Łysiak Waldemar - Kolebka II.doc

(1478 KB) Pobierz

 

 

 

          Cienie wysp dalekich (c.d.)

       

          Na morzu szalał sztorm, lecz

        goleta szła prosto w ciemność, z

        wygaszonymi światłami, ufna w

        szczęście Torresa, które

        gwarantowało, że nie wpakujemy

        się na brytyjski liniowiec.

        Keith pochował swoje fregaty w

        zatokach i morze było wolne.

          I ja płynąłem z Torresem. Nie

        znając warunków kapitulacji

        armii liguryjskiej - a choćbym i

        znał, mogła ona zawierać punkty

        tajemne jak w Mantui - bałem się

        zostać w mieście. Prawda,

        Mass~ena nie Foissac, inne ma

        sumienie, lecz strzeżonego Pan

        Bóg strzeże.

          Dopiero w Marsylii

        dowiedziałem się, że część

        legionistów Strzałkowskiego

        została przy opuszczaniu miasta

        zagarnięta przez Otta!

        Dowiedziałem się o tym od

        Francuza w knajpie portowej.

        Gdyby nie Andr~e, zabiłbym chyba

        człowieka, tak byłem pewny, że

        kłamie. Wykuśtykałem na miasto

        przeklinając los i szukałem

        naszych. Pokazano mi drogę do

        zakładu legionowego przy rue

        Hoche, gdzie rezydowali pono

        generał Karwowski i szef

        batalionu Aksamitowski. Na

        schodach zderzyłem się z

        oficerem w mundurze kapitana.

          - Prawda li to? - wychrypiałem

        mu w twarz. - Prawda?!

          - Z drogi! - odburknął. -

        Zwady szukasz?!

          - Człowieku! Prawda, pytam, że

        Strzałkowskiego ludzi Austriaki

        w Genui pobrali, że ich

        Mass~ena, jak podlec Foissac,

        Ottowi przy kapitulacji

        sprzedał?!

          Widać rozpacz moja i jemu

        struny jakoweś ruszyła, bo mnie

        już nie beształ i cicho odrzekł:

          - Czy Mass~ena ich sprzedał,

        nie wiemy. A że w dyby poszli,

        prawda. Szkoda braci. Ale może

        wyjdą. Konsul rozbił Austriaków

        pod Marengo i paktuje o pokój.

 

 

 

 

 

 

        Koniec wojny, wymiana jeńców,

        może...

          Szał mi oczy przesłonił.

        Koniec wojny, pokój? Nie

        panowałem nad językiem.

          - A co z legiami?! Jak długo

        francuscy generałowie będą nas

        sprzedawać jak bydło?! Pluję na

        taką służbę!

          - Milcz waść, byś przed lufami

        nie stanął!

          - To mnie rozstrzelaj, polskim

        ładunkiem... masz!

          - Pijanyś chyba i dlatego od

        rzeczy prawisz. Ruszaj precz!

          Zakołowało mnie po stopniach w

        dół. Dowlokłem się do knajpy,

        gdzie Andr~e czekał przy tym

        samym stoliku. Usiadłem

        półprzytomny. Pod kije poszli,

        jak w Mantui... Boże! Taka

        sromota! Bożeee! I Ty patrzysz

        na to? A cóż Konsul?! Gdy

        Foissac naszych oddawał,

        Bonapartego nie było, pod

        piramidami wojował, ale teraz

        jest! Kości chyba połamie

        bydlakowi! Mass~ena! Przeklęte

        ścierwo, któremu służyłem.

         - Nalej!

          Palcem pokazał mi pod nos.

        Szklanica pełna dawno już

        czekała, tylkom jej w szale nie

        dostrzegł. Podniosłem do ust.

        Tego dnia po raz pierwszy w

        życiu upiłem się do

        nieprzytomności.

          Rano miast do Karwowskiego iść

        i zapisać się do legii, jak

        dawniej zamiarowałem,

        powiedziałem Torresowi, że się

        zgadzam na to, o co od dawna

        suplikował. Nie posiadał się z

        radości.

          W trzy dni później "L.homme

        libre" minął Chateau d.If i

        wyszedł na pełne morze.

        Płynęliśmy ku Antylom.

                *        *        *

           Andr~e nie kłamał. Słońce

        zdawało się tu być kulą

        piekielną, wypalającą człowieka

        do wnętrza bebechów. Pókiś nie

        przywykł, póki skóra nie

        zbrązowiała do koloru jasnej

 

 

 

 

 

 

        czekolady, trzeba było chronić

        się nieustannie, chować jak

        nietoperz, szukać wody i męczyć

        się w pogoni za cieniem.

        Najpierw tygodnie czerwonej

        skóry, po których nastały dni

        oparzelin, chłodzonych

        bezskutecznie, a raczej ze złym

        skutkiem morskimi kąpielami, i

        okres wrzodów, wytryskających

        spod skóry, jakby rył pod nią

        niewidoczny kret. I wreszcie

        doczekałem się brązu, trwałej

        opalenizny, wyświechtanej

        wiatrem, przynoszącej spokój i

        zadowolenie.

          Dopiero gdy skóra okrzepła mi

        i dawała się dotykać, przyszło

        pożądanie, karmione widokiem

        nagich piersi. Murzynki,

        Mulatki, Karaibki, Metyski,

        wszystkie te kolorowe kobiety o

        nagich torsach drażniły moje

        powonienie, wciągały,

        przyzwyczajały do powszechnej

        nagości, oswajały ze sobą i

        niewoliły. Z początku kobiety

        nagie do pasa budziły we mnie

        sprzeciw. Potem budziły już

        tylko żądzę. Nie jak tam, w

        domu, co kilka wieczorów, od

        święta, gdy wymykałem się nocą

        na bezwstydne majówki. Te

        kobiety umiały kochać tak, że

        nasze batalionowe gamratki

        mogłyby przy nich uchodzić za

        siostry miłosierdzia.

          Dla Torresa Gwadelupa była

        bazą, z której ruszaliśmy na

        rajdy po całych Antylach, od

        Zatoki Meksykańskiej do Wysp

        Bahama, a nawet do ujścia

        Amazonki. "L.homme libre"

        wymykał się fregatom brytyjskim

        i hiszpańskim, a później, gdy

        zaczepiliśmy kilku nowojorskich

        marszandów, także amerykańskim.

        Mając pełne ożaglowanie szkunera

        goleta w pełni zasługiwała na

        miano "jaskółki oceanu", nadane

        jej przez armatorów z Tampico.

        Złupieni handlarze z Vera Cruz,

        z Jamajki, z Caracas i z Puerto

        Rico zaciskali pięści, miliony

        razy posyłając do piekła "krwawą

 

 

 

 

 

 

        murenę" - tak nazywali Torresa.

          A ja? Chciałem wyzwalać Polskę

        i zostałem złodziejem, bo czymże

        innym jest rzezimieszek morski

        szumnie korsarzem zwany.

        Łupiłem, pełzałem po rejach,

        wyżywałem się w abordażach,

        traciłem pieniądze z czarnymi

        gamratkami, piłem w portowych

        spelunkach, ryzykowałem konanie

        na angielskich pontonach,

        stawałem się bydlęciem. Uciekłem

        z domu z miłości do ojczyzny, a

        za objęcia Murzynek sprzedałem

        tamtą miłość, ohydniałem we

        własnych oczach. I znowu topiłem

        się w rozkoszy morskiego pościgu

        i ucieczki, w odkrywaniu

        perłowych archipelagów. Czas

        płynął za szybko, bym mógł się

        wyrwać z tego szaleństwa.

          Pomogła mi jedna, potem druga

        i trzecia krwawa rysa na

        gładkiej powierzchni tej bajki.

          W drodze z Nowego Orleanu na

        Kubę zatrzymaliśmy mały bryg

        hiszpański, naładowany kawą.

        Przyciśnięta przez Torresa

        załoga wyznała, że wracają z

        Jeremie, dokąd zawieźli proch

        dla murzyńskiego powstania

        przeciw Francji. Andr~e nie

        namyślał się długo. Kapitana,

        bezrękiego łysielca, Hawańczyka

        jak i on, przywiązał do masztu i

        kazał wysmagać. Żonę

        nieszczęśnika, drobną, niemłodą

        już blondynkę, wywleczono spod

        pokładu i rzucono na zwoje lin i

        mokrego płótna żaglowego. Nim

        zdążyłem zeskoczyć, drugi już

        kładł się na nią. Ześlizgiwałem

        się z masztu "L.homme libre"

        szybciej niż kiedykolwiek

        przedtem, nie bacząc, że liny

        tną mi dłonie jak noże.

        Skoczyłem przez burtę Hiszpana,

        rwałem ku rechoczącej gromadzie,

        byłem tuż, gdy dłoń Torresa

        pchnęła mnie w bok.

          - Andr~e!

          - Nie twój zasrany interes!

          - Andr~e!!!

          Już nie słuchał, odwrócony

        tyłem, oparty o maszt, grodzący

 

 

 

 

 

 

        drogę. Zatkałem uszy rękami, by

        nie słyszeć zawodzeń gwałconej,

        przerywanych co chwila

        głośniejszym jęknięciem, widać

        serce nie stwardniało mi do

        ostatka na krzywdę ludzką. Z

        rozdartych dłoni krew kapała mi

        na barki i plamiła chustę

        owiniętą wokół karku. Moja

        pierwsza krew na Antylach.

          Trzeba było tej kobiety, bym

        zobaczył Torresa. Inny był niż w

        Genui. Zawsze przyjacielski i

        ochotny do wspólnego picia, czuł

        do mnie słabość. Ale też zawiódł

        się na mnie. I ja nie byłem

        taki, jakiego chciał widzieć w

        przyjacielu. W interesach był

        Torres jak Żyd. Łupu część

        oddawał mi, choć majtkiem nie

        byłem, a tylko... Właśnie, czym?

        Ni to zastępcą, ni pomagierem,

        trochę skrybą, który mu księgi

        prowadził, w oczach załogi

        faworytem, "amigo" zwanym:

        znaczy "przyjaciel", przyjaciel

        kapitana, nietykalny na

        pokładzie i w kubryku, gdzie jak

        inni hamak dostałem. W portach

        dopiero zaczynała się moja rola,

        gdy przychodziło towar

        sprzedawać. Rozmowy z

        marszandami i właścicielami

        składów - to ja!

          Owego dnia Torres zaciągnął

        mnie do swojej kajuty i spił.

        Nie oponowałem, nie robiłem mu

        wyrzutów, znałem Torresa. Tafia,

        którą polubiłem wreszcie,

        uspokajała najskuteczniej. Ale

        nawet pijany, nie pozbyłem się

        przekonania, że rozlewa ją nie

        ten Torres, którego kiedyś

        kochałem.

          Wtedy był moment. Rzucić

        wszystko w diabły i próbować

        zabrać się z kimś do Europy. I

        zrobiłbym to, gdyby nie Flora.

          To było w Pointe_~a_Pitre.

        Poprzedni, wylany przez

        obecnego, komisarz Dyrektoriatu,

        Hugues, przemianował miasto na

        Port de la Libert~e, ale nikt

        nie szanował nazwy urzędowej,

        wszyscy mówili: Pointe_~a_Pitre.

 

 

 

 

 

 

        Torres ochotnie cumował tu, a

        nie w Basse_Terre, które było

        stolicą wyspy, może dlatego, że

        tutejsze składy wokół bulwarów

        mieściły więcej towarów, a może

        dla dziewczyn, lepkich i

        chętnych do wszystkiego.

          Kafehauz Morne_~a_Cail.

        Siedzieliśmy razem z Torresem

        nad słodkim ciastem, cudownym po

        tygodniach solonej wołowiny i

        nad ponczem, a może rumem, nie

        pamiętam, który roznosiły

        kelnerki, piękne Mulatki o

        posągowych kształtach, starannie

        dobrane przez patrona. Z okien,

        a raczej przez pasmo szkła, z

        którego zbudowane były ściany

        budynku, rozpościerał się widok

        na nadbrzeżny plac Sartines,

        próg do portu. Daleko kłuły

        niebo maszty golety. Od strony

        górującego nad miastem masywu

        Morne du Gouvernement napływały

        zapachy, rozsiewane przez drzewa

        cytrynowe i muszkatołowe, przez

        obrastające brzegi strumieni

        krzewy mangrosy, czuło się

        niesione podmuchem stężenie soku

        ściekającego po łuskach mango.

        Widok na wzgórza przesłaniały

        pnie palm i monstrualne kolumny

        serowców. Upał rozleniwiał,

        zwalniał ruchy, wyciskał pot.

          Chciałem powiedzieć Torresowi,

        że odchodzę, wyklarować mu, że

        wszystko, co tu czynię, jest

        beznadziejnie głupie,

        bezsensowne, niepotrzebne.

        Sączyłem poncz i czekałem na

        chwilę, na przypływ odwagi.

          I wówczas ukazała się dziewka.

        Była podobna do kelnerek,

        Mulatka, tylko trochę

        ciemniejsza. Gdyby nie długie,

        proste włosy, można by było

        wziąć ją za Murzynkę.

          - Flora! Flora! Flora! -

        skandowało kawiarniane bractwo,

        złożone z oficerów, żołnierzy,

        kupców, marynarzy, plantatorów,

        Metysów i czarnych

        eks_niewolników, wyzwolonych

        przez Robespierre.a dekretem z

        16 pluvi~ose roku II. Ci

 

 

 

 

 

 

        ostatni, pogardzani i

        potrącani, ale przecież wolni i

        mający prawo rozpierać się po

        knajpach, jeśli tylko nie brakło

        im pieniędzy, ci przeważali.

        Porzucili swoich panów i ich

        plantacje i zachłystywali się

        podarkiem, który Rewolucja

        włożyła im do rąk, przepijali

        codzienny zarobek uzyskany w

        porcie, szczerzyli białe zęby,

        pozbawieni kajdan, wolni do

        syta, do rozpusty i szaleństwa.

          Dziewczyna, stojąca na

        niewielkiej estradzie, podniosła

        w górę nagie ramiona, szarpnęła

        biodrami i wpadła w spazm

        przedziwnego tańca, którego

        muzyką był stukot twardych,

        czernionych obcasów, rytm

        uderzeń dłoni o dłonie i dźwięk

        nie znanego mi instrumentu

        strunowego miękki i ostry na

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin