Gene wars - Ogień z nieba - Cherryh Caroline Janice.pdf

(2278 KB) Pobierz
Cherryh Caroline Janice-Gene wars-Ogien z nieba
C.). Cherryh
Z NIEBA
Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz
Wydawnictwo MAG Warszawa 2002
Tytu ł orygina ł u: Hammerfall
Copyright © 2001 by CJ.Cherryh
Copyright for the Polish translation © 2002 by Wydawnictwo MAG
Redakcja i korekta: Urszula Okrzeja
©Mic 1
acja na okładce: atv7vią Thomas Schliick GmbH
Jarosław Musiał
\fttfiv m/
:^j Opracowanie graficzne okładki: I s/3 ci
Hjjygograficzny, skład i łamanie: "Tomek Laisar Fruń
Miejska Biblioteka Publiczna WROCŁAW
4 000174891
b
ISBN 83-89004-30-5 Wydanie I
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Cypryjska 54, 02-761 Warszawa
OGIEŃ
425615182.002.png
tel./fax (0-22) 642 45 45 lub (0-22) 642 82 85
e-mail: kurz@mag.com.pl
Rozdział 1
„Najpierw wyobraź sobie pajęczynę gwiazd. Wyobraź sobie, jak rozciąga się coraz szerzej i szerzej. Przemierzają ją
statki. Przepływają informacje.
W sercu tej pajęczyny, w jej środku, sercu i umyśle znajduje się gwiazda.
To Wspólnota.
A potem wyobraź sobie w ogromnym mroku pojedynczy sznur gwiazd, ścieżkę zapraszającą do oddalenia się od tej
pajęczyny, ścieżkę, po której mogą podróżować statki.
Dalej leży skarb, niewielkie jezioro słońc typu G5, niemal krąg idealnych gwiazd, znajdujących się w bliskim wza-
jemnym sąsiedztwie.
Tędy, powiada to pasemko. Po tak trudnej podróży nagroda. Bogactwo. Surowce.
Lecz wzdłuż tego sznura gwiazd napływa szept, cień szeptu, złudzenie szeptu.
Pajęczyna gwiazd słyszała już coś takiego. Są tam inni, bardzo daleko, bardzo niewyraźni, nie mający znaczenia dla
naszych spraw.
Czy powinniśmy byli ich słuchać?".
- Księga Lądowania
Na Lakht, na tej rozległej, czerwonej ziemi Pierwszych Przybyszów, gdzie według legendy wylądowały statki, odległości
oszukiwały oko.
W samo południe, kiedy słoneczny blask odbijał się od płaskowyżu, tuż poniżej czerwonego, zębatego grzbietu Quarain,
który oddzielał Lakht od Anlakht, tej prawdziwej krainy śmierci, unosiło się w rozedrganym powietrzu nierzeczywiste
miasto, widoczne jako świetlista linia.
Miasto było zarazem mirażem i prawdą; zawsze pojawiało się na dzień przed swoją prawdziwą postacią. Marak o tym
wiedział, idąc bez końca obok beshti, zwierząt, na których jechali ich strażnicy.
Długonogie wierzchowce nie dawały się oszukać. Nie przyśpieszyły kroku. Podobnie nie śpieszyło się strażnikom.
Święte miasto! - zawołało kilkoro potępionych, niektórzy z ulgą, niektórzy ze strachem, wiedząc, że zbliża się koniec
katuszy oraz koniec ich życia. - Oburan i dwór Iii!
Szybciej, szybciej - leniwie drażnili się z nimi strażnicy górujący nad kolumną. Ich smukłe wierzchowce o wygiętych
szyjach kroczyły z niezmąconym spokojem. Były to cierpliwe zwierzęta o płasko zakończonych nogach, o wiele wyższe od
większości drapieżników Lakht, wytrzymujące bez wody i niemal bez jedzenia długie odcinki między studniami. Szły w długim
szeregu - dźwigając namioty oraz pozostały sprzęt potrzebny w podróży.
Oburan! - wciąż krzyczeli głupcy. - Wieża, wieża!
-Biegnijcie do nich! Biegnijcie! - zachęcali swoich więźniów niżsi rangą strażnicy. - Będziecie tam przed nocą, pić i jeść,
zanim my tam dotrzemy.
To było kłamstwo; niektórzy o tym wiedzieli i przestrzegli pozostałych. Kiedy rozniosła się wiadomość, że ta wizja to
tylko cień miasta i że wędrówka nie dobiegnie końca przed upływem następnego dnia, żona rolnika z nizin podniosła lament.
-
To niemożliwe! - wołała. - Ono jest tutaj! Ja je widzę,
a wy nie?
Inni jednak stracili już i nadzieję, i strach przed końcem podróży, i szli w palących promieniach słońca takim samym
krokiem, jak przez całą drogę.
Marak różnił się od pozostałych. Nad sercem miał wytatuowany znak abjori, wojowników spośród skał i wzgórz. Jego
strój - długą koszulę, spodnie, aifad owinięty wokół głowy dla ochrony przed piekielnym żarem - uszyła mu własnoręcznie
matka, z materiału, który ufarbowała i utkała tak, jak robią to Kais Tain. W czasach wojny już same te wzory przyniosłyby
mu zgubę. Sześć tatuaży na grzbietach jego palców oznaczały liczbę strażników Iii, których osobiście wysłał w cienie. Ludzie
Iii o tym wiedzieli i szczególnie pilnie wypatrywali jakichkolwiek oznak buntu. Marak był znany na nizinach i samej Lakht jako
wojownik nieuchwytny jak miraż i szybki jak wiatr o wschodzie słońca.
Wypuszczał się z ojcem na tę równinę i przez trzy lata widział w murach świętego miasta zdobycz. Razem z ojcem układał
wielkie plany mające położyć kres rządom Iii. Walczyli i odnosili zwycięstwa.
A teraz potykał się o strzępy swych butów do jazdy na beshti.
Jego życie na tej ziemi trwało trzydzieści lat i najprawdopodobniej dobiegało końca. W ręce ludzi Hi oddał go jego własny
ojciec.
425615182.003.png
- Widzę miasto! - zawołała wieśniaczka. Była zamężną, godną szacunku kobietą, która jako jedna z ostatnich przyłączyła
się do maszerujących. - Nie widzicie go? Jak wznosi się coraz wyżej? To już koniec drogi!
Miała na imię Norit i swą delikatną skórę chroniła od słońca pod szatą, ale była równie szalona, jak pozostali w tym
sznurze potykających się ludzi -jak większość z nich ukrywała swe szaleństwo, ukrywała je skutecznie przez całe życie do czasu,
kiedy wizje zaczęły się pojawiać licznie i często. Może zwróciła się do kapłanów, a ci przestraszyli ją tak, że się przyznała?
Może poczucie winy z wolna zatruło jej ducha? A może wizje stały się zbyt silne i uniemożliwiły dalsze ukrywanie szaleństwa?
Kiedy ludzie Iii przybyli w poszukiwaniu szaleńców, przyznała się, płacząc - jej mąż usiłował ją zabić, lecz ludzie Iii go pow-
strzymali. Norit pochodziła z wioski Tarsa, leżącej na zachodnim skraju Lakht.
Teraz wizje coraz bardziej bra ł y ją w posiadanie i w przeb ł yskach zdrowego rozsądku kobieta kiwała się, opłakując swe
poprzednie życie i gorączkowo opowiadając o sobie. Raz po raz powtarzała historię swego męża, najbogatszego człowieka w Tarsie,
który ją poślubił, gdy miała trzynaście lat. Marnowała siły na
płacz, podczas gdy pustynia wysysała całą siłę potrzebną do wzbudzenia rozpaczy i całą wodę, z której powstawały łzy.
Być może jej mąż pozbył się jej z ulgą.
Następny w szeregu mężczyzna, starzec z dawno przetrąconym grzbietem, zostawił w Modi wiekową żoną, kobietę, która
prawdopodobnie będzie żyła z łaski swych dzieci, jak nieproszony gość. Starzec rozmawiał z duchami i nie pamiętał imienia
żony. Dlatego szlochał i pytał o to imię innych. „Magin", odpowiadali mu z niesmakiem, ale on je zapominał i po kilku godz-
inach znów pytał. Swoje szaleństwo ukrywał najdłużej z nich wszystkich. Czasami zapominał, dokąd idą, ale to zdarzało się też
i pozostałym. Marsz trwał tak długo, że stał się czymś zwykłym, warunkiem istnienia.
Chłopiec, ten mały Pogi, który kiwał się i mówił do siebie na każdym popasie, stanowił cel wiejskich żartów w Tijanan.
Wszyscy uznawali go za nieszkodliwego, ale ze słów ludzi Iii wynikało, że mieszkańcy wioski zaczęli się niepokoić i oddali go w
ich ręce, a kiedy chciał wrócić na swoją ulicę, obrzucono go kamieniami. Nie miał ojca. Znaleziono go pewnego ranka przy
studni, co już samo stanowiło powód do podejrzliwości. Mógł go tam zostawić jakiś diabeł. Tak też pomyślano, kiedy ludzie Iii
zapytali o szaleńców: był on jedynym szaleńcem w tej wiosce.
Każdy z pozostałych miał swoją opowieść. Karawana była pełna przeklętych, skazanych, odrzuconych. Mieszkańcy wio-
sek tolerowali ich tak długo, na ile wystarczyło im odwagi. Na długo przed tym wszystkim Tain zarządził pogrom mający oc-
zyścić jego prowincję z szaleńców. Było to przed dziesięciu laty, ale bóg z niego zakpił. Teraz okazało się, że skażony jest jego
własny syn i następca. Tain z Kais Tain skutecznie buntował się przeciwko Iii i Lakht, nie dając się pokonać przez dziesięć lat i
gromadząc pod swymi rządami cały zachód. Lecz jego własny syn miał tajemnicę i wreszcie zdradził się przedłużającymi się
napadami milczenia, błędnym spojrzeniem, wołaniem przez sen. Cały czas był szalony. Jego ojciec być może zaczął to podejrze-
wać przed wielu laty, ale odrzucił wątpliwości; ostatnio jednak, po ich powrocie z wojny, głosy stały się zbyt uporczywe, zbyt
trawiące, by dłużej utrzymywać tajemnicę. Ojciec go przejrzał.
A kiedy wkrótce potem usłyszał, że ludzie Iii szukają szaleńców, wysłał syna do nich... oddał go, ponieważ prawda zła-
mała jego opór wobec rządów Iii.
„Mój własny syn, mój własny syn" wciąż powtarzał Tain. Winił za to żonę; przesiadywał w swojej sali ponury i wściekły,
niczym wojownik poszukujący pokoju.
W podpisanym przez siebie dokumencie Tain oznajmił, że przez resztę życia nie wyruszy na wojnę. Powtórzył to głośno
ludziom Iii, podpisał ich księgę, a oni w zamian za jedynego syna objęli go amnestią. Tak bardzo zdrowi bali się szaleńców, którzy
- wedle pogłosek - mnożyli się ostatnio skandalicznie: pojawiali się wszędzie, było ich coraz więcej, niczym zaraza wśród
zdrowych, i zdrowi zaczęli się obawiać zarażenia.
- Marak! - zawołała do niego matka, kiedy odchodził, zupeł
nie jak te głosy, które rozbrzmiewały mu w głowie. Marak, Ma
rak! A jego siostra Patya, kwintesencja radości, naciągnęła swój
pasiasty aifad na twarz i obrzuciła się piaskiem, jakby Marak już
był martwy. Wciąż widział ją siedzącą na ulicy Kais Tain, kup
kę jaskrawego materiału i rozpaczy.
W snach widywał matkę, która wylewała łzy na wiele dni przed jego odejściem, szła obok karawany opuszczającej Kais
Tain, i która szła z nim całe tamto popołudnie aż do zachodu słońca.
Wtedy zgodziła się wrócić do wioski, do niewiadomego losu. Marak nie miał pojęcia, czy w ogóle wróciła do Kais Tain.
Pochodziła z nizinnego plemienia Haga; mogła skręcić na ścieżki znane Haga i szukać znanych im studni.
„Ta skaza pochodzi z twojej krwi!" krzyknął do niej ojciec, kiedy poznał prawdę, ale nie uderzył żony. Gdyby to zrobił,
Marak powaliłby go na ziemię. Ojciec spojrzał potem na niego i zadał to potępiające pytanie:
Kiedy to na ciebie spadło?
Nie pamiętam - musiał wyznać Tainowi, patrząc mu w pokrytą bliznami twarz. - Kiedy byłem bardzo mały.
Ojciec odwrócił się i nic już nie powiedział. Zatem szaleństwo kładło się plamą na wszystko, czego kiedykolwiek razem
dokonali. Zaufanie, którym się darzyli, było kłamstwem. Wtedy po raz ostatni patrzyli sobie w oczy.
9
Słońce stanęło w zenicie. Karawana rozstawiła namioty dla ochrony przed światłem, miraż miasta już zniknął, a żona z
Tar-sy ze szlochem dała się posadzić, wciąż mówiąc do siebie.
425615182.004.png
Inni zbili się w grupki; odwracali oczy od słońca rozlewającego się poza plamami cienia, a chłopiec kiwał się i coś mówił
do siebie. Rudobrody mężczyzna, garbarz w średnim wieku, z ramionami, z których ponownie schodziła od słońca skóra, siedz-
iał na rozgrzanym piasku i modlił się do bogów, o których wierni dobrze wiedzieli, że nie wysłuchają szaleńca.
Marak nie robił żadnej z tych rzeczy. Siedział tylko w cieniu namiotu z podniesionymi połami i patrzył na horyzont,
równie pewny jak jego strażnicy i przewodnik karawany, że nazajutrz, może nazajutrz wieczorem, dotrą do kresu podróży.
Żaden z pozostałych szaleńców nigdy nie przemierzył Lakht. Żaden z pozostałych majaczących więźniów nie jeździł na
wojnę z długotrwałą władzą Iii i nie pomagał najgroźniejszym z abjori zalewać ogniem tych wież.
Żaden z pozostałych nie zajechał tak wysoko na kłamstwie. Nikt z pozostałych nie był spadkobiercą Kais Tain ani
nadzieją na spełnienie długoletnich ambicji Taina.
W owych czasach majaki nawiedzały go w nocy. Młody wojownik, zdecydowany kroczyć śladami ojca, potrafił utrzymać
je w tajemnicy, choćby zagryzał wargi do krwi, choćby głosy odwracały jego uwagę, gdy siedział przy ojcowskim stole, czy
oślepiały go, gdy jechał na złamanie karku po zboczu wydmy.
Lecz wojna skończyła się wcześniej niż ich miłość.
Od wycofania się spod świętego miasta minęły trzy lata. Podczas ostatniego roku tajemnice rozwinęły się w wizje, a
wizje rozbrzmiały głosami. Wizje pojawiające się nitkami i gałązkami ognia splatały się coraz ciaśniej, aż powstałe tak obrazy
zastąpiły to, co widziały jego oczy.
Chodź do nas, mówiły teraz coraz bardziej natarczywe wewnętrzne głosy. Chodź do nas. Słuchaj nas. W takich chwilach
cały świat raz po raz gwałtownie się przechylał, jakby demony tkwiące w oczach Maraka usiłowały przechylić na lewo lub prawo
całe jego ciało. Trudno było się oprzeć takim szarpnięciom. Szaleńcy pogrążeni w atakach choroby zwykle podrygiwali i rzucali
się.
Niektóre rodziny mogły nie oddać swoich szalonych synów. Niektóre rodziny, nawet całe wioski, mogły być skażone i
ukrywały swój wstyd w tajemnicy.
Inne rodziny, inne wioski mogły po cichu zabić swoich szaleńców, by nie mieć kogo przekazać ludziom Iii. Karawana
potępionych zatrzymywała się w wioskach, w których nikt nie przyznawał się do szaleństwa.
Żona z Tarsy zawodziła i modliła się, ogarnięta wizjami.
-
Patrzcie! - wołała. - Miasto! Jest tu święta wieża!
A kiedy indziej:
Niech bóg ma w opiece Ilę. - Jakby liczyła, że żołnierze się zlitują, jeśli będzie wychwalała tyrankę.
Na wschodzie jest diabeł! - wrzasnął garbarz, co rozbudziło starca, który zapytał o swoją żonę i zawołał, że zdradziły go
spłodzone przez niego diabły.
Po twarzy, szyi i pod pachami Maraka spływał pot, wysychając mu na żebrach. Ciało mężczyzny zdradza go w upale.
Chętnie oddaje wodę. W smutku oddaje jej nawet więcej.
Gdzieś ponad niebem leżała kraina bogata w życie, gdzie rodzili się wszyscy ludzie.
Gdzieś tam ponad rozżarzonym błękitem leżał raj bogaty w wodę, staw, z którego nieustannie wypływa strumień.
To miejsce może i by ł o w niebie, jak mówili kap ł ani, ale podczas marszu niebo nie przypominało raju, oferując jedynie
zimne światło gwiazd nocą i płonące oko słońca za dnia.
Kapłani mówili, że kiedy na Lakht zstąpili Pierwsi Przybysze, nieśmiertelna i wieczna Ila oddzieliła ludzi od zwierząt, a
zwierzęta od plugastwa: potem nad światem i jego porządkiem zapanował bóg, jedyny bóg, a zarządzała nim Ila i jej kapłani.
Marak, podobnie jak jego ojciec i większość zachodu, odrzucił tę wiarę. Niebo nie oferowało żadnej pomocy, nie można
było polegać na kapłanach na ziemi ani na zastępczyni boga. Skoro jednak zwalczał tę władzę i spotkało go coś takiego, to ze
swoim życiem tu na ziemi nic nie mógł już zrobić, może oprócz zakończenia go, wylania jak wodę, by pustynia wypiła je do
sucha, a plugastwo nieba zleciało się chmarą. Człowiek mógł umrzeć za dnia, a o zachodzie słońca zostawały z niego tylko kości.
Marak postanowił jednak ujrzeć święte miasto jeszcze jeden raz. Znajdowali się o dzień marszu od niego. Zaszedł tak
daleko wyłącznie dzięki wytrwałości, wiedząc, że pozostała mu już tylko śmierć, i widząc, że jak dotąd to, co przynosił następny
dzień, okazywało się lepsze od niezobaczenia go w ogóle.
Mając teraz w oczach złudny obraz miasta, przypomniał sobie, że nie tylko może je zobaczyć, ale że sama Ila zapragnęła
ujrzeć szaleńców. Pomyślał, że może będzie żył dość długo, by zacisnąć dłonie na jej gardle. To już jest jakaś ambicja.
A kiedy ojciec usłyszy, że Marak skręcił nieśmiertelny kark Iii, być może okaże mu wdzięczność. Jego syn jest
szaleńcem i wyrzutkiem, lecz nie jest bezsilny.
Świat przechylił się na wschód. Przechylił się i obrócił jak kompas w misie.
Cały płaskowyż uniósł tsię i przechylił, a wszyscy szaleńcy jednocześnie podparli się rękami, by nie upaść.
Żona jednak nagle zerwała się, krzyknęła i puściła się biegiem.
- Miasto! - wołała. - Oburan! Niech Ila ma nas w opiece!
Dwaj spośród ludzi Iii zaczęli się śmiać, ale po chwili wstali
i ruszyli za nią; wszyscy szaleńcy wyprostowali się i patrzyli za nimi, a co pobożniejsi zaczęli coś mamrotać o diabłach.
Diabły są na dworze Iii! - drwili z nich ludzie z zachodu, w głębi serca będący abjori. - A ich przywódczynią jest sama
Ila!
Tam jest woda! - zawo ł a ł garncarz. - Woda do picia dla wszystkich.
425615182.005.png
Kilkoro szaleńców wstało, wykrzykując słowa zachęty dla żony albo protestując przeciwko bluźnierstwu, ale strażnicy
zmusili ich biciem, by z powrotem usiedli na piasku. Poza tym nikt się ruszał w tym upale. Szaleńcy patrzyli, jak żona biegnie,
wzbijając chmurki czerwonego pyłu pustyni.
Czy uda jej się uciec? - zastanawiał się Marak, cały czas spokojnie siedząc. Wydmy mają strome zbocza, z których można
spaść.
A może skręei sobie kark albo pęknie jej serce? Może wtedy inni znajdą odwagę, by podjąć wysiłek? Marak poszukał tej
odwagi u siebie. Teraz jednak, kiedy się nad tym zastanawiał,
kiedy miasto znajdowało się tak blisko, myśl o gardle Iii całkowicie nim owładnęła.
W końcu ludzie Iii pobiegli szybciej. Wynik zawodów był przesądzony i większość karawany straciła zainteresowanie.
Ludzie rozciągnęli się na piasku, niektórzy z bólem głowy. Marak patrzył jednak z ciekawością, jak żona umyka strażnikom.
Była sprytna. I miała cel.
Poczuł lekkie rozczarowanie, gdy chwilę potem ludzie Iii dogonili kobietę i wymachującą rękami i krzyczącą rzucili na
piasek. Widział już to przedtem, ostatni wybuch życia u szaleńca, potem powolne staczanie się w rozpacz i apatię, a wreszcie
śmierć.
Omotali kobietę jej aifadem, używając go jak liny, i przynieśli ją z powrotem, nie zważając na jej krzyki i wyrywanie się.
Jej warkocze wlokły się po ziemi, miotały się wściekle. Gołe nogi młóciły powietrze. O mały włos jej nie upuścili. Ta żona z
Tar-sy miała więcej odwagi niż większość pozostałych oraz zdumiewający upór.
Na wschód, odezwały się ponownie demony. Na wschód, na wschód.
Lecz Marak nauczył się, że siedzący człowiek może się oprzeć przechyłowi świata.
-Lelie! - zawołała kobieta. Było to żeńskie imię. Siostry, córki albo matki. Marak nie miał pojęcia czyje.
Żonie z Tarsy nałożono porządniejsze więzy i przywiązano ją do jednego z dwóch mocnych masztów podtrzymujących
namiot Maraka. Wciąż coś bełkotała i krzyczała „Lelie, Lelie".
Wobec obojętności strażników i w ł asnej bezsilności kobieta szarpa ł a się coraz s ł abiej, krzycząc sporadycznie, dopóki nie
ochrypła. Walczyła do końca, do chwili, aż jej ciałem już tylko targały co pewien czas drgawki, a po twarzy ciekły łzy.
Garncarz z nizin twierdził, że zobaczył na urwisku anioły -mówił to zupełnie spokojnie, chociaż w zasięgu wzroku nie
było żadnego urwiska.
Chłopak z Tijanan, siedzący na krawędzi plamy cienia, chwiał się monotonnie przez godzinę i poranił sobie głowę, waląc
nią w szorstki piach.
Po południu przewodnik karawany i jego ludzie wydzielili zimne racje; żona z Tarsy i chłopak byli zbyt rozkojarzeni,
by jeść, ale przewodnik wychłostał ich harapem i chłopak wziął się do jedzenia. Kobietę zmusili do picia, zatykając jej nos,
dopóki nie przełknęła, a po chwili łykała już wodę samodzielnie, tyle że poganiacze trzymali ją za ręce. Oddawali jej niejako
przysługę. Mogli pozwolić, by szła spragniona, wiedząc, że i tak dostarczą ją do miasta następnego popołudnia, jednak ci, co
nie chcieli pić, szybko zapadali na zdrowiu. Ich ciała wydzielały coraz mniej wody, a oni sami umierali, pozbawiając Ilę tego,
czego od nich chciała. Strażnicy dbali więc, by nie można im było niczego zarzucić.
Marak nie podnosił żadnego buntu przeciwko swemu losowi. Wziął do ust niewielki łyk wody, przełamał zbryloną porcję
jedzenia i powoli przeżuwał, obserwując słabnące zmagania strażników z żoną i zastanawiając się, czy kobieta umrze, zanim
dotrą do Oburanu, i w ten sposób zyska wolność.
Szaleńcy mnożyli się na zachodzie, wśród wzgórz, od trzydziestu lat; niedawno rozniosła się plotka, że Ha miała o nich
sen i zapragnęła raz na zawsze oczyścić ziemię z ich dolegliwości.
Marak obawiał się, że jego ojciec może już nie rządzić długo, i to nie tylko ze względu na wstyd i rozczarowanie, jakie
przyniósł mu syn. Ludzie nie zechcą pójść za szaleńcem, a przez Ma-raka został skażony cały ród. Jedynym wyjściem jego ojca
wobec swoich ludzi było obarczenie winą kobiety, która urodziła mu takiego syna, i Marak to rozumiał, ale oznaczało to zniszc-
zenie jego matki. Jeśli nie udała się do swego plemienia, do Haga, to nie miała się gdzie schronić.
Może wybrała się w drogę? Może już tam jest? Może znalazła jakąś studnię, poszła dalej i powiedziała Haga tylko tyle, że
rozeszła się z mężem? Żona z plemienia Haga miała takie absolutne, niekwestionowane prawo. Może uda jej się zapomnieć o
synu.
Marak jednak w to wątpił. Uparta i dumna Kaptai była oddaną matką. Czy mogłaby kłamać w sprawie swego syna? Czy
mogłaby zostawić córkę, kiedy jej syna zabrano w pohańbieniu?
Marak mógł zrobić tylko jedno, by położyć kres pytaniom, tylko jedno, by zmazać swą hańbę: zabić Ilę.
Mógł zrobić tylko jedną rzecz, by zdobyć przebaczenie ojca dla matki, by zdobyć honor i życie dla siostry oraz dać jej
szansę na szczęście, zamążpójście i rodzenie dzieci.
Marak, Marak, Marak, mówiły głosy. Szaleństwo zesłane na innych zsyłało mu wizje wieży, jaskini pełnej słońc.
Jakiekolwiek spójne myśli rozpływały się leniwie w niebyt.
Może pieczywo, którym ich karmiono, zawierało jakiś narkotyk przytępiający zmysły i osłabiający wolę? Marak czasami
to podejrzewał. Na pewno zawierało pokrzywę, która znieczulała język: skarżył się na to garncarz. Jeśli tak było, jeśli otępiało
umysł, jeśli w jakimś stopniu zacierało wizje i uciszało głosy, to Marak przyjmował to z ulgą i nie kwestionował pożywienia ani
nie odmawiał przyjmowania go, tak jak robiła to żona z Tarsy.
Kiedy wizje go opuściły, kiedy mógł leżeć spokojnie i śnić zwykłe sny, ujrzał zachodnie niziny i kamienne wieże Kais
Tain, strażników na tle zachodzącego słońca i dom ojca wciśnięty między dwie wysokie wieże. Był to dom o grubych ścianach
chroniących przed słońcem, głęboko wkopany w chłodny piasek. Wioska rozciągała się po obu jego stronach, wokół studni i
ogrodu przykrytego siecią.
425615182.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin