Przybysz 02 - Najeźdźca - Cherryh Carolyn Janice.pdf

(1081 KB) Pobierz
Cherryh Carolyn Janice-Przybysz 2-Najezdzca
C. J. Cherryh
Najeźdźca
(Invader)
Przełożyła: Agnieszka Sylwanowicz
Data wydania oryginalnego: 1995
Data wydania polskiego: 1998
Rozdział 1
Samolot przechylił się ostro na skrzydło i zaczął schodzić w dół, co
zapowiadało lądowanie w Shejidan. Bren Cameron przez sen i z zamkniętymi oc-
zyma potrafił rozpoznać podejście do północnego pasa.
Tak właśnie było. Środki przeciwbólowe wykonały znakomitą robotę. Bren
pamiętał, że ostatnio oglądał chmury nad cieśniną Mospheiry; pewnie obsługa
uratowała jego drinka, bo szklaneczka zniknęła z tacy przykrytej teraz ser-
wetką.
Ręka na temblaku i liczne stłuczenia. Operacja.
Gdy obudził się tego ranka - był pewien, że to było tego ranka, jeśli
zachował jakie takie poczucie czasu - nad jego łóżkiem pochylał się i coś do
niego mówił pracownik Biura Spraw Zagranicznych, a nie matka czy Barb. Boże,
nie zrozumiał połowy z tej oracji, chodziło chyba o jakieś pilne spotkanie,
aiji żądał jego natychmiastowej obecności, miał miejsce jakiś drobny kryzys w
rządzie nie mogący czekać, aż on wyzdrowieje po ostatnim, który, jak mu się
wydawało, zażegnał przynajmniej na kilka dni. Tabini dał mu urlop, powiedz-
iał, żeby wyjechał i poradził się własnych lekarzy.
Kryzys wiszący wszystkim nad głową najwyraźniej jednak nie chciał
czekać: pracownik Biura nie podał dokładnych szczegółów sytuacji na kontynen-
cie - co samo w sobie nie było zaskakujące, ponieważ ludzki rząd na
Mospheirze i patronat aijiego z siedzibą w Shejidan nie rozmawiały ze sobą w
sprawach wewnętrznych aż z taką szczerością.
Oba rządy w gruncie rzeczy w ogóle nie prowadziły rozmów, jeżeli nie
był przy nich obecny Bren jako tłumacz i mediator. Ciekawe, w jaki sposób
Shejidan zażądał jego obecności, nie korzystając z jego usług, ale ten, kto
zadzwonił, najwyraźniej przekonał Mospheirę, że to sprawa życia i śmierci.
- Podniosę panu stolik, panie Cameron.
- Dzięki. - Po raz pierwszy w życiu miał rękę na temblaku. Kiedy tylko
mógł, jeździł na nartach, i to brawurowo; w ciągu dwudziestu siedmiu lat
swego życia dwa razy chodził o kulach. Unieruchomiona ręka była jednak nowym
doświadczeniem i, co już zdążył odkryć, prawdziwą przeszkodą w jakiejkolwiek
pracy urzędniczej.
Stolik został podniesiony i zamocowany. Steward pomógł Brenowi ustawić
oparcie fotela, wyciągnął końcówki pasa bezpieczeństwa i chciał go zapiąć:
piankowy pancerz od obojczyka po kłykcie oraz bandaże ściskające Brenowi tors
wcale nie ułatwiały mu pochylania się czy sięgania, ale przynajmniej palce
miał zalane pianką tylko do połowy.
Udało mu się chwycić pas o własnych siłach, odciągnąć go i zapiąć, za-
nim z powrotem zacisnął mu się na piersi - drobny tryumf w dniu pełnym nie-
powodzeń.
Żałował, że zażył środek przeciwbólowy. Nie miał pojęcia, że będzie
taki silny. Powiedzieli: „jeśli będziesz go potrzebował” i po szaleńczym
wysiłku, żeby uporządkować swoje sprawy w biurze, a potem dotrzeć na lotni-
sko, Bren pomyślał, że potrzebuje go, żeby nieco stępić ból.
