanów Zjednoczonych w Związku Radzieckim, jej ojciec, Max Petroff, utrzymywał bliskie
stosunki z koloniami rosyjskich emigrantów w Stanach i za granicą. Nawet pokój, w którym się teraz znajdowali,
odzwierciedlał jego uczucia do kraju przodków. O związkach z Rosją przypominały błękitne ściany, żółty kaflowy piec i
wielobarwne kilimy. Na lewo od Daisy, w kredensie z orzecha pyszniły się kobaltowe rosyjskie wazy, kryształy i
porcelany z carskiej fabryki w St. Petersburgu. Umeblowanie stanowiła zadziwiająca mieszanka ort deco i
osiemnastowiecznych antyków. Najdziwniejsze, że w efekcie powstała spójna całość.
Silna ręka pana młodego nakryła jej drobną dłoń. Zdała sobie sprawę z jego siły, gdy wsuwał jej na palec zwykłą
złotą obrączkę.
- Biorę sobie ciebie za żonę - oznajmił głosem surowym i nie znoszącym sprzeciwu.
Spojrzała na prosty pierścionek. Odkąd pamiętała, snuła, jak to określała Lani, „drobnomieszczańskie marzenia o
ślubie i miłości", za to nigdy nie wyobrażała sobie czegoś takiego.
- ...na mocy prawa przyznanego mi przez stan Nowy Jork, ogłaszam was mężem i żoną.
Znieruchomiała, czekając, aż sędzia Rhinsetler wypowie tradycyjną formułkę o całowaniu panny młodej. Gdy tego
nie zrobił, wyczuła w tym rękę ojca. Przynajmniej oszczędził jej upokorzenia; nie pocałują jej te twarde, srogie usta. To
cały ojciec; pamiętał o szczególe, który nikomu innemu nawet nie przeszedł przez myśl. Nie przyznałaby się do tego za
skarby świata, ale żałowała, że nie jest choćby odrobinę do niego podobna. Nie panowała nawet nad ważnymi sprawami w
swoim życiu, a co dopiero mówić o szczegółach.
Użalanie się nad sobą nie leżało w jej naturze, więc odsunęła od siebie ponure myśli, gdy ojciec podszedł by ją
pocałować. Uświadomiła sobie, że czeka na ciepłe słowo, ale nie zdziwiła się wcale, gdy niczego nie usłyszała. Dotknął
jej policzka chłodnymi ustami i odszedł. Udało jej się nie okazać rozczarowania.
Razem z jej tajemniczym mężem i sędzią Rhinsetlerem stanął przy oknie wychodzącym na Central Park. W
ceremonii, oprócz nich, uczestniczyli jeszcze szofer, który dyskretnie oddalił się do swoich obowiązków, i Amelia o pla-
tynowych włosach i południowym akcencie - żona ojca.
- Wszystkiego najlepszego, moja droga. Piękna z was para. Czy nie wyglądają razem wspaniale, Max? - Nie
czekając na odpowiedź, objęła Daisy, otaczając ją obłokiem piżmowych perfum.
Amelia zachowywała się, jakby darzyła nieślubną córkę męża szczerym uczuciem. Daisy co prawda wiedziała
doskonale, co macocha o niej myśli, jednak doceniała jej wysiłki. Chyba niełatwo spojrzeć w twarz skutkowi nie-
wierności własnego męża, nawet jeśli ta niewierność miała miejsce dwadzieścia sześć lat temu, i to przed ślubem.
- Doprawdy, moja droga, nie rozumiem, czemu uparłaś się, żeby włożyć akurat tę sukienkę. Jest odpowiednia do
dyskoteki, ale nie na ślub. -Amelia obrzuciła krytycznym spojrzeniem drogą, metalicznie połyskującą kreację
Daisy. Była bez rękawów i kończyła się dobre dwadzieścia centymetrów nad kolanami.
-Jest prawie biała.
-Złota nie znaczy biała, moja droga. I jest zdecydowanie za krótka.
- Za to żakiet wygląda konserwatywnie - zauważyła Daisy, poprawiając poły marynarki ze złotej satyny, która
sięgała jej do połowy uda.
- To nie wystarczy. Dlaczego nie postąpiłaś zgodnie z tradycją i nie włożyłaś białej sukni? Albo przynajmniej
czegoś mniej krzykliwego?
Dlatego że to nie jest prawdziwy ślub, odparła Daisy w myślach; im mniej przestrzegała tradycji, tym mocniej
uświadamiała sobie, że szarga świętości. Wyjęła nawet z włosów kwiat gardenii, który wpięła jej macocha, ale Amelia
wsunęła go ponownie w ostatniej chwili.
Wiedziała, że Amelii nie przypadły do gustu jej złote buty - wyglądały jak sandały rzymskiego gladiatora na
ośmiocentymetrowym obcasie. Były diablo niewygodne, ale przynajmniej ani odrobinę nie przypominały klasycznych
białych pantofelków panny młodej.
2
9715908.003.png
- Twój mąż nie jest zbyt zadowolony - syknęła Amelia. - Nie żeby mnie to dziwiło. Postaraj się nie palnąć żadnego
głupstwa przynajmniej przez pierwszą godzinę, dobrze? Powinnaś naprawdę nauczyć się najpierw myśleć, a dopiero
potem mówić.
Daisy z trudem wstrzymała westchnienie. Amelia właściwie nigdy nie mówiła, co myśli, stąd jej wrogość wobec
pasierbicy, która nie ukrywała swoich uczuć. Daisy nie potrafiła udawać, może dlatego, że wystarczająco się
napatrzyła na zabiegi rodziców.
Ukradkiem zerknęła na męża i po raz kolejny zastanowiło ją, ile ojciec mu zapłacił za to, żeby się z nią ożenił.
Jakaś jej cząstka pragnęła poznać wszystkie szczegóły transakcji. Zapłacił gotówką czy czekiem? Przepraszam bardzo,
panie Markov, czy przyjmuje pan American Express? Patrząc, jak Aleksander ignoruje kieliszek z szampanem, który
podsunęła mu pokojówka, usiłowała zgadnąć, o czym w tej chwili myśli.
Ile jeszcze minie czasu, zanim uda mu się porwać stąd tę rozpuszczoną dziewuchę? Alex Markov zerknął na
zegarek. Pięć minut i już, zdecydował. Obserwował, jak pokojówka podchodzi do niej z kieliszkiem szampana. Pij na
zdrowie, damulko. Musi ci to wystarczyć na długo.
Max pokazywał sędziemu zabytkowy rosyjski samowar, a Alex podziwiał nogi swojej żony, prezentowane całemu
światu, bo złota szmatka, którą nazywała sukienką, niewiele przysłaniała. Były smukłe i kształtne, co kazało mu
zastanowić się, czy tych przymiotników można użyć opisując resztę jej ciała, ukrytą pod żakietem. Nawet jednak
najwspanialsze ciało nie zmieni jego stosunku do tego małżeństwa.
Przypomniał sobie ostatnią rozmowę z ojcem Daisy.
- Jest niewykształcona, płocha i nieodpowiedzialna - oznajmił Max Petroff. - Matka miała na nią okropny wpływ. Nie
wierzę, że Daisy jest w stanie zrobić cokolwiek pożytecznego. Przyznaję, to nie tylko jej wina, matka nigdy nie pozwoliła jej
się usamodzielnić. To cud, że tamtej nocy nie była z nią na jachcie. Musisz jej ściągnąć lejce, Alex, w innym wypadku
będzie cię wodziła za nos.
Jak na razie wszystko, co widział, zdawało się potwierdzać słowa Maksa. Matką Daisy była Lani Deveraux,
angielska modelka, która królowała na wybiegach przed trzydziestu laty. Zgodnie z powiedzeniem, że przeciwieństwa
się przyciągają, połączył ją z Maksem Petroffem gorący romans, gdy Max zaczynał karierę dyplomatyczną. Daisy była
jego owocem.
Max dał Aleksowi do zrozumienia, że poprosił Lani o rękę na wiadomość, że jest w ciąży, ona jednak nie chciała
się ustatkować. Max twierdził jednak, że zawsze spełniał obowiązki ojcowskie wobec nieślubnej córki.
Dowody jednak wskazywały na coś wręcz przeciwnego. Gdy jej gwiazda zblakła, Lani bezustannie balowała i
jeździła w odwiedziny, zawsze zabierając córkę ze sobą. Cóż, matka przynajmniej zrobiła karierę, pomyślał Alex, ale
Daisy chyba nawet nie kiwnęła palcem.
Przyjrzał się jej uważnie i dostrzegł podobieństwo do matki. Miała, jak Lani, kruczoczarne włosy i jak ona
mlecznobiałąkarnację kobiety, która większość czasu spędza w zamkniętym pomieszczeniu. Miała też ciemnoniebieskie
oczy matki, tak nasycone kolorem, że przypominały przydrożne fiołki. Była jednak drobniejsza niż Lani - za mała jak
na jego gust i o delikatniejszych rysach. Z tego, co pamiętał ze starych fotografii, profil Lani był ostry, niemal męski,
podczas gdy uroda Daisy była miękka, delikatna, co podkreślał zadarty nosek i głupiutkie, łagodne usta.
Według Maksa, Lani była piękna, lecz głupia; kolejne podobieństwo między matką a córką. Nie „łatwa dziewczyna",
na to jest zbyt dobrze wychowana; ale doskonale ją sobie wyobrażał w roli drogocennej luksusowej piesz-czoszki
bogatego mężczyzny.
Zawsze był bardzo wybredny, jeśli chodzi o kobiece towarzystwo. Choć ciało kusiło, wolał kobiety, które mają do
zaoferowania coś więcej niż fantastyczne nogi. Lubił kochanki inteligentne, ambitne, niezależne, gotowe dawać i brać.
Szanował kobiety gotowe stawić mu czoło, nie znosił natomiast dąsów i szlochów. Ta mała już działała mu na nerwy.
Dobrze chociaż, że nie będzie miał kłopotów z utrzymaniem jej w ryzach. Spojrzał na nią i uśmiechnął się
złośliwie. Życie daje w kość rozpieszczonym bogatym dziewczynkom. Oj, jak ci się to nie spodoba!
Po drugiej stronie pokoju Daisy zerknęła w zabytkowe lustro. Sprawdzała, jak wygląda - nie z próżności, lecz z
przyzwyczajenia. Dla jej matki uroda była wszystkim. W oczach Lani rozmazany tusz na policzku był katastrofą gorszą
niż wybuch bomby atomowej.
Daisy miała nową fryzurę: włosy do ramion, z tyłu troszkę dłuższe, niesforne, wijące się, puszyste. Podobała jej się
od początku, a spodobała jeszcze bardziej, gdy Amelia na jej widok cmoknęła językiem z dezaprobatą.
W zwierciadle zobaczyła, że zbliża się do niej mąż. Uśmiechnęła się uprzejmie. Powtarzała sobie w myślach, że
wszystko się ułoży. Musi. - Zbieraj się, aniołku. Wychodzimy.
Jego ton bynajmniej nie przypadł Daisy do gustu, ale umiała sobie radzić z trudnymi typami, więc zignorowała to.
- Maria szykuje swój popisowy suflet Grand Marnier na naszą cześć. Musimy poczekać - wyjaśniła.
- Nie da rady. Musimy zdążyć na samolot. Twój bagaż już jest w samochodzie.
Potrzeba jej czasu. Jeszcze nie jest gotowa, by zostać z nim sama.
- Czy nie możemy polecieć późniejszym samolotem, Aleksandrze? Niechciałabym sprawić zawodu Marii. Jest
prawdziwym skarbem Amelii i na prawdę doskonale gotuje.
Jego usta wygięły się w złośliwym uśmiechu; świdrował ją bezlitosnym spojrzeniem. Miał oczy nietypowego
koloru, w odcieniu jasnego bursztynu. Przywodziły jej na myśl coś dziwnego. Nie była w stanie sformułować, co to
takiego, wiedziała jednak, że to jest niepokojące.
- Mam na imię Alex, a ty masz minutę na zabranie stąd swojego ślicznego tyłeczka.
3
9715908.004.png
Tętno Daisy przyspieszyło, ale zanim przyszła jej do głowy właściwa odpowiedź, mąż zwrócił się do pozostałej
trójki w pokoju:
- Mam nadzieję, że nam wybaczycie, ale spieszymy się na samolot.
Amelia zrobiła krok naprzód i znacząco uśmiechnęła się do Daisy.
- No popatrz, popatrz. Komuś chyba bardzo spieszno do nocy poślubnej. Smakowity kąsek z naszej Daisy,
prawda?
Daisy nagle straciła apetyt na suflet Marii.
-Pójdę się przebrać - oznajmiła.
-Nie ma na to czasu. Dobrze wyglądasz w tym, co masz na sobie.
-Ale...
Silna dłoń spoczęła na jej plecach i stanowczo pchnęła w stronę drzwi.
- Idę o zakład, że to twoja torebka. - Gdy twierdząco skinęła głową, podniósł malutką torebkę od Chanel i podał
jej uprzejmie. W tej chwili pojawili się ojciec i Amelia, żeby ich pożegnać.
Co prawda nie miała zamiaru jechać z nim dalej niż na lotnisko, ale i tak miała ochotę wyrwać mu się, gdy prowadził
ją do drzwi. Odwróciła się do ojca i ogarnęła ją wściekłość na siebie, gdy rozpoznała nutę paniki w swoim głosie:
- Może tobie uda się przekonać Aleksa, żebyśmy zostali trochę dłużej, tato. Nie mieliśmy nawet czasu, żeby...
- Rób, co ci każe, Theodosio. I pamiętaj, to twoja ostatnia szansa. Jeśli i tym razem ci się nie uda, umywam ręce.
Po raz pierwszy w życiu postaraj się zrobić coś dobrze.
Właściwie do tej pory powinna się już przyzwyczaić do ciągłych publicznych upokorzeń ze strony ojca, ale fakt,
że poniżył ją w obecności świeżo poślubionego małżonka, był tak żenujący, iż z trudem utrzymała wyprostowane
ramiona. Bez słowa wyprzedziła Aleksa i przestąpiła próg.
Unikała jego wzroku, gdy w milczeniu czekali na windę, która zawiezie ich na dół, do holu. Weszli do środka.
Drzwi zamknęły się tylko po to, by ponownie się otworzyć piętro niżej. Do kabiny wkroczyła starsza kobieta z
pekińczykiem.
Daisy odruchowo przywarła do dębowej boazerii, ale pies i tak ją zauważył. Postawił uszy, warknął i skoczył.
Wrzasnęła przeraźliwie, czując pazury na cienkich pończochach.
-Odejdź ode mnie!
- Niedobra Mitzi! - Kobieta porwała psa w ramiona i obrzuciła Daisy podejrzliwym spojrzeniem. - Nie rozumiem
tego. Mitzi przepada za wszystkimi.
Daisy się spociła. Nadal kurczowo ściskała mosiężną poręcz. Nie odrywała wzroku od kudłatej bestii. Pies warczał
na nią i szczerzył zęby przez cała drogę na dół.
-Czyżbyście się znały? - zapytał Alex w holu.
-Nie.. .widziałam tego psa po raz pierwszy.
-Nie wierzę. Nienawidził cię.
- Ja... - Z trudem przełknęła ślinę. - Chodzi o to, że... ja się...
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że się boisz zwierząt? Skinęła tylko głową, czekając, aż się uspokoi rozszalałe
serce.
-Świetnie - mruknął. - Po prostu świetnie.
Kwietniowy poranek był deszczowy i ponury. Na limuzynie czekającej na nich przy krawężniku nie było
kolorowych wstążek, nie było napisu PAŃSTWO MŁODZI, nie było baloników ani puszek, żadnych głupot zarezer-
wowanych dla tych, którzy naprawdę się kochają. Lani od lat drwiła z niej niemiłosiernie, że jest taka staroświecka, ale
Daisy niezłomnie marzyła o zwykłym, normalnym życiu. Nic to dziwnego w przypadku kogoś, kogo wychowywano tak
niekonwencjonalnie, stwierdziła trzeźwo.
Wsiadając zauważyła, że od szofera oddziela ich przydymiona szyba. Przynajmniej będzie mogła zdradzić
Aleksowi swój plan, zanim dojadą na lotnisko.
„Przysięgałaś, Daisy. Ślubowałaś". Zbyła głos sumienia gwałtownym ruchem głowy. Nie miała wyboru.
Usiadł koło niej i przestronne wnętrze nagle wydało się ciasne. Nie denerwowałaby się tak bardzo, gdyby nie jego
fizyczna dominacja. Choć nie miał przerośniętych mięśni jak przetrenowani ochroniarze, zdawał się w doskonałej
formie. Miał szerokie ramiona i wąskie biodra. Dłonie spoczywające na grafitowych spodniach były silne, opalone, o
długich, kształtnych palcach. Przeszył ją nagły dreszcz niepokoju.
Ledwie ruszyli, a gwałtownie szarpnął kołnierzyk koszuli. Wystarczył jeden ruch ręki i pozbył się muszki. Zerwał ją,
wcisnął do kieszeni marynarki, rozpiął guzik pod szyją. Zesztywniała. Chyba nie zdejmie niczego więcej?
W ulubionej fantazji erotycznej kochała się z mężczyzną bez twarzy na tylnym siedzeniu białej limuzyny, która utkwiła
w korku na Manhattanie. Ich miłości towarzyszył Michael Bolton śpiewając „When a man loves a woman". Tylko że
fantazja to jedno, a rzeczywistość drugie.
Limuzyna ruszyła z miejsca. Głęboko zaczerpnęła tchu, chcąc się uspokoić, i poczuła duszący zapach gardenii.
Kwiat nadal tkwił w jej włosach. Kamień spadł jej z serca, gdy przekonała się, że Alex nie będzie się dalej rozbierał, ale
gdy wyprostował długie nogi i przyjrzał się jej z uwagą, poruszyła się niespokojnie. Nieważne, jak bardzo się stara, nigdy
nie będzie równie ładna jak matka. Kiedy ludzie przyglądali się jej zbyt długo, czuła się jak brzydkie kaczątko. Dziura
w złotych rajstopach, pamiątka po spotkaniu z pekińczykiem, bynajmniej nie dodawała jej pewności siebie.
Otworzyła torebkę. Musi zapalić. To okropny nałóg, było jej wstyd, że wpadła w jego szpony. Choć Lani paliła,
odkąd pamiętała, Daisy zawsze ograniczała się do jednego papierosa przy lampce wina. Jednak podczas trudnych miesięcy
4
9715908.005.png
po śmierci matki przekonała się, że papierosy pomagają jej się odprężyć i uzależniła się na dobre. Zaciągnęła się
głęboko i uznała, że jest na tyle spokojna, że może przedstawić panu Markovowi swój plan.
- Zgaś to, aniołku.
Spojrzała na niego ze skruchą.
- Wiem, to okropny nałóg, obiecuję, nie będę na ciebie dmuchać, ale naprawdę potrzebuję tego papierosa.
Pochylił się nad nią chcąc uchylić okno. Jej papieros stanął w płomieniach.
Wrzasnęła i upuściła go błyskawicznie. Iskry rozprysły się dokoła. Wyjął chusteczkę z butonierki i ugasił
wszystkie.
Dysząc ciężko spojrzała w dół. Na złotym żakiecie i sukience widniały czarne dziury. - Jak to możliwe? -
sapnęła.
- Chyba był zepsuty.
-Zepsuty papieros? Pierwsze słyszę.
-Lepiej oddaj mi całą paczkę, pewnie inne też się nie nadają do użytku.
-Tak, proszę.
Szybko podała mu kartonik. Wepchnął go do kieszeni spodni. Była wstrząśnięta, on jednak zachował spokój. Oparł się
wygodnie, splótł ręce na piersi i zmrużył oczy.
Muszą porozmawiać, musi mu zdradzić swój plan, jak zakończyć to żenujące małżeństwo. Nie wydawał się
jednak w nastroju do rozmowy; obawiała się, że wszystko popsuje, jeśli nie będzie ostrożna. Miniony rok był dla niej tak
okropny, że nabrała zwyczaju podtrzymywania się na duchu. Inaczej uwierzyłaby, że jest do niczego.
A więc przypomniała sobie, że może otrzymała wykształcenie nietypowe, za to kompleksowe. I wbrew temu, co
twierdził ojciec, odziedziczyła inteligencję po nim, nie po matce. Miała także poczucie humoru i wrodzony optymizm,
którego nie zniszczył nawet ostatni rok. Znała cztery języki, od razu poznawała dzieła poszczególnych projektantów i
mało kto mógłby jej dorównać w uspokajaniu rozhisteryzowanych kobiet. Niestety, nie miała za grosz zdrowego
rozsądku.
Dlaczego, na Boga, nie słuchała, gdy paryski prawnik matki tłumaczył jej, że po spłacie długów Lani nic nie
zostanie? Teraz doszła do wniosku, że do szału zakupów, w które się rzuciła zaraz po mszy, pchnęło ją poczucie winy.
Od lat pragnęła uciec przed emocjonalnym szantażem, który trzymał ją u boku Lani. Nie chciała jednak, żeby matka
umarła, o nie.
Poczuła łzy pod powiekami. Kochała matkę całym sercem, mimo jej egoizmu, wiecznych żądań i ciągłych pytań, czy
nadal jest tak piękna jak dawniej. I wiedziała, że Lani również ją kochała.
Im bardziej Daisy czuła się winna, tym więcej pieniędzy wydawała. Nie tylko na siebie, także na starych przyjaciół
Lani, od których szczęście się odwróciło. Gdy wierzyciele jej grozili, wypisywała po prostu kolejne czeki, nie wiedząc
albo nie chcąc wiedzieć, że nie ma pieniędzy na ich pokrycie.
Max dowiedział się o jej wydatkach tego samego dnia, gdy wydano nakaz aresztowania. Rzeczywistość zaatakowała
ją ze zdwojoną siłą; uświadomiła sobie z całą wyrazistością, co zrobiła. Błagała ojca, by udzielił jej pożyczki, obiecywała,
że odda wszystko co do grosza, gdy tylko stanie na nogi.
Wtedy posunął się do szantażu. Najwyższy czas, by dorosła, powiedział, a jeśli chce uniknąć więzienia, musi
skończyć ze szczeniackimi wygłupami i postąpić, jak on zechce.
W krótkich, suchych słowach przedstawił swoje warunki. Najszybciej jak to możliwe poślubi człowieka, którego
dla niej wybierze. Co więcej, obieca, że pozostanie jego żoną przez pół roku i będzie przez ten czas posłuszna i wierna.
Dopiero po sześciu miesiącach wolno jej wystąpić o rozwód i podjąć pieniądze z funduszu powierniczego, który dla niej
ustanowił, funduszu, który kontrolował. Jeśli będzie gospodarowała rozsądnie, z samych odsetek może żyć w miarę
wygodnie.
-Nie mówisz tego poważnie! - krzyknęła, ledwie odzyskała głos. -W dzisiejszych czasach nikt nie aranżuje
małżeństw!
- Mówię jak najbardziej poważnie. Jeśli się nie zgodzisz, pójdziesz do więzienia. A jeśli się rozwiedziesz przed
upływem pół roku, nie dostaniesz ode mnie ani centa.
Trzy dni później przedstawił jej przyszłego męża. Nie powiedział ani słowa na temat jego zawodu czy
pochodzenia, pouczył ją tylko:
- Przy nim nauczysz się czegoś o życiu. Na razie to ci powinno wystarczyć.
Przejeżdżali akurat przez Triborough Bridge, więc domyśliła się, że jadą na lotnisko La Guardia, co z kolei oznacza,
że nie może dłużej zwlekać, musi
poruszyć palący temat. Odruchowo wyjęła z torebki złotą puderniczkę i sprawdziła, czyjej makijaż nie ucierpiał.
Zatrzasnęła ją głośno i schowała do torebki.
- Panie Markov? Żadnej reakcji. Chrząknęła.
- Panie Markov? Alex? Musimy porozmawiać. Powieki odsłoniły oczy koloru jasnego bursztynu.
-O czym?
Mimo napięcia, uśmiechnęła się.
- Jesteśmy sobie obcy, a przed chwilą wzięliśmy ślub. Chyba mamy o czym rozmawiać.
- Aniołku, jeśli chcesz teraz wybierać imiona dla naszych dzieci, poddaję się.
A więc jednak ma poczucie humoru, co z tego, że cyniczne?
- Musimy porozmawiać o tym, jak przeżyć najbliższe pół roku, zanim będę mogła wnieść pozew o rozwód.
5
9715908.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin