Byrd Nicole - Saga rodziny Sinclair 03 - Szkarłatna wdowa.pdf

(1252 KB) Pobierz
Londyn, 1815
a uliczce panował spokój - z pozoru. Nicholas Ramsey, wice­
hrabia Richmond, stał przed zakurzonym oknem i spoglądał w dół
na ulicę, gdzie pierwsze opary mgły zaczynały oplatać słupy latarni.
W ciszy i ciemności, przy głuchym odgłosie kopyt po bruku przetur­
lała się odrapana dorożka, ciągniona niespiesznym kłusem przez dwa
wynędzniałe konie. W tym samym czasie gdzieś w głębinach miasta,
przedzierając się przez labirynt ulic, spieszył posłaniec z wiadomoś­
cią dla księcia. O wspaniałym klejnocie, który bezpiecznie dotarł na
miejsce. Jeśli wszystko potoczy się zgodnie z planem, to już jutro
Nicholas będzie wznosił toasty. A jeśli nie... jeśli nie...
Na myśl o porażce zesztywniały mu mięśnie. Zaczerpnął głębo­
ko powietrza.
- Nicholasie, ty zwierzaku - przywołała go kobieta głosem roz­
leniwionym po wyczerpujących miłosnych igraszkach. - Wracaj do
łóżka.
Dlaczego ona jeszcze nie śpi? Doszedł go ciężki zapach kame-
liowych perfum, tak słodkich, że aż mdłych. Przesiąknęły mu skórę
i ubranie. Marzył o kąpieli, by je z siebie zmyć. Marzył o własnym
łóżku, marzył o opuszczeniu zajazdu i tego niechlujnego pokoju,
w którym w innych okolicznościach nie pozostawiłby nawet swoje­
go konia. Ale nie mógł wyjść, jeszcze nie teraz.
7
940371004.003.png 940371004.004.png
- Nicholasie, spójrz na mnie!
Odwrócił się niechętnie, zmuszając się do uśmiechu, potem pochy­
lił głowę i złożył pocałunek na krągłym ramieniu. Nie uszły jego uwagi
irytacja czająca się w piwnych oczach kobiety ani jej wydęte usta.
- W takim razie, Marion - rzekł - pozwól, że cię zmęczę.
Zachichotała, a on wziął ją w ramiona. Poddając się subtelnym
pieszczotom, zerknęła w dół na pogrążającą się w zapadającym
zmroku ulicę. Dostrzegła niewyraźny zarys człowieka, który szedł
spiesznym krokiem, opędzając się od ladacznicy stojącej w drzwiach.
Wydawał się unikać świateł latarni, co nie było trudne we mgle, która
ciężkimi, ciemnymi oparami opadała na ziemię.
Skupiona na pieszczotach tylko kątem oka widziała, że mężczy­
zna ogląda się przez ramię i przyspiesza. W pewnej chwili, akurat
gdy mgła się przerzedziła, podniósł wzrok i Marion zobaczyła zarys
bladej twarzy pod rąbkiem ciemnego kapelusza.
Przez chwilę zapomniała o zręcznych dłoniach Nicholasa prze­
suwających się po jej ciele. Mężczyzna na ulicy zatrzymał się, by
przetrzeć twarz chusteczką; wydawał się spocony mimo chłodnego,
wilgotnego powietrza i kłębiącej się wokół mgły, zamazującej kontu­
ry domów. Wbijał wzrok w zamgloną przestrzeń, jakby kogoś wypa­
trywał lub obawiał się, że jest śledzony.
Lecz chodnik i ulica były puste. Odetchnął i wyprostował sku­
lone ramiona. Znowu ruszył przed siebie. Nie widział tego, co do­
strzegła z okna Marion...
Dłonie Nicholasa zsuwały się wolno po jej krągłych biodrach.
Prześcieradło, którym była owinięta, upadło na podłogę.
Uśmiechając się, oderwała oczy od ulicy i całą uwagę poświęciła
zmysłowym pieszczotom. Nawet jeśli kątem oka mogła dostrzec, że
na ulicy pojawił się następny mężczyzna, to nie zdążyła nawet o tym
pomyśleć, bo nagle Nicholas wziął ją na ręce i podniósł. Z lubież­
nym westchnieniem oplotła nogi wokół muskularnego ciała kochan­
ka i pozwoliła się zanieść do łóżka.
Tajemniczy mężczyzna szybko przeszedł ulicę i zniknął najej koń­
cu. Teraz nie było tam już nikogo, kto mógłby zobaczyć podążającą za
- Jeszcze chwila, kochanie - odparł uprzejmie jak zawsze. Przez
moment nie mógł przypomnieć sobie jej imienia. Mary? Nie, Ma-
rion. Tak, to prawda, jest ładna, ale też ordynarna i raczej bezbarwna.
No i niezbyt bystra; pierwsze akceptował, drugim był znudzony. Ig­
norowana przez męża, zaczepiła go jakiś czas temu, poszukując nie­
zobowiązującego romansu. Zgodził się.
Ale już jutro w jego życiu pojawi się następna kobieta, a o tej
zapomni, choć postara się, żeby ona o nim nie zapomniała. Zależało
mu, by jego kochanki dobrze go wspominały. Zresztą nie było ich tak
wiele, jak się plotkuje w towarzystwie, tym bardziej że czasami, tak
jak teraz, flirt służył tylko za przykrywkę.
Ponownie opuścił wzrok na wyludnioną uliczkę. Zabezpieczyli­
śmy się na każdy wypadek, myślał. Musi się udać...
Jak na ironię w kręgach śmietanki towarzyskiej Nicholas ucho­
dził - całkiem zasłużenie - za samolubnego, zmanierowanego hula­
kę, niedbającego o opinię i ze szczątkowym poczuciem przyzwoito­
ści. Z tego też względu nikt z pewnością nie łączyłby jego nazwiska
z tajną misją państwową. Ale książę regent poprosił, a księciu się nie
odmawia, nawet takiemu jak obecny, jeszcze większemu lekkodu-
chowi niż sam Nicholas. Zadanie, jakiego się podjął, było bardzo ry­
zykowne...
- Kochanie! - Tym razem w głosie Marion zabrzmiało znie­
cierpliwienie. Nicholas zdusił przekleństwo. Dlaczego ta kobieta po
prostu nie zaśnie?
- Myślałem, że przysnęłaś, moja droga - skłamał. Usłyszał szelest
prześcieradeł, a potem cichy odgłos bosych stóp na drewnianej podło­
dze. Lecz najpierw poczuł silny zapach perfum. Nie był zaskoczony,
gdy dotknęła jego ramion, a następnie zaczęła gładzić go po karku.
- Nie zamierzam marnować czasu na sen, kiedy wreszcie mam
cię w moim łożu. ~ Rysując ostrymi paznokciami wzór na jego ple­
cach, przysunęła się bliżej i owiała mu szyję ciepłym oddechem. -
Wcale nie jestem senna. Przeciwnie, czuję się... bardzo rześko.
Co to...? Popatrzył uważnie w mglistą noc. Ale nie, to tylko pro­
stytutka ustawia się w drzwiach, by zwabić następnego klienta.
9
8
nim wolno czarną nieoznaczoną dorożkę ciągnioną przez parę czar­
nych koni, których kopyta, owinięte szmatami, nie wydawały żad­
nych odgłosów.
o, czego ci trzeba, droga Lucy - zaczęła hrabina Sealey, upijając łyk
herbaty - to kochanek.
Lucy Contrain wzdrygnęła się, omal nie wypuszczając filiżanki.
Przestraszona, że zalała suknię, spojrzała w dół, wypatrując wilgot­
nych plam. Odetchnęła z ogromną ulgą - suknia była sucha. Na­
stępnie podniosła wzrok na hrabinę, zastanawiając się, czy się nie
przesłyszała.
Ta wybuchnęła swoim słynnym głośnym śmiechem i wyjęła po­
pielatą filiżankę z drżących dłoni Lucy.
- Ostrożnie, bo się poplamisz. - Popatrzyła na skromną, czarną
suknię rozmówczyni i oddała jej filiżankę. - Albo wylej wszystko.
Oblałabym cię zawartością całego dzbanka, gdybyś dzięki temu po­
szła do krawcowej i zamówiła garderobę w żywszych kolorach.
Przeniosła wzrok na twarz Lucy.
- Zamknij usta, kochanie - dodała życzliwie.
Lucy szybko spełniła polecenie. Wielki Boże, siedzi tu z rozdzia­
wioną buzią niczym małe dziecko. No ale przecież wytworne damy
11
940371004.005.png 940371004.006.png 940371004.001.png 940371004.002.png
nie rozprawiają o wzięciu kochanka tak lekko, jakby mówiły o zamia­
rze wybrania się na spacer.
- Ależ lady Sealey, dopiero co zakończyłam żałobę.
- „Zakończyłam" jest w tym zdaniu najistotniejszym słowem,
Lucy. I oczywiście, nie mam na myśli byle jakiego kochanka. - Hra­
bina się zamyśliła. - Potrzebujesz kogoś, kto cię rozweseli.
To szaleństwo, pomyślała Lucy. Nabrała powietrza, ale nim zdą­
żyła się odezwać, hrabina odwróciła się do siedzącej w pobliżu ko­
biety.
- Masz jakiś pomysł, Angelo?
- Pan Bertram - zaproponowała niewysoka kobieta. - Jest uro­
- Moja droga, pozostawałaś w żałobie przez więcej niż rok, i to
po mężczyźnie, który prawdopodobnie wcale na to nie zasługiwał.
Lucy spojrzała na hrabinę i zdumiała się, widząc w piwnych
oczach chytry błysk. Chodziły słuchy, że w swoim czasie lady Sealey
nie narzekała na brak adoratorów ani też się przed nimi nie wzbra­
niała. Nawet teraz, mimo srebra we włosach, nadał jest piękna. Nie­
mniej ...
- Wątpię, czy może pani to osądzić- odparła spokojnie, choć
stanowczo.
- Oczywiście, że nie - zgodziła się hrabina. - Zgaduję tylko, to
wszystko. Gdybym wiedziała, że bardzo kochałaś męża, mimo że zo­
stawił swoje sprawy w wielkim nieporządku, ciebie bez środków do
życia, a jego reputację psują nieprzychylne opinie, nigdy bym czegoś
takiego nie sugerowała.
Zamilkła, a Lucy przekonała się, że nie potrafi znaleźć słów na
wypełnienie powstałej ciszy. Teraz żałowała, że wcześniej rozmawia­
ła z hrabiną na temat osobistych spraw.
To prawda, że nie darzyła Stanleya wielkim uczuciem. Pobrali się
ze względu na obopólną korzyść i przez jakiś czas ich małżeństwo
wydawało się funkcjonować zupełnie dobrze. Mąż był wobec niej
uprzejmy, a nawet darzył ją szacunkiem, co stanowiło pożądaną od­
mianę po doświadczeniach z innymi mężczyznami, którzy, gdy była
jeszcze biedna i pozbawiona opieki, traktowali ją o wiele mniej sto­
sownie. Zapewnił jej dom, a ona z całych sił starała się go pokochać,
chociaż... Odsunęła od siebie gorzkie wspomnienia. Teraz, w rok po
jego nagłej śmierci, okazuje się, że znalazła się w jeszcze gorszej, jeśli
to w ogóle możliwe, sytuacji niż wtedy, gdy była panną bez grosza, za
to z chorującą, owdowiałą matką na utrzymaniu.
Nadal jest bez grosza, a na dodatek ciążą na niej długi męża. I zo­
stała z tym zupełnie sama.
W zamyśleniu potarła dłonią cienką materię ciemnej sukni. Kie­
dyś była jasnoniebieska, ale po śmierci męża, ze względu na żałobę,
przefarbowała ją na czarno. Nie miała wyjścia, skoro krawcowa od­
mówiła jej dalszego kredytowania.
czy.
- A także bez grosza przy duszy i straszliwie łysieje - zaopono­
wała hrabina. - Musimy znaleźć Lucy kogoś lepszego. Roberto?
Zwracała się teraz do kobiety o ognistych włosach i pełnych
kształtach. Na jej zamyślonej twarzy gościł błogi uśmiech; najwyraź­
niej przypomniała sobie coś ogromnie przyjemnego.
- Wicehrabia Richmond, bez dwóch zdań. Ma dobre podejście
do wdów.
- Ma dobre podejście do kobiet- poprawiła hrabina z dwu­
znacznym uśmieszkiem. -Wdowy, panny, mężatki: żadna mu się nie
oprze.
Pozostałe kobiety westchnęły; Lucy nie wiedziała, czy z powo­
du przyjemnych wspomnień, czy żalu. Jedna z nich zasłoniła usta
wachlarzem i z miną wyrażającą dezaprobatę zaczęła coś szeptać do
sąsiadki. Do Lucy docierały tylko urywki zdań: ...oburzający lekko-
duch... i coś na temat skandalicznego zachowania... Wielkie nieba,
czyżby chciano ją pchnąć w ramiona jakiegoś podstarzałego satyra?
Najwyraźniej ten osobnik zawrócił w głowie wszystkim damom
z towarzystwa. Do tej chwili Lucy miała hrabinę za bardzo miłą ko­
bietę. No może trochę zbyt wyemancypowaną, ale jednak miłą. To
tylko dowodzi, jak mylne może być pierwsze wrażenie.
- Ja... ja naprawdę nie mogłabym... - zająknęła się.
Hrabina ściszyła głos.
12
13
Nie, nie będzie teraz tego roztrząsała. Należyjej się przecież choć
chwila wytchnienia od trosk.
- Widziałaś najmodniejsze wzory półbucików? - zapytała kobie­
ta siedząca po jej lewej stronie. -Jest taki sklep na Bond Street...
- A potem ona powiedziała: „Gdybyś był połowę młodszy, mój
drogi". Wyobrażasz sobie taką bezczelność! - dobiegł z przeciwnej
strony głos innej kobiety.
- Ona twierdzi, że zaręczyła się z markizem, ale... wiesz... nikt
nie słyszał ani o nim, ani o jego tytule, a ja myślę...
- Tak, gąbka zamoczona w czerwonym winie. Powiedziano mi, że
to jest francuski sposób na niechcianą... - Głos przeszedł w szept.
Pierwsza dama, ta zainteresowana półbucikami, ciągnęła:
- Wyśmienita koźlęca skórka i odcień doskonale pasujący do
mojego nowego kostiumu. Byłam tak znużona czernią!
Głosy opływały Lucy. Kiwała głową, uśmiechała się, starając się
udawać zainteresowanie, i czekała. Po godzinie panie zaczęły się roz­
chodzić, jednak Lucy nie ruszała się z miejsca. Pragnęła porozma­
wiać z hrabiną, ale zależało jej na prywatności. I takjuż wystarczająco
plotkowano na temat długów jej męża; nie chciała podsycać ognia.
Wreszcie, gdy pokój prawie opustoszał, Lucy także wstała, zamie­
rzając się pożegnać, jednakże po wypowiedzeniu podziękowań za za­
proszenie, zawahała się.
- Tak, moja droga? - Hrabina uniosła starannie wypielęgnowaną
brew i uśmiechnęła się życzliwie.
- Słyszałam, hrabino, że posiada pani rozległe znajomości i po­
myślałam ... pomyślałam...
- Że zapoznam cię z jakimś miłym młodym mężczyzną- pod­
sunęła hrabina.
Lucy się skrzywiła.
- Nie, nie, nie o to mi chodzi... Ja... zastanawiałam się... czy
może, gdyby pani słyszała o jakiejś szacownej damie potrzebującej
towarzyszki...
Zamilkła, a hrabina obrzuciła ją uważniejszym spojrzeniem.
- Aż tak źle?
Teraz chciałaby wrócić do jasnych kolorów, ale to niemożliwe;
łatwo jest otrzymać czerń z niebieskiego, jeśli tylko robi się to na
tyle umiejętnie, by w trakcie farbowania nie nadwyrężyć delikatnej
tkaniny. Jednak czerni nie da się pokryć jaśniejszymi kolorami. Tak
więc pozostały jej tylko czarne suknie, i rujnujące ją długi Stanleya.
A kiedy wyda już ostatni grosz...
Wzięła głęboki oddech. Nie podda się melancholii ani panice.
Ma przecież myśleć tylko o dniu dzisiejszym, upomniała się w du­
chu. Tak właśnie czyniła przez ostatnie miesiące. Czasami nawet była
to tylko jedna godzina - można znieść myśl o godzinie kłopotów, ale
nie o całej reszcie życia toczącej się tak samo ponuro i beznadziejnie
jak teraz, kiedy ścigają ją dłużnicy i ma w perspektywie zniknięcie
z życia towarzyskiego Londynu. I nikt nawet nie zauważy jej nie­
obecności...
Za dużo tych trosk, nawet jak na nią. A Bóg jej świadkiem, że już
nieraz była poddawana próbie. Poczuła, że łzy napływają jej do oczu.
Na szczęście hrabina nie patrzyła na nią, tylko wskazywała dłonią
jedną ze złoconych pater stojących na stoliku przed nimi.
- Lucy, kochanie, częstuj się. Spróbuj babeczki. To specjalność
mojej kucharki.
Lucy sięgnęła po babeczkę i ugryzła kęs; ciastko było tak deli­
katne i smaczne, że zapragnęła połknąć je w całości. Od rana miała
w ustach tylko owsiankę. Pohamowała się jednak i powoli delekto­
wała. Temat rozmowy zmienił się i teraz panie omawiały ostatnie
ploteczki oraz najnowsze trendy w modzie. Lucy mogła spokojnie
zjeść następne ciastko, a potem jeszcze kanapkę z ogórkiem, którą
lokaj podał jej na srebrnej tacy.
Czuła się jak w raju. Choć na chwilę mogła się rozluźnić i zapo­
mnieć o swojej przygnębiającej sytuacji. Przerażenie prawie jej nie
opuszczało, nawet we śnie. Budziło ją wielokrotnie nocą, strasząc
wizjami nadchodzącej klęski. Poczucie bezpieczeństwa, które dawało
jej małżeństwo, okazało się iluzją, podobnie jak jej nadzieja na miłość
między nią a mężem. I to poczucie winy, które się pojawiało, gdy
myślała o śmierci Stanleya...
15
14
Zgłoś jeśli naruszono regulamin