Zbudził się po godzinie, gdy samolot podchodził do lądowania w stolicy.
Miał nadzieję, że w Shejidan nie poplątano informacji i że o godzinie
jego przybycia wie ktoś poza urzędnikami na lotnisku. Samoloty latające
między Mospheirą i kontynentem kilka razy dziennie przewoziły tylko towary.
425616956.002.png
Kiedy na pokładzie był Bren, w małym przeszklonym przedziale na przedzie sa-
molotu, który zwykle służył do przewożenia delikatnych ładunków medycznych,
pojawiało się dwóch stewardów, dwa fotele, lista win i kuchenka mikrofalowa.
Tak wyglądała jedyna linia pasażerska obsługująca Mospheirę i kontynent dla
jedynego pasażera, który regularnie kursował między Mospheirą i kontynentem -
dla niego, Brena Camerona, paidhi-aijiego.
Pilnie strzeżonego paidhi-aijiego, nie tylko oficjalnego tłumacza, ale
arbitra badań technicznych i rozwoju oraz stałego mediatora dla atewskiej
stolicy w Shejidan i wyspiarskiej enklawy ludzkich kolonistów na Mospheirze.
Wypuszczono podwozie.
Gdy samolot wśliznął się w chmury, gładki, szary dywan, który ut-
worzyły, widoczny dotąd za oknem, zmienił się w przesłaniającą wszystko
klaustrofobiczną watę.
O szybę uderzyły krople deszczu. Samolot lekko się zachwiał pod uder-
zeniem wiatru.
Nieoczekiwanie paskudna pogoda. Skrzydło rozbłysło bielą błyskawicy.
Stewardzi rzeczywiście mówili coś o deszczu nadciągającym nad Shejidan. Nie
wspomnieli jednak o burzy. Bren miał nadzieję, że aiji wysłał po niego samo-
chód. Miał nadzieję, że nie będzie musiał iść daleko.
Deszcz zalewał okna, a gęste, szare chmury nie pozwalały niczego
dostrzec. Takiego właśnie dnia przybył do leżącego w głębi kontynentu Malguri
- jakiś tydzień temu? Wydawało się to niewiarygodnie dawno temu. W ciągu tego
tygodnia zmienił się cały świat.
Zmieniła się cała równowaga atewskiej władzy i zagrożenia - a to z
powodu jednego ludzkiego statku, który teraz znajdował się na orbicie
planety. Atevi mogli zupełnie słusznie podejrzewać, że jest on mile widziany.
Po stu siedemdziesięciu pięciu latach milczenia niebios z łatwością mogli
dojść to tego błędnego wniosku.
Było to także sto siedemdziesiąt pięć lat podejmowania własnych decyzji
przez ludzkich rozbitków na Mospheirze oraz wypracowywania zasad współistni-
enia z ziemią atevich. Ludzie byli zadowoleni - do czasu pojawienia się tego
statku, który nie tylko wprowadzał zamęt w spokojne, przewidywalne i dostat-
nie życie poszczególnych osób, ale też dość niespodziewanie stawiał atevich
przed faktem istnienia aż dwóch ludzkich skupisk; a dopiero w ciągu ostatnich
lat zapanowały całkowicie pokojowe stosunki z ludźmi mieszkającymi na wyspie
u wybrzeży atewskiego kontynentu.
Można zatem było sobie wyobrazić, że aiji w Shejidan, przywódca Patro-
natu Zachodniego, zupełnie słusznie chciał wiedzieć, co jest w transmisjach,
które teraz krążyły między owym statkiem i naziemną stacją na Mospheirze.
Paidhi sam chciał znać odpowiedź na to pytanie. W ciągu ostatnich
dwudziestu czterech godzin zmienił się stopień jego użyteczności na kontynen-
cie - lecz on sam nie otrzymał żadnych specjalnych wskazówek od prezydenta
czy departamentu stanu co do tych odpowiedzi, ani jednej cholernej infor-
macji, którą zapamiętałby w przebłysku świadomości. Owszem, wiedział z
autopsji, że jeśli sprawy potoczą się źle i stosunki między ludźmi i atevimi
popsują się, to ta strona cieśniny nie będzie bezpiecznym miejscem pobytu dla
człowieka: ludzie i atevi stoczyli już jedną krwawą wojnę z powodu źle zrozu-
mianych intencji. Bren nie wiedział, czy zdoła sam zapobiec następnej wojnie,
lecz jeśli chodzi o pracę paidhiego miał on stale świadomość, że jeśli nie w
jego mocy leży kierowanie przyszłością ludzi na Mospheirze i w tym zakątku
wszechświata, to z całą pewnością leży w niej zawalenie sprawy.
Jeden wyłom w bardzo ważnym Patronacie Zachodnim - i jeden bardzo ważny
przywódca, jak aiji Shejidan, straci pozycję.
Jeden durny człowiek z nadajnikiem radiowym lub jeden zapalczywy ateva
z myśliwską strzelbą - a tych było stanowczo za dużo na kontynencie, by Bren
czuł się spokojnie: na wsi broń oznaczała pełny stół. Atewscy chłopcy uczyli
się strzelać w wieku, kiedy dzieci ludzi uczyły się jeździć na rowerze - a
atevi byli cholernie dobrymi strzelcami. Niektórzy zostawali licencjonowanymi
425616956.003.png
zawodowcami w społeczeństwie, gdzie zabójstwo stanowiło zwykły tryb postępow-
ania prawnego.
A jeśli Tabini-aiji straci panowanie nad Patronatem Zachodnim i ten
zacznie się rozpadać, to wszystko się rozleci. Atevi mają prowincje, lecz nie
mają granic. Nie potrafią zinterpretować linii na mapie zgodnie z żadną lo-
giką czy rozsądkiem, poza tym, że wiedzą, gdzie w przybliżeniu posiadłości
sąsiadujące z ową linią stykają się z rozmaitymi terenami, mającymi wpływ na
dany obszar, kulturę i siatkę więzów lojalności względem innych patronatów,
nie mających najmniejszego związku z geografią.
Z wielu jeszcze innych względów społeczeństwo świata istniejącego poza
Mospheirą nie było społeczeństwem ludzkim i jeśli atewski rząd upadnie po
niemal dwustu latach tworzenia przemysłu i skomplikowanej struktury władzy,
jednoczącej setki drobnych atewskich patronatów...
...to będzie to osobista wina Brena.
Samolot wyrwał się z chmur. Deszcz ściekał strużkami po szybie,
zniekształcając panoramę miasta pozbawionego wysokich budynków, z której wy-
rastało zaledwie kilka kominów. Na zboczach spowitych deszczem wzgórz
usadowiły się pokryte dachówką domy zorganizowane w pomyślną dla atevich geo-
metrię.
Samolot przechylił się i Bren zobaczył rozległy kompleks rządowy,
będący jego celem: Bu-javid, rezydencję aijiego rozlokowaną na najwyższym
wzgórzu na skraju Shejidan, wzgórzu otoczonym hotelami i zajazdami wszelkich
kategorii, pobłyskującymi w szarej mgiełce - Boże - bezczelnymi neonami.
Hotele te stanowiły wyraźny dowód atewskiej demokracji. Podczas
zwykłych audiencji i w nagłych przypadkach zatrzymywali się w nich petenci,
zwykłe osoby pragnące uzyskać osobiste posłuchanie u władcy największego pa-
tronatu świata.
Podczas pełnienia obowiązków legislacyjnych te same pokoje hotelowe
zajmowali prawodawcy wybrani do hasdrawadu wraz z ochroną i resztą personelu.
W tych wynajmowanych na kilka nocy pokojach u stóp wzgórza znajdowała miejsce
dla siebie i swojego personelu nawet garstka członków tashridu, cieszących
się świeżo nadanym szlachectwem i nie mających przodków związanych z Bu-
javid, sąsiadując ze sklepikarzami, murarzami, numerologami i ekipami telewi-
zyjnych wiadomości.
Ponieważ od dawna nieobecne niebezpieczeństwo dosłownie zawisło nad
światem, hotele na dole były zatłoczone, a obsługa w restauracjach na pewno
poszła w rozsypkę. Komisje ustawodawcze zapewne odbywały posiedzenia. Hasdra-
wad i tashrid pewnie szaleją. Nie spodziewani petenci szturmują drzwi lic-
znych sekretarzy aijiego, domagając się wyjątkowej i natychmiastowej audi-
encji w sprawach swoich szczególnych, zagrożonych interesów. W salach Bu-
javid przepychają się specjaliści od techniki, fanatyczni numerolodzy i
szaleni teoretycy - a wszystkich ich popierają zagorzali wyznawcy o dzikim
spojrzeniu - ponieważ według atevich cały wszechświat można opisać za pomocą
liczb, które są pomyślne lub niepomyślne: liczby dawały danemu przedsięw-
zięciu błogosławieństwo lub skazywały je na porażkę, a istniał tysiąc różnych
sposobów wyznaczania liczb ważnych dla danej sprawy.
Niech Bóg ma w opiece proces inteligentnego podejmowania decyzji.
Pas startowy był już blisko. Bren patrzył, jak pod skrzydłem samolotu
przepływają magazyny i fabryki Shejidan: dachy, a w końcu podziurawione
deszczem kałuże, rozmyty obraz wentylatorów i zarys znaku firmowego na
żwirze. Z ziemi nigdy nie widział Aquidańskich Zakładów Rur i Armatury. Razem
jednak z iglicą Zachodniego Zrzeszenia Kopalń i Przemysłu i dachem Patanad-
skich Zakładów Lotniczych i Kosmicznych stanowiły one uspokajający akcent
wszystkich jego powrotów na tę stronę cieśniny.
Ciekawy pomysł, żeby Shejidan stał się schronieniem.
Podczas tej bytności na Mospheirze Bren nie widział się nawet z matką.
Nie przyjechała do szpitala. Zadzwonił do niej po przylocie - w swoim pokoju
szpitalnym miał czas na trzy telefony, zanim prawie całkowicie pozbawiono go
425616956.004.png
przytomności, szpikując środkami przeciwbólowymi, i odwieziono na badania.
Wyraźnie pamiętał, że dzwonił i rozmawiał z nią, powiedział, gdzie jest i że
rano będzie miał operację. Powiedział jej, bagatelizując sprawę, że nie musi
przyjeżdżać, że może zadzwonić do szpitala i zapytać o niego, kiedy odzyska
przytomność. Tak naprawdę jednak, chociaż nie chciał się przed samym sobą do
tego przyznać, miał nadzieję, że matka przyjedzie i okaże nieco matczynej
troski.
Zadzwonił też do swego brata Toby’ego, aż na północne wybrzeże, gdzie
Toby mieszkał z żoną. Brat był pewien, iż nic mu się nie stało; bardzo się
ucieszył, że w obecnych warunkach Bren wrócił do pracy - o czym paidhi oczy-
wiście nie mógł rozmawiać z rodziną, więc nie mówili na ten temat; i to by
było tyle.
Do Barb zadzwonił na końcu - nie miał wątpliwości, że Barb przyszłaby
do szpitala, ale nie odebrała telefonu. Zostawił informację: „Cześć, Barb,
nie wierz wiadomościom, nic mi nie jest. Mam nadzieję, że się zobaczymy, póki
tu jestem”.
Kiedy jednak się obudził, nad jego łóżkiem pochylał się tylko ktoś z
departamentu, pytając: Jak się pan czuje, panie Cameron?
A także: Naprawdę mamy nadzieję, że będzie pan w stanie...
Dzięki, odpowiedział.
Cóż innego mógł powiedzieć? Dziękuję za kwiaty?
Koła dotknęły ziemi, zapiszczały na wilgotnych płytach. Patrzył przez
zalane deszczem okna na niebo koloru popiołu, na mokre betonowe pasy star-
towe, na terminal o funkcjonalnej, bryłowatej architekturze. Wszystko to
równie dobrze mogłoby być międzynarodowym portem lotniczym na Mospheirze.
Kiedy leżał w szpitalu, zespół z Bezpieczeństwa Narodowego zajął się
jego komputerem; eksperci z departamentu stanu i ABN na pewno przejrzeli jego
wszystkie pliki, od prywatnych listów po notatki do wystąpień i spostrzeżenia
słownikowe, ale musieli się śpieszyć. Nawet wiedząc, że wkrótce zostanie wez-
wany, spodziewał się, że przynajmniej jeden dzień poleży sobie na słońcu.
Coś jednak przybrało rozmiary kryzysu i kiedy ochrona odebrała go z os-
trego dyżuru w szpitalu, żeby odstawić do biura, dostał z powrotem komputer
oraz trzydzieści minut w biurze po drodze na lotnisko - całe trzydzieści mi-
nut na resztkach narkozy i środków uśmierzających ból, żeby załadować pliki,
których mógł potrzebować, i nowe kody zabezpieczeń - oraz odrzucić prośbę
sekretarza prezydenta o sprawozdanie, którego prezydent najwyraźniej nie miał
dostać. W międzyczasie Bren wpuścił do systemu swego osobistego Poszukiwacza
na sygnale, żeby wydobył wszystko, co się da - całą korespondencję od jego
własnego personelu, Biura Spraw Zagranicznych, departamentu stanu i wszelkich
innych osób.
Z powodu tego pośpiechu nawet nie wiedział, jakie dokładnie pliki
ściągnął ani co mógłby dostać, gdyby postawił się cenzorom departamentu
stanu, i co mogło się zmienić w głównej bazie danych. Ich samolot miał niez-
wykle wąskie okno wejścia do atewskiej przestrzeni powietrznej, co samo w so-
bie już świadczyło o wzroście napięcia. Na lotnisko pędzili jak stado
szatanów, właściwie wypchnęli z rozkładu wszystkie lokalne loty mosphei-
rańskie; gdy samolot osiągnął odpowiedni pułap, Bren dostał sok i zamierzał
przez godzinę popracować - niestety zasnął, obserwując chmury.
Myślał, że tylko da odpocząć oczom. Że odgrodzi się od słonecznego
blasku, tego ostrego blasku panującego nad chmurami. Nawet teraz nie był pe-
wien, czy jego organizm wydalił już ten przeklęty środek przeciwbólowy.
Wszystko pływało mu przed oczyma. Myśli przewijały się chaotycznie. Bren nie
miał pojęcia, co go czeka, nie pamiętał, co powiedział mu człowiek z departa-
mentu.
Samolot podkołował nie na zwykłe stanowisko, lecz do ślepego,
pozbawionego okien końca terminalu pasażerskiego. Kiedy pilot wyłączył sil-
niki, Bren stoczył zwycięski pojedynek z pasem, po czym spojrzał wyczekująco
425616956.005.png
na stewardów, mając nadzieję na pomoc przy niesieniu bagażu, i ostrożnie
wstał z fotela.
Jeden ze stewardów wyciągnął bagaż ze schowka obok kuchni. Bren zatrzy-
mał przy sobie komputer, mimo że drugi steward wyciągnął po niego rękę.
- Proszę o kaftan - powiedział i odwrócił się plecami, by steward
pomógł mu go włożyć. Był to trochę niesezonowy kaftan, który trzymał na
wszelki wypadek na Mospheirze, uszyty w stylu atevich, z licznymi guzikami i
długi do kolan. Włożył zdrową rękę do rękawa, a drugi narzucił na unie-
ruchomione ramię - przeklęty kaftan zsuwał się i gdyby była to Mospheira w
lecie, to nie zawracałby sobie głowy ubiorem; tu jednak był Shejidan, gdzie
dżentelmen zdecydowanie nie pokazuje się w miejscach publicznych bez kaftana.
Dżentelmen zdecydowanie pilnuje też, by mieć starannie zapleciony war-
kocz i ozdobić go wstążkami wskazującymi na jego pozycję i pochodzenie, jed-
nak atewska publiczność będzie musiała mu wybaczyć: włosy mógł mu zapleść w
wymagany sposób jedynie sanitariusz w szpitalu. Bren zamierzał uchronić war-
kocz podczas lotu przed zetknięciem z oparciem fotela, ale po tej niezamier-
zonej drzemce nie ręczył za jego stan. Teraz pochylił głowę i wyciągnął go
jedną ręką spod kołnierza kaftana, nie zrzucając tego ostatniego na ziemię,
poczuł na policzku niepożądany kosmyk włosów, które spróbował utknąć za
uchem.
Następnie podniósł komputer, zarzucił pasek na zdrowe ramię i niespi-
esznie ruszył do przodu. Obawiał się, że wedle dworskich kryteriów przed-
stawia żenująco niechlujny widok.
Dotarł jednak tutaj; miał nadzieję, że dotrze do Bu-javid bez nie-
potrzebnych opóźnień i rozgłosu, i z plikami, których potrzebował do pracy.
Jeśli wszyscy, którzy mieli się porozumieć, porozumieli się i jeśli aiji nie
odbywał nieustannych posiedzeń, to w chwili, gdy do samolotu będą podjeżdżały
schodki, na Brena powinien już czekać samochód. Zagrzmiało mu tuż nad głową i
paidhi pomodlił się w duchu, by tak było.
Musiał też pamiętać, że opuszcza miejsce, gdzie siedzenia, stoły i
drzwi były przystosowane dla osób jego wzrostu: tutejsze schody miały wyższe
stopnie, a mogąc posługiwać się tylko jedną ręką, Bren czuł się w tej chwili
zmarznięty, rozdrażniony i bliski łez.
- Dziękuję - powiedział do stewardów, którzy otworzyli drzwi samolotu.
Podjeżdżały schodki - nie te z baldachimem, a co dopiero mówić o tunelu:
stuknęły w samolot, który aż się zachwiał, a jeden ze stewardów postawił ba-
gaż Brena na zalanym deszczem podeście chwiejnej, metalowej drabiny.
Żadnego samochodu. Nie jest dobrze. Wszystko sprawiało wrażenie
pośpiechu przeważającego nad planowaniem. Pędzona wiatrem mgła wpadała przez
otwarte drzwi i Bren był już gotów wrócić do suchego wnętrza samolotu, gdy
zza dziobu maszyny wypadła furgonetka z emblematem ochrony lotniska i zaha-
mowała tuż przed olbrzymią kałużą. Pojawiła się tak nagle, że nerwy Brena
wyczulone na sprawy bezpieczeństwa napięły się, a ciało sprężyło do skoku w
tył.
- Ostrożnie. Stopnie są wyższe.
- Wiem. Wiem, ale dziękuję. Dobrego lotu. Bardzo dziękuję. Proszę
podziękować załodze.
Uniósł ramię, żeby nie zsunął mu się z niego pasek komputera i wy-
chodząc na schodki w pędzony wiatrem deszcz, poczuł nagłe, niebezpieczne
zachwianie równowagi. Chwycił się poręczy, wciąż mając przekrzywione ramię i
walcząc o utrzymanie na nim paska komputera.
Otworzyły się boczne drzwi furgonetki. Wyszedł z niej uzbrojony ateva -
szybko poruszający się, ciemny olbrzym w nabijanej srebrem czerni ochrony Bu-
javid i osobistej straży aijiego - po czym wbiegł po schodkach, które
zatrzeszczały pod jego ciężarem.
- Nadi Bren! - zawołał damski głos i ponury dzień nabrał jaśniejszych
barw.
- Jago!
425616956.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin