Orwing Sara - Wszyscy jesteśmy dziećmi.pdf

(524 KB) Pobierz
4673564 UNPDF
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Czek z wynagrodzeniem odbierzesz u Delii. Jeszcze
raz wielkie dzięki za pomoc - powiedział Abe Swenson,
szeryf hrabstwa Payne. - Wiesz dobrze, że gdybyś kiedykol­
wiek zechciał pracować u nas...
- Przykro mi - przerwał mu Colin. - Ale jako ochotnik
mogę decydować sam za siebie, no i poza tym bardzo lubię
zajęcia na ranczu.
Nie dodał, że za każdym razem, kiedy zgadzał się pomóc
policji, przysięgał sobie, że robi to po raz ostatni.
- Dobrze byłoby, gdybyś postarał się jak najszybciej do­
trzeć do domu. Właśnie dostałem najświeższe prognozy. Na
północy i wschodzie stanu wszystkie autostrady już są za­
mknięte. Nasz dworzec autobusowy też przestał działać.
- Mój wóz nieźle sobie radzi na śniegu.
- Zapowiadali, że wieczorem ma być oblodzenie.
- Dzięki, Abe.
Colin wstąpił do biura, gdzie poflirtował przez chwilę
z Delią i wziął czek, a następnie zapiął szczelnie kurtkę, na­
sadził kapelusz głęboko na czoło i wyszedł na zewnątrz.
Grube płatki śniegu wirowały w powietrzu i bezgłośnie
spadały na ziemię, pokrywając chodniki miękkim płaszczem,
skuwając lodową pokrywą suchą trawę i zmieniając się
w błoto na jezdni. Colin otworzył drzwi swojego nieco pod-
niszczonego samochodu dostawczego, umocował ustawione
tam siatki z zakupami, a potem usiadł za kierownicą i włą­
czył się do ruchu. Było piątkowe popołudnie i na ulicach
panował tłok. W okolicach uniwersytetu musiał zwolnić tak,
że ledwo posuwał się do przodu.
Skręcił w przecznicę i mijał teraz sklepy, piwiarnie i re­
stauracje. Zauważył dwóch chłopców, rzucających kulami
śnieżnymi w stronę trzech ładnych dziewcząt i na moment
boleśnie ugodziło go poczucie samotności.
Zbliżał się do świateł, które właśnie zmieniły się na czer­
wone. Przystanął i wtedy zobaczył tę kobietę. Wysiadała
z samochodu zaparkowanego przy krawężniku po prawej
stronie, za skrzyżowaniem. Zamknęła drzwi i rozejrzała się
wokoło. Była wysoka, ale wyglądała jakoś niekształtnie
w obszernej brązowej kurtce i znoszonych dżinsach, z wło­
sami schowanymi pod szarą czapką i w wielkich okularach
na nosie. Miała przy sobie dużą, wypchaną torbę, przewie­
szoną przez ramię.
Kobieta przebiegła przez jezdnię, mimo czerwonego
światła. Jakiś samochód wpadł w lekki poślizg i zatrąbił na
nią, a ona skręciła i przeszła na drugą stronę tuż przed maską
samochodu Colina. Odwróciła się i ich spojrzenia na chwilę
się spotkały. Nie mógł nie zauważyć tych ogromnych, zielo­
nych oczu. Nieznajoma weszła na chodnik i zniknęła
w drzwiach księgarni.
- Głupia smarkula - mruknął do siebie Colin.
Poprawiając wsteczne lusterko, zauważył, że w pewnej
odległości od niego dwóch mężczyzn w czarnych płaszczach
wysiadło z samochodu i pośpieszyło do księgarni. Instynkt
policjanta ostrzegł go, że coś tu nie gra, gdyż mężczyźni
ubrani byli dość charakterystycznie, a poza tym w pamięci
utkwiło mu to, że w oczach tamtej kobiety zobaczył strach.
- Whitefeather, masz jakieś przywidzenia - powiedział
do siebie głośno.
Światła zmieniły się i Colin ruszył powoli, przyglądając
się tamtym mężczyznom, którzy szli, nie rozglądając się,
jakby podążali czyimś śladem. Lepiej trzymaj się od tego
z daleka, upomniał się w duchu. Po chwili jednak nie wytrzy­
mał i skręcił w najbliższą przecznicę. Ulica, którą jechał
przed chwilą, była jednokierunkowa i musiał zrobić spore
kółko, zanim jeszcze raz znalazł się w tym samym miejscu.
Czuł, że zaczyna wtykać nos w nie swoje sprawy, ale nie
mógł zapomnieć widzianej przed chwilą kobiety o pełnych
lęku oczach.
Zauważył jeszcze jednego dziwnie wyglądającego męż­
czyznę, zmierzającego do księgarni.
- Powinniście, chłopcy, wziąć parę lekcji, jak nie wyróż­
niać się z otoczenia - mruknął, włączając się do ruchu.
Od razu ją zobaczył. Szła w jego kierunku, po prawej
stronie ulicy. Gdyby nie wzrost, łatwo mogłaby wtopić się
w tłum. Dwaj mężczyźni w płaszczach podążali za nią
w pewnym oddaleniu i trudno byłoby jej im uniknąć.
Głos, który ostrzegał go, żeby trzymał się z daleka, za­
milkł już definitywnie i Colin skierował samochód jak naj­
bliżej krawężnika, otwierając jednocześnie prawe drzwi.
- Proszę wsiadać. Zabiorę panią stąd. Jestem policjantem.
Wielkie, zielone oczy spojrzały prosto na niego i przez
chwilę zatonął w ich głębi. Chwila zmieniła się w wieczność.
Otaczały ich przeróżne dźwięki - warkot silników samocho­
dowych, szum opon, rozgniatających miękki śnieg, nawet
padające gęsto płatki śniegu, ale zaraz cały świat zogniskował
się w niej i wszystko inne wyparowało ze świadomości Co-
lina.
Nagle kobieta potrząsnęła głową i rozejrzała się spłoszonym
wzrokiem, jak zwierzę schwytane w pułapkę. Mężczyźni w pła­
szczach byli już w połowie drogi od najbliższej przecznicy
i nieznajoma pośpiesznie weszła do restauracji.
Colin zatrzasnął drzwi i ruszył, zaś mężczyźni przyspie­
szyli kroku, wyraźnie zmierzając za kobietą do restauracji.
Colin znów doznał uczucia, że wtrąca się w cudze sprawy,
ale odsuwając je od siebie, skręcił w boczną ulicę i przystanął
zaraz za rogiem. Jego domysły okazały się trafne - niezna­
joma wyszła z restauracji tylnym wyjściem. Jeszcze raz
otworzył przed nią drzwi samochodu.
- Mówię prawdę, jestem policjantem.
Obejrzała się i widząc, że mężczyźni pojawili się
w drzwiach wyjściowych, szybko wsiadła do samochodu.
Colin włączył wsteczny bieg, wycofał samochód z powrotem
na ulicę, a potem dodał gazu i skręcił na następnym skrzy­
żowaniu. Trzymając jedną ręką kierownicę, drugą sięgnął do
kieszeni, wyjął portfel i otworzył go tak, żeby widać było
legitymację policyjną.
- Proszę - powiedział, rzucając jej portfel na kolana.
Jeszcze raz skręcił, przejechał z dużą szybkością spory
odcinek ulicy, znów skręcił i powtarzał to kilkakrotnie, aż
wreszcie znaleźli się w zaułku, którego jedną stronę zajmo­
wały garaże. Colin zahamował przed jednym z nich i wjechał
do środka.
- Co pan robi? - spytała kobieta cichym, drżącym gło­
sem, kiedy Colin wysiadł, żeby zamknąć drzwi garażu, a po-
tern wrócił za kierownicę. W przyćmionym świetle, wpa­
dającym do garażu przez dwa okna, widział, że odpięła
pas bezpieczeństwa i trzyma rękę na klamce, gotowa do
ucieczki.
- Starałem się ich zgubić. Musimy trochę poczekać.
- Mogą zauważyć ślady prowadzące do garażu.
- Nie sądzę, za chwilę nie będzie już ich widać. Śnieg
pada coraz gęściej.
Katherine Manchester była przerażona, ale z drugiej stro­
ny tak bardzo chciała mu wierzyć. Gdyby tylko nie był po­
licjantem. Gdyby nie był tak potężnie zbudowany. Taki wy­
soki, że ledwo mieścił się za kierownicą. I patrzył na nią tak,
że denerwowała się jeszcze bardziej.
- Pan tutaj mieszka?
- Nie, mój przyjaciel. Nie ma go teraz w domu, bo jest
na służbie. Posiedzimy tu przez kilka minut. Jestem Colin
Whitefeąther.
Zastanawiała się, czy powiedzieć mu swoje prawdziwe
nazwisko, ale zauważyła, że zdziwiło go jej wahanie.
- Nazywam się Katherine Manchester - odezwała się,
czekając na jego reakcję. Jednak, ku jej uldze, to nazwisko
nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.
- Witam panią w Stillwater - powiedział przyjaznym to­
nem, a Katherine poczuła, że wbrew sobie samej zaczyna się
odprężać.
Na miłość boską, przecież on jest policjantem! Wyglądał
groźnie, ale jednocześnie zachowywał się przyjacielsko i poma­
gał jej. Zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
- Chwileczkę. - Colin wysiadł i poszedł, żeby wyjąć coś
z półciężarówki. Za moment był już z powrotem, przynosząc
Zgłoś jeśli naruszono regulamin