Le Guin Ursula K. - Ziemiomorze 05 - Inny wiatr.doc

(844 KB) Pobierz
URSULA K



Ursula K. Le Guin

INNY WIATR

Przełożyła: Paulina Braiter

Data wydania oryginalnego: 2001

Data wydania polskiego: 2003


Poza najdalszym zachodem,

Tam, gdzie kończą się lądy,

Mój lud tańczy na skrzydłach

Innego wiatru.

pieśń kobiety z Kemay

ROZDZIAŁ 1
NAPRAWA ZIELONEGO DZBANKA

Białe niczym łabędzie skrzydła żagle unosiły „Chyżą” coraz dalej w głąb zatoki, pomiędzy Zbrojnymi Urwiskami, w stronę Portu Gont. Pchany powiewami letniej bryzy statek sunął łagodnie po nieruchomych wodach ku grobli. A poruszał się niczym istota zrodzona z wiatru - z takim wdziękiem, że kilku mieszczan łowiących ryby ze starego pomostu powitało go radosnym okrzykiem, machając rękami do członków załogi i stojącego na dziobie pasażera.

Był to chudy mężczyzna w starym czarnym płaszczu, trzymający w dłoni skromny worek - pewnie czarodziej albo drobny kupiec; nikt ważny. Wędkarze obserwowali krzątaninę na pokładzie i przystani. Statek szykował się do wyładunku. Zafascynowani gapie tylko raz zwrócili uwagę na pasażera - gdy schodził z pokładu, jeden z żeglarzy za jego plecami uczynił gest, unosząc kciuk oraz wskazujący i mały palec lewej dłoni: Obyś nigdy nie wrócił!

Mężczyzna w czarnym płaszczu przez chwilę rozglądał się niepewnie, po czym zarzucił worek na ramię i zagłębił się w portowe ulice. Wokół roiło się od ludzi. Trafił na targ rybny. Wszędzie rozbrzmiewały okrzyki handlarzy i ludzi targujących się zawzięcie. Kamienie brukowe połyskiwały od rybich łusek i morskiej wody. Jeśli nawet wiedział, dokąd zmierza, to wkrótce zabłądził pośród wozów, kramów, tłumu i zimnych spojrzeń martwych ryb.

Stara wysoka kobieta odwróciła się od kramu, przy którym głośno podawała w wątpliwość świeżość śledzi i prawdomówność handlarki. Widząc na sobie jej gniewny wzrok, przybysz spytał niezbyt mądrze:

- Czy byłabyś łaskawa powiedzieć, jak mam trafić do Re Albi?

- Utop się w pomyjach - warknęła i odeszła.

Mężczyzna skulił się zawstydzony, jednakże kramarka, dostrzegając szansę zdobycia przewagi moralnej, huknęła:

- Re Albi, tak? Idziesz do Re Albi? Mów! Skoro tak, to z pewnością szukasz domu Starego Maga. O tak. Skręć tu za róg, dalej uliczką Węgorzy aż do wieży...

Gdy wydostał się z targu, szerokie ulice zaprowadziły go w górę. Wyminął potężną wieżę strażniczą i dotarł do bramy miasta. Strzegły jej dwa kamienne smoki naturalnej wielkości, o zębach długich jak jego przedramię. Kamienne oczy spoglądały ślepo na miasto i zatokę. Znudzony strażnik poradził przybyszowi skręcić w lewo na końcu drogi.

- Tam jest Re Albi. A potem wystarczy przejść przez wieś i będziesz w domu Starego Maga - dodał.

Przybysz ruszył zatem stromą drogą. Przed sobą miał jeszcze bardziej strome zbocze i odległy szczyt góry Gont, wznoszącej się nad wyspą niczym kamienna chmura.

Droga była długa, a dzień upalny. Wkrótce mężczyzna zrzucił czarny płaszcz i szedł dalej z gołą głową, w samej koszuli. Nie pomyślał o tym, by w mieście nabrać wody czy kupić zapas jedzenia. A może po prostu był na to zbyt nieśmiały, nie nawykł bowiem do miast i towarzystwa obcych ludzi.

Po kilku długich milach dogonił wóz, który od dawna widział przed sobą na drodze - ciemną plamę w białym obłoku pyłu. Wóz toczył się wolno naprzód, jęcząc i skrzypiąc, ciągnięty niespiesznie przez parę małych wołów, które na oko zdawały się stare, pomarszczone i obojętne na wszystko niczym żółwie. Podróżny przywitał woźnicę, dziwnie podobnego do swych wołów. Wieśniak nie odpowiedział, zamrugał tylko.

- Czy gdzieś przy drodze znajdę źródło? - spytał przybysz.

Woźnica powoli pokręcił głową. Po długiej chwili rzekł:

- Nie. - Kolejna chwila i: - Tu nie ma źródła. Zniechęcony przybysz zwolnił kroku. Wlókł się teraz w tempie wołów, około mili na godzinę.

Nagle uświadomił sobie, że woźnica bez słowa wyciąga ku niemu wielką glinianą butlę oplecioną wikliną. Wziął ją - była bardzo ciężka - i napił się do woli. Gdy skończył, ciężar butli niemal się nie zmienił. Oddał ją, dziękując cicho.

- Wsiadaj - rzekł po jakimś czasie woźnica.

- Dziękuję, wolę iść. Jak daleko stąd do Re Albi?

Koła skrzypiały. Woły westchnęły ciężko, najpierw jeden, potem drugi. W gorących promieniach słońca ich zakurzona skóra pachniała słodko.

- Dziesięć mil - odparł woźnica. Zastanowił się moment. - Albo dwanaście - dodał - nie mniej.

- Lepiej zatem się pospieszę.

Woda dodała mu nowych sił, zdołał zatem wyprzedzić woły i oddalił się znacznie, gdy usłyszał głos woźnicy.

- Idziesz do domu Starego Maga.

Jeśli nawet było to pytanie, nie wymagało odpowiedzi. Szedł dalej.

Gdy wyruszył w drogę, wciąż padał na nią cień góry. Kiedy jednak skręcił w lewo do małej wioski, zapewne Re Albi, słońce płonęło na zachodnim niebie. W jego promieniach morze miało barwę stali.

Wieś składała się z kilkunastu niewielkich domów, małego zakurzonego rynku i fontanny-źródełka, z której wylewał się jeden cieniutki strumyk wody. Podróżny wiele razy czerpał wodę dłońmi i pił. Potem zanurzył głowę, wcierając zimną wodę we włosy i pozwalając, by spływała po ramionach. Jakiś czas siedział na kamiennym obramowaniu fontanny, budząc milczące zainteresowanie dwóch brudnych chłopców i jednej brudnej dziewczynki.

- To nie konował - orzekł w końcu jeden z chłopców. Podróżny przeczesał palcami mokre włosy.

- Pewnie idzie do domu Starego Maga, durniu - mruknęła dziewczynka.

Chłopiec wykrzywił twarz w upiornym grymasie. Jedną ręką naciągnął sobie policzki i czoło, drugą wykrzywił szponiasto i uderzył w powietrze.

- Lepiej uważaj, Kamyku - upomniał go drugi chłopiec. - Jeśli chcesz, poprowadzę cię tam - zaproponowała podróżnemu dziewczynka.

- Dzięki - odparł i wstał ze znużeniem.

- Widzisz, nie ma laski - rzekł jeden z chłopców, a drugi odparł:

- Nie twierdziłem, że ma.

Patrzyli nadąsani, jak nieznajomy w ślad za dziewczynką podąża ścieżką na północ, pośród opadających stromo skalistych pastwisk.

Słońce prażyło, zalewało blaskiem morze. Podróżny zamrugał oślepiony. Odległy horyzont i wiatr sprawiły, że zakręciło mu się w głowie. Dziecko wyprzedzało go - mały skaczący cień. Przystanął.

- No, chodź! - zawołała dziewczynka, ale i ona się zatrzymała. Podszedł do niej powoli. - Tam - wskazała ręką.

Ujrzał drewniany dom stojący blisko krawędzi urwiska, wciąż jeszcze dość daleko.

- Nie boję się - powiedziała dziewczynka. - Często przynoszę stąd ojcu Kamyka jajka, żeby zabrał je na targ. Kiedyś stara pani dała mi kilka brzoskwiń. Kamyk mówi, że je ukradłam, ale kłamie. Idź, jej tam nie ma. Obu nie ma.

Czekała bez ruchu, wskazując dom.

- Nie ma nikogo? - zapytał.

- Został tylko stary. Stary Jastrząb.

Podróżny ruszył naprzód. Dziecko stało i obserwowało go, póki nie zniknął za rogiem domu.

* * *

Dwie kozy przyglądały się nieznajomemu ze stromego, ogrodzonego płotem pastwiska. W długiej trawie pod śliwami i drzewami brzoskwiniowymi przechadzało się stadko kur i kurcząt, dziobiących leniwie i prowadzących ciche rozmowy. Na niskiej drabinie opartej o pień jednego z drzew stał mężczyzna. Jego głowa kryła się wśród liści. Podróżny dostrzegł tylko nagie brązowe nogi.

- Witam - powiedział. Po chwili powtórzył to samo nieco głośniej.

Liście zatrzęsły się i mężczyzna zszedł szybko z drabiny. W ręce trzymał garść śliwek. Gdy zeskoczył na ziemię, drugą dłonią przegnał kilka pszczół zwabionych zapachem słodkiego soku. Ruszył naprzód - niski, wyprostowany; związane z tyłu siwe włosy odsłaniały piękną podstarzałą twarz. Wyglądał na jakieś siedemdziesiąt lat. Jego lewy policzek aż do szczęki przecinały cztery białe linie, stare blizny. Spojrzenie miał czyste, otwarte, pełne mocy.

- Są dojrzałe - oznajmił - choć jutro będą smakować jeszcze lepiej. - Wyciągnął rękę, częstując gościa małymi żółtymi śliwkami.

- Panie Krogulcze - powiedział cicho przybysz. - Arcymagu.

Stary człowiek skinął krótko głową.

- Wejdź w cień - rzucił.

Nieznajomy podążył za nim i usiadł na drewnianej ławie w cieniu rosnącego obok domu przysadzistego drzewa. Podziękował za śliwki, wypłukane i podane w wiklinowym koszyku. Zjadł jedną, drugą, trzecią. Pytany przyznał, że nic nie jadł cały dzień. Gospodarz zniknął w środku domu, a po chwili przyniósł chleb, ser i pół cebuli. Gość zjadł, popijając kubkiem zimnej wody podanej przez gospodarza, który dla towarzystwa poczęstował się śliwkami.

- Wyglądasz na zmęczonego. Z jak daleka przybywasz?

- Z Roke.

Twarz starego człowieka pozostała nieprzenikniona.

- Nie zgadłbym - rzekł tylko.

- Pochodzę z Taonu, panie. Popłynąłem stamtąd na Roke, a tam Mistrz Wzorów powiedział, że powinienem udać się tutaj, do ciebie.

- Czemu?

Spojrzenie gospodarza budziło lęk.

- Ponieważ przemierzyłeś żyw mroczną krainę... - niski głos przybysza załamał się lekko.

Stary człowiek dokończył za niego:

- I dotarłem do odległych brzegów dnia. Istotnie, jednakże przepowiednia ta zwiastowała nadejście naszego króla, Lebannena.

- Byłeś z nim wtedy, panie.

- Byłem. On zdobył tam swe królestwo, ja pozostawiłem moje. Nie obdarowuj mnie więc żadnymi tytułami. Jestem Jastrząb albo Krogulec, jak wolisz. A jak mam zwać ciebie?

Gość wymamrotał swe imię użytkowe: Olcha.

Jedzenie, picie, cień i odpoczynek wyraźnie go odprężyły, lecz nadal wyglądał na wyczerpanego. Przepełniał go pełen znużenia smutek, wyciskał piętno na jego twarzy.

- Na razie zostawmy rozmowy. - Wcześniej, gdy stary człowiek rozmawiał z przybyszem, w jego głosie dźwięczała twarda nuta. Teraz zniknęła. - Przepłynąłeś prawie tysiąc mil i przeszedłeś pieszo piętnaście, pod górę. Ja zaś muszę podlać fasolę i sałatę, bo żona i córka zostawiły ogród mej pieczy. Odpocznij więc. Porozmawiamy w chłodzie wieczoru albo poranka. Dopiero tu odkryłem, że w życiu rzadko niezbędny jest pośpiech.

Gdy wrócił w pół godziny później, jego gość leżał na wznak w chłodnej trawie pod brzoskwiniowym drzewem i spał.

Wieśniak, który niegdyś był Arcymagiem Ziemiomorza, zatrzymał się z wiadrem w jednej i motyką w drugiej ręce, i spojrzał na uśpionego przybysza.

- Olcha - szepnął cicho. - Jakie kłopoty ze sobą sprowadzasz, Olcho?

Nagle odniósł wrażenie, że gdyby zapragnął poznać prawdziwe imię gościa, zdołałby tego dokonać samymi myślami, wytężając umysł, jak wtedy gdy był magiem.

Nie usłyszał go jednak. Myśli niczego nie dały. Nie był już magiem.

Nie wiedział nic o przybyszu. Musiał zaczekać, aż sam mu powie.

- Nigdy nie proś się o kłopoty - rzekł do siebie i ruszył podlewać fasolę.

* * *

Gdy tylko niski kamienny mur biegnący wzdłuż szczytu urwiska nieopodal domu przesłonił światło słońca, Olcha obudził się w chłodnym cieniu. Usiadł na ziemi, dygocąc. Potem wstał, nieco sztywny i oszołomiony. We włosach utkwiły mu nasiona traw. Na widok gospodarza napełniającego wiadra przy studni i dźwigającego je do ogrodu zaproponował pomoc.

- Jeszcze trzy, cztery i koniec - oznajmił dawny Arcymag, lejąc wodę na korzenie młodej kapusty. W suchym ciepłym powietrzu rozeszła się przyjemna woń mokrej ziemi. Promienie popołudniowego słońca lśniły złotem i odbijały się w kroplach wody.

Usiedli na długiej ławie obok domu, oglądając zachód słońca. Krogulec przyniósł butelkę i dwie pękate szklanice z zielonkawego szkła.

- Wino syna mojej żony - oznajmił - z Dębowej Farmy w Dolinie Środkowej. Dobry rocznik, sprzed siedmiu lat.

Surowe czerwone wino natychmiast Olchę rozgrzało. Niebo było bezchmurne, wiatr ucichł, skryte w sadzie ptaki już milkły.

Olcha zdumiał się, gdy od Mistrza Wzorów z Roke usłyszał, iż Arcymag Krogulec, człowiek z legendy, który sprowadził króla z krainy śmierci i odleciał na grzbiecie smoka, wciąż żyje.

- Żyje - rzekł Mistrz Wzorów - i mieszka na Goncie, swej rodzinnej wyspie. Mówię ci coś, o czym wie niewielu - dodał - gdyż uważam, że powinieneś to usłyszeć. I myślę, że zachowasz te wieści w sekrecie.

- Ale w takim razie on wciąż jest Arcymagiem! - wykrzyknął z radością Olcha. Albowiem wszystkich magów i czarodziejów trapił fakt, iż mędrcy z Roke, szkoły i ośrodka magii w Archipelagu, przez cały czas panowania króla Lebannena nie wybrali nowego Arcymaga, który zastąpiłby Krogulca.

- Nie - odparł Mistrz Wzorów. - On w ogóle nie jest magiem.

A potem opowiedział Olsze o tym, jak Krogulec utracił moc i czemu, Olcha zaś zaakceptował tę opowieść. Jednak tu, w obecności człowieka, który rozmawiał ze smokami i odnalazł pierścień Erreth-Akbego, przemierzył królestwo śmierci i władał Archipelagiem przed królem, jego umysł przywołał znów pieśni i legendy. I choć widział przed sobą starego człowieka, pogodnie zajmującego się ogrodem, pozbawionego aury mocy poza tą, którą daje doświadczenie długiego mądrego życia, nadal dostrzegał w nim wielkiego maga. Toteż niezmiernie trapił go fakt, iż Krogulec ma żonę.

Żonę, córkę, pasierba... Magowie nie miewają rodzin. Zwykły czarownik, taki jak Olcha, może się ożenić bądź nie, lecz ci, którzy władają prawdziwą mocą, zawsze pozostają samotni. Olcha z łatwością potrafił wyobrazić sobie swego towarzysza dosiadającego smoka, ale jako męża i ojca - nie. Tego nie umiał. Spróbował jednak. Zapytał:

- Twoja... żona... jest teraz u swego syna?

Krogulec wrócił myślami z daleka. Jego oczy spoglądały w dal, na zachód.

- Nie - odparł - jest w Havnorze, u króla. - Po chwili, otrząsnąwszy się z zamyślenia, dodał: - Popłynęła tam z naszą córką tuż po Długim Tańcu. Lebannen wezwał je, szukając rady, może w tej samej sprawie, która sprowadza cię tu do mnie. Zobaczymy. Lecz dziś wieczór jestem zmęczony i nie mam ochoty omawiać ważnych kwestii. Ty także wydajesz się znużony. Co powiesz zatem na talerz zupy, jeszcze jedną szklankę wina i sen? Porozmawiamy rano.

- Wszystko przyjmę z radością, panie - odparł Olcha - prócz snu. Jego bowiem się lękam.

Stary człowiek potrzebował trochę czasu, żeby zrozumieć.

- Boisz się spać?

- Boję się snów.

- Ach! - Bystre spojrzenie ciemnych oczu spod krzaczastych, posiwiałych brwi. - Wcześniej, w trawie, solidnie się zdrzemnąłeś.

- To był najsłodszy sen, jaki nawiedził mnie, odkąd opuściłem wyspę Roke. Jestem ci wdzięczny za ten dar, panie. Może powróci dziś w nocy. Zwykle jednak zmagam się ze swymi snami, krzyczę w głos, budzę się, uprzykrzając życie wszystkim wokół. Za twoim pozwoleniem, zanocuję na dworze.

Krogulec skinął głową.

- Zapowiada się ładna noc - rzekł.

Istotnie, noc była ładna, pogodna i chłodna. Z południa wiał słaby morski wietrzyk. Letnie gwiazdy rozjaśniały bielą całe niebo wokół ciemnego rozłożystego wierzchołka góry. Olcha położył na ziemi siennik i owczą skórę ofiarowane mu przez gospodarza, po czym legł w trawie, w której spał już wcześniej.

Krogulec leżał w małej zachodniej alkowie swego domu. Sypiał tam jako chłopiec, gdy dom należał do Ogiona, a on praktykował u niego magiczną sztukę. Przez ostatnich piętnaście lat, odkąd Tehanu została jego córką, ona tu sypiała. Po wyjeździe jej i Tenar, kiedy kładł się w łożu, w którym zwykle sypiali z Tenar w ciemnym kącie głównej izby, dotkliwie odczuwał samotność, zaczął więc nocować w alkowie. Lubił wąską pryczę przymocowaną do grubej drewnianej ściany domu tuż pod oknem. Dobrze mu się tu spało. Ale nie tej nocy.

Przed północą obudził go krzyk, dobiegające z zewnątrz głosy. Zerwał się z miejsca i pobiegł do drzwi. To tylko gość zmagał się z koszmarem, do wtóru sennych protestów dobiegających z kurnika. Olcha krzyknął zmienionym głosem, a potem obudził się, drżąc w panice. Błagał gospodarza o wybaczenie i zapowiedział, że posiedzi trochę pod gwiazdami. Krogulec wrócił do łóżka. Gość nie obudził go więcej. Zamiast tego nawiedził go własny zły sen.

Stał obok kamiennego muru na szczycie długiego wzgórza porośniętego suchą szarą trawą. Zbocze opadało i niknęło w mroku. Wiedział, że był tam już kiedyś, lecz nie pamiętał kiedy ani co to za miejsce. Po drugiej stronie muru, niżej, niedaleko, ktoś czekał. Krogulec nie dostrzegał twarzy, wiedział tylko, że to wysoki mężczyzna w płaszczu. Wiedział, że go zna. A potem ten człowiek przemówił, nazywając go prawdziwym imieniem.

- Wkrótce tu będziesz, Ged.

Krogulec usiadł na łóżku. Czuł przejmujący chłód. Patrzył w głąb domu, opatulając się jego rzeczywistością niczym kocem. Wyjrzał przez okno na gwiazdy i wówczas chłód ogarnął też jego serce. Nie były to ukochane, znajome gwiazdy lata - Wóz, Sokół, Tancerze, Serce Łabędzia - lecz inne gwiazdy, małe nieruchome gwiazdy z suchej krainy, które nigdy nie wschodzą i nie zachodzą. Niegdyś znał ich imiona, w czasach gdy znał imiona różnych rzeczy.

- Niech się odwróci! - powiedział głośno, czyniąc gest odpędzający zły urok. Poznał go, gdy miał zaledwie dziesięć lat. Spojrzał ku otwartym drzwiom. W kącie za nimi dostrzegł, jak ciemność nabiera kształtu, podnosi się, gęstnieje.

Lecz gest, choć pozbawiony mocy, zdołał go obudzić. Cienie za drzwiami pozostały cieniami. Gwiazdy za oknem były gwiazdami Ziemiomorza, przygasającymi w pierwszym świetle przedświtu.

Siedział tak, okrywając ramiona owczą skórą, i patrzył, jak gwiazdy gasną i opadają ku zachodowi. Na niebie wykwitła łuna, niosła z sobą kolejne barwy słońca zwiastujące nadejście dnia. Czuł w sobie przejmujący smutek, ból i tęsknotę za czymś drogim i utraconym, utraconym na zawsze. Przywykł do tego; wiele ukochał i wiele utracił, lecz ów smutek był tak wielki, iż wydawał się należeć do kogoś innego. Jakby pochodził z samego serca świata, obecny nawet w zorzy poranka. Przyszedł we śnie i pozostał po przebudzeniu.

Ged zapalił niewielki ogień w ogromnym palenisku i poszedł do sadu i kurnika po śniadanie. Na ścieżce wiodącej na północ wzdłuż urwiska pojawił się Olcha. Powiedział, że o pierwszym brzasku wybrał się na spacer. Sprawiał wrażenie umęczonego i Krogulca ponownie uderzył smutek malujący się na jego twarzy, dokładnie pasujący do nastroju, jaki pozostał mu po koszmarnym śnie.

Wypili po kubku ciepłej gontyjskiej owsianki, zjedli gotowane jajka i brzoskwinie. Siedzieli przy palenisku, bo poranek w cieniu góry był zbyt chłodny, by wyjść ze śniadaniem na dwór. Krogulec zajął się inwentarzem. Nakarmił kury, rzucił ziarno gołębiom, wypuścił kozy na pastwisko. Gdy wrócił, usiedli razem na ławie przy wejściu. Słońce nie wynurzyło się jeszcze zza wierzchołka góry, lecz już się ociepliło.

- Teraz mi opowiedz, co cię tu sprowadza, Olcho. Ponieważ jednak odwiedziłeś Roke, powiedz najpierw, co słychać w Wielkim Domu.

- Nie wszedłem doń, panie.

- Aha - ton głosu neutralny, lecz ostre spojrzenie.

- Byłem jedynie w Wewnętrznym Gaju.

- Aha - znów neutralny ton, spojrzenie badawcze. - Czy Mistrz Wzorów dobrze się miewa?

- Powiedział do mnie: przekaż wyrazy miłości i szacunku i powtórz mu, że chciałbym, abyśmy znów razem spacerowali po Gaju, jak kiedyś.

Krogulec uśmiechnął się z lekkim smutkiem.

- Rozumiem. Myślę jednak, że przysyłając cię do mnie, kazał powiedzieć coś jeszcze.

- Postaram się streszczać.

- Człowieku, mamy przed sobą cały dzień, a ja lubię historie opowiedziane porządnie, od początku do końca.

I tak Olcha opowiedział mu od początku swą historię.

Był synem czarownicy, urodzonym w mieście Elini na Taonie, wyspie harfiarzy.

Taon leży na południowym krańcu morza Ea, niedaleko od miejsca, w którym wznosiła się wyspa Solea, nim pochłonęły ją fale. Tam właśnie biło pradawne serce Ziemiomorza. Na wszystkich tych wyspach istniały już państwa i miasta, żyli królowie i magowie, gdy Havnor był jeszcze krainą walczących plemion, a na Goncie władały niedźwiedzie. Ludzie urodzeni na Ea, Ebei, Enladzie czy Taonie, choćby nawet przyszli na świat w rodzinie kopacza rowów czy czarownicy, uważają się za potomków starszych magów, spadkobierców wojowników poległych w mrocznych czasach królowej Elfarran. Często tedy wyróżniają się wytwornymi manierami, choć czasem bywają bezzasadnie wyniośli. Cechuje ich też nieskrępowanie umysłu i słowa sprawiające, iż wznoszą się ponad zwykłe fakty i prozę życia, ponad iście kupiecką nieufność wobec innych. „Latawce bez sznurków” - tak bogacze z Havnoru nazywają podobnych ludzi. Nie mówią jednak tego w obecności króla Lebannena, z rodu książąt Enladu.

Na Taonie powstają najlepsze harfy Ziemiomorza, są tam też szkoły uczące muzyki. Wielu słynnych śpiewaków, znanych ze swych wersji Czynów i Pieśni, urodziło się bądź uczyło na tej wyspie. Jednakże Elini, wedle słów Olchy, to zwykłe miasteczko na wzgórzach. Tamtejsi ludzie nie zajmują się muzyką. Matka Olchy była biedną kobietą, choć - jak to ujął - nie głodowała. Miała znamię, czerwoną plamę biegnącą od prawej brwi poprzez ucho aż na bark. Wiele kobiet i mężczyzn z podobnymi znamionami zostawało czarownicami bądź czarownikami. Ludzie twierdzili, że są do tego „naznaczeni”. Jagoda także poznała zaklęcia i umiała stosować zwykłe czary. Brakowało jej daru, lecz umiała tak postępować z ludźmi, że niemal go nie potrzebowała. Zarabiała na życie, wyuczyła też syna i oszczędziła dość, by mógł wstąpić do terminu u czarownika, który nadał mu prawdziwe imię.

O swym ojcu Olcha nawet nie wspomniał. Nic o nim nie wiedział. Jagoda nie poruszała tego tematu. Choć rzadko cnotliwe, czarownice zwykle nie przestawały dłużej z mężczyznami, zadowalając się nocą czy dwiema. Jeszcze rzadziej wychodziły za mąż. Znacznie częściej zdarzało im się żyć z drugą wiedźmą. Nazywano to wiedźmim małżeństwem bądź babskim ślubem. Dziecko czarownicy miało zatem matkę albo dwie matki, ale nie ojca. Było to oczywiste i tak właśnie przyjął to Krogulec. Spytał jednak Olchę o to, jakie nauki pobierał.

Czarodziej Gap nauczył go kilku słów z Prawdziwej Mowy oraz zaklęć odnajdywania i iluzji. Chociaż w tych kierunkach Olcha nie przejawiał najmniejszego talentu, czarodziej zainteresował się nim na tyle, by odkryć jego prawdziwy dar. Olcha potrafił naprawiać, łączyć, scalać zniszczone narzędzie, pęknięte ostrze noża, złamaną oś, zbity gliniany garnek; wszystko to umiał połączyć z powrotem, tak że wyglądało jak nowe. Mistrz polecił mu zatem zgromadzić najróżniejsze zaklęcia naprawy. Większości z nich Olcha nauczył się od czarownic z wyspy. Pracował wraz z nimi, a także samotnie, ucząc się scalać.

- To rodzaj uzdrawiania - zauważył Krogulec. - Nieprosty dar, niełatwa sztuka.

- Dla mnie to była radość. - Na twarzy Olchy pojawił się cień uśmiechu. - Praca nad zaklęciami, odkrywanie, jak wykorzystać w nich jedno z Prawdziwych Słów... Naprawa rozeschniętej beczki, której klepki odpadły od obręczy - oto prawdziwa rozkosz, kiedy widzę, jak znów powstaje, rośnie, nabiera kształtów i staje gotowa na przyjęcie wina. Kiedyś spotkałem harfiarza z Meoni, wspaniałego harfiarza, grał niczym burza wśród wzgórz, morska wichura, bezlitośnie szarpiąc i pociągając struny, opanowany pasją muzyki. Struny często pękały, zakłócając melodię. Wynajął mnie zatem, abym przebywał w pobliżu, gdy grał. Kiedy zrywał strunę, naprawiałem ją szybko, nim nuta ucichła. A on grał dalej.

Krogulec przytaknął z ciepłym uśmiechem zawodowca dyskutującego o sekretach swej profesji.

- Naprawiałeś też szkło? - spytał.

- Owszem, ale to długa, paskudna praca przez te odłamki i okruchy.

- Lecz duża dziura w pięcie skarpety bywa jeszcze trudniejsza - zauważył Krogulec i jeszcze chwilę rozmawiali o naprawach. Potem Olcha powrócił do swej historii.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin