§ Goddard Robert - Zamknięty krąg.pdf

(1654 KB) Pobierz
Robert Goddard
Zamknięty krąg
przełożyła Jolanta Bartosik
Tytuł oryginału angielskiego: "Closed Circle"
I.
Szczęście sprzyjało nam tak często, że w końcu staliśmy się
zbyt pewni siebie i jego przychylności. Gdy postanowiło nas
zdradzić, wybrało chwilę, kiedy nie braliśmy tej możliwości
pod uwagę.
Wychylaliśmy się z Maksem przez reling na pustym pokładzie
spacerowym od strony sterburty, paląc papierosy i spoglądając
na rzekę rozszerzającą się w miarę, jak oddalaliśmy się od
brzegu. Od strony portu stłoczeni przy burcie pasażerowie
machali rękami przyjaciołom i rodzinom zostającym w
Quebecu. Nam niepotrzebne było rzewne pożegnanie. Maks
trzymał w ręce "Wall Street Journal" sprzed dwóch dni,
otwarty na stronie, na której widniał wydrukowany tłustymi
literami nagłówek, wyjaśniający dlaczego nie oglądamy się na
ląd: OSZUSTWA BABCOCKA JESIENIĄ ZNAJDĄ FINAŁ
W SADZIE. Maks znów spojrzał na tytuł i zacisnął szczęki.
Doskwierało mu zniechęcenie, wstyd, a może jakieś inne
uczucie. Po chwili zaciągnął się papierosem i powiedział:
- To chyba koniec?
- Spodziewaliśmy się tego - odparłem, chcąc go jakoś
pocieszyć. Ale spojrzenia, które wymieniliśmy, potwierdziły
tylko, że ta świadomość jeszcze zwiększa naszą winę.
- Będzie miał dobrego prawnika - dodałem, wzruszając
ramionami.
- Dobry prawnik będzie mu bardzo potrzebny. Jej też.
- Nic nie mogliśmy na to poradzić, chyba że...
- Poszlibyśmy razem z nimi na dno?
-Tak.
- Ale to nie w naszym stylu?
- Zdecydowanie nie.
Przez moment myślałem, że będzie chciał rozmawiać o tym,
co zrobiliśmy. Opuściliśmy Babcocków w trudnej sytuacji i
popełniliśmy wiele innych niemoralnych i nielegalnych
czynów. Rzadko popadaliśmy w tak smętny nastrój, częściej
jednak, niż się do tego przyznawaliśmy. Tym razem woleliśmy
o tym nie rozmawiać. Maks zdusił niedopałek na balustradzie i
odwrócił się do mnie z doskonale mi znanym, fałszywym
uśmieszkiem.
- Dick miał pecha, ale nam się chyba udało. Jak sądzisz?
- Z pewnością tak.
- Mimo że musimy wracać do kochanej ojczyzny? - westchnął.
- Wykąpię się przed kolacją. Wypijesz ze mną koktajl o
siódmej?
- Dobrze.
- Nie martw się. - Uderzył mnie lekko gazetą w ramię. -Nie
zamierzam tego ze sobą nosić. Może ustanowimy na czas
podróży zakaz poruszania tego tematu?
- Bardzo chętnie.
- Umowa stoi. Do zobaczenia później.
Minął mnie, uśmiechając się z wymuszoną wesołością, i zszedł
pod pokład. Dopaliłem papierosa, patrząc jak za nami liny
holownicze opadają w skłębioną wodę. Potem ja również
zdecydowałem się pójść do swojej kajuty.
Odwróciłem się od relingu i zobaczyłem przed sobą plecy
otyłej kobiety ubranej w tweedy, schodzącej właśnie z pokładu
słonecznego na dół, do kabin. Pomyślałem sobie -pamiętam to
wyraźnie - że wygląda dość dziwnie. Była gruba i niemłoda.
Zdawało mi się, że mimo stukotu pracujących silników słyszę
skrzypienie jej gorsetu. Nogi w kostkach miała obrzmiałe,
stopy wcisnęła w niemiłosiernie maleńkie buciki na wysokich
obcasach, na których chwiała się niepewnie. Kołysanie statku
było prawie niezauważalne, mógłbym się jednak założyć, że
nie uda się jej zejść na dół bez jakiegoś wypadku. Wygrałbym
zakład. Podmuch wiatru szarpnął jej kapeluszem, kobieta
puściła poręcz, żeby go przytrzymać, i jej stopa zawisła
niepokojąco w powietrzu, rozpaczliwie szukając podparcia.
-Och! Ojej!
- Już wszystko dobrze - powiedziałem, podtrzymując ją za
łokieć. - Pomogę pani.
Uśmiechnąłem się uspokajająco. Nie puściłem jej, dopóki nie
stanęliśmy bezpiecznie na pokładzie. Spojrzała na mnie z dołu
jasnoniebieskimi oczami. Jej piersi falowały mocno ze
zdenerwowania. Zapachy perfum i naftaliny mieszały się,
dając dość dziwny efekt.
- Ojej, ojej... Serdecznie dziękuję, młody człowieku.
Była Angielką, chyba po sześćdziesiątce, miała krępą budowę
majętnej wdówki i obfity biust. Jej szczęka lekko drżała. Moją
uwagę zwrócił potrójny sznur pereł i broszka przedstawiająca
bukiet kwiatów, wśród których połyskiwały rubiny i szafiry.
- Aż się boję pomyśleć, co by się stało, gdyby pan tędy nie
przechodził - powiedziała już spokojniej.
- Cieszę się, że mogłem służyć pomocą, panno...
- Charnwood. Vita Charnwood. Cieszę się, że nie nazwał mnie
pan panią.
- Nauczyły mnie tego lata życia w kawalerstwie.
- Czy mnie słuch nie myli? Pan mówi z brytyjskim akcentem?
- Tak, chociaż lata spędzone po tej stronie Atlantyku pewnie
swoje zrobiły.
- W Kanadzie?
- Nie. W Stanach Zjednoczonych, ale...
- Pewnie i pana, podobnie jak mnie, skusiły zapewnienia
Canadian Pacific, że prawie jedną trzecią podróży odbędziemy
po spokojnych wodach Zatoki Świętego Wawrzyńca?
Rozumiem to. Ja również źle się czuję na morzu, panie...
- Horton. - Uchyliłem kapelusza i uścisnąłem jej pulchną dłoń.
Ze zdziwieniem stwierdziłem, że chwyciła ją o wiele mocniej,
niż mogłem się spodziewać po bezradnym zachowaniu na
schodach. - Guy Horton.
- Tak, panie Horton, na morzu zawsze choruję. Nasza podróż
w tę stronę... to był istny czyściec. - Z jej słów wynikało, że
nie jest sama. - Pozostaje tylko mieć nadzieję, że tym razem
będzie lepiej.
- Bądźmy dobrej myśli.
Uśmiechnąłem się zadowolony, że sama znalazła
wytłumaczenie faktu, iż odpływam z Quebecu, a nie z Nowego
Jorku. Prawdziwe wyjaśnienie z pewnością bardzo
zaniepokoiłoby właścicielkę wspaniałych pereł i rubinów, ale
ja nie mówiłem prawdy, jeśli nie było to konieczne.
- Jedyną niedogodnością jest to, że nikt nas nie żegna. Tym
sobie tłumaczę pańską obecność po tej stronie pokładu. Kiedy
wychyliłam się z góry, podziwiając widoki, przypadkiem
zauważyłam pana w rozmowie z jakimś dżentelmenem.
- To był Maks, mój przyjaciel.
- Obydwaj panowie wracacie do domu po długiej
nieobecności?
- Tak. Po... siedmiu długich latach.
W rzeczywistości minęło dziewięć lat, od kiedy opuściliśmy
Anglię. Były to tłuste lata. Ostatnie dwa może nieco
trudniejsze niż poprzednie, ale i tak lepsze niż można się było
obawiać. Już to, że stałem - dobrze ubrany i zadbany - na
pokładzie pierwszej klasy luksusowego transatlantyku,
podczas gdy na lądzie kryzys sięgał dna, było nie lada
osiągnięciem, mimo że na końcu podróży nie czekały na mnie
bogactwa. Poza tym pozostawała zawsze żywa nadzieja na
znalezienie bogactwa en route, co podnosiło mnie na duchu.
- W Anglii wiele się zmieniło, panie Horton. Nie wszystko się
panu spodoba. Siedem lat temu było znacznie... weselej. -
Nagle przyszła jej do głowy jakaś myśl. Władczym gestem
położyła palec na rękawie mojej marynarki. - Musi pan przyjść
na małe przyjęcie, które wydaję jutro wieczorem, zanim
Atlantyk zdąży mi dokuczyć. Obie z bratanicą będziemy rade,
widząc pana u nas. Pańskiego przyjaciela również.
- Dziękuję... - Oczami wyobraźni zobaczyłem zniechęcający
obraz bratanicy, równie chudej, jak jej ciotka była otyła,
pachnącej naftaliną i w okularach. Nagle promień słońca
rozświetlił broszkę. - Skorzystam z przyjemnością. Jestem
pewien, że Maks również nie odmówi.
- Będziemy panów oczekiwały o szóstej w naszym
apartamencie. Zaprosiłyśmy niewiele osób, ale to doskonale
dobrane towarzystwo i z pewnością miło spędzi pan czas.
- Jestem pewien, że tak, panno Charnwood.
Ci, którzy zarabiają pieniądze za pomocą swojego sprytu,
nigdy nie mogą się całkowicie odprężyć. Od dziesięciu lat,
kiedy to opuściłem nudny świat stałych godzin pracy i
miesięcznej pensji, nie zaznałem prawdziwego lenistwa, gdyż
zawsze żywiłem podejrzenia, że leniuchując marnuję własny
czas, a nie czas innych ludzi. Jaką mogę mieć z tego korzyść? -
zastanawiałem się. - Czy właśnie trafia mi się dobra okazja?
Wiedziałem, że Maks zgodzi się ze mną. Wychodząc z kajuty
na spotkanie z nim, byłem z siebie zadowolony. Przyjęcie u
panny Charnwood może się okazać najnudniejsze pod
słońcem, ale może też być zupełnie inaczej. Brak pewności
często był kluczem do sukcesu, nie zamierzałem więc tracić
nadziei. Wyszedłem na pokład spacerowy, zaczerpnąłem w
płuca rozświetlonego słońcem powietrza Nowego Świata i
ruszyłem dalej, zarazić przyjaciela swoją pogodą ducha.
Maks bardzo tego potrzebował. Usiadł w najciemniejszym
kącie sali klubowej i z ponurą obojętnością przyglądał się
podróżnym, podziwiającym hebanowe filary i orientalny
wystrój pomieszczenia. Aresztowanie Ryszarda przygnębiło
go, moim zdaniem bardziej niż powinno. Krach na Wall Street
zmusił Babcocków - i nas - do ryzykownych posunięć. Mogło
się to skończyć o wiele gorzej, szczególnie gdyby Maks się nie
uparł, żebyśmy złożyli nasze pieniądze w banku w Toronto.
Teraz jednak ta przezorność nie stanowiła dla niego pociechy.
Może mijające lata źrebiły swoje? Maks był starszy ode mnie
zaledwie o kilka miesięcy, ale ostatnio włosy mu się
przerzedziły, przytył w talii i wyglądał tak, jakby urodził się
dziesięć lat przede mną. Pił trochę mniej niż ja, ale znosił
alkohol znacznie gorzej niż dawniej. Czasem jego myśli i
słowa brzmiały pusto, a spojrzenie bywało pozbawione
wyrazu. Często uskarżał się na bóle głowy. Podejrzewałem, że
może to mieć związek z raną, jaką odniósł w Macedonii. Nie
rozmawiałem z nim o tym i nie wiedziałem, czy i on obawia
się tego samego. Jakiekolwiek były tego przyczyny, nie był już
tym nieustraszonym Maksem, z którym siedem lat wcześniej
przepłynąłem przez Atlantyk.
On pewnie powiedziałby coś podobnego o mnie. Ale
przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze, nie mógłbym się z
nim zgodzić. Włosy miałem nadal czarne i gęste, twarz bez
zmarszczek, a ciało smukłe i silne. Nie widać było śladów
starzenia się ani wewnętrznych rozterek. Świat - z moją
pomocą - ukształtował mnie na próżnego egoistę, przystojnego
i dobrze znającego życie.
- Wyglądasz smutno, stary - powiedziałem, siadając na sofie
obok Maksa.
W odpowiedzi uśmiechnął się ponuro.
- Otrząsnę się z tego.
-Wiem. Znalazłem coś na pocieszenie, albo raczej: coś
dostałem.
W tym momencie podszedł do nas kelner i w rozmowie
nastąpiła przerwa. Ja zamówiłem koktajl, Maks whisky z wodą
sodową.
Kiedy
przekazałem
mu
nowinę,
okazał
rozczarowanie.
- Jakaś stęchła starucha i jej nudna bratanica? Nie mam na to
najmniejszej ochoty.
- Pannie Charnwood nie brakuje pieniędzy.
- Tak jak i innym na pokładzie tego... - przerwał w pół zdania i
popatrzył na mnie, marszcząc brwi. - Jak się nazywa?
- Charnwood. Panna Vita Charnwood.
- A bratanica?
- Zaraz... - próbowałem sobie przypomnieć.
- Diana?
-Tak. Skąd...
- Ha! - Klepnął mnie w kolano i uśmiechnął się od ucha do
ucha. - Masz rację, Guy. Szczęście znów się do nas
uśmiechnęło.
Nie zdążyliśmy powiedzieć nic więcej, ponieważ podszedł
kelner z zamówionymi napojami. Kiedy zostaliśmy sami,
musiałem spełnić toast za nasze powodzenie, zanim Maks
zgodził się udzielić wyjaśnień.
- Nie słyszałeś o Dianie Charnwood?
- Nie przypominam sobie.
- Powinieneś czytać rubrykę towarzyską. Już ci to kiedyś
mówiłem.
- Ty robisz to za mnie. Kim jest Diana Charnwood?
-
Córką
Fabiana
Charnwooda,
prezesa
Charnwood
Investments. Chyba znasz tę nazwę?
Znałem. Każdy, kto interesuje się światem wielkich finansów,
wiedział, że Charnwood Investments jest wpływowym
właścicielem wielkiego kapitału w wierzytelnościach dużych
przedsiębiorstw i wykorzystuje swoje wpływy w sposób tak
dyskretny, że cieszy się reputacją znacznie przewyższającą
jego wartość, a dzięki różnorodności inwestycji nie popadło w
tarapaty nawet w trudnych czasach kryzysu. Przypadkowe
poznanie siostry założyciela przedsiębiorstwa było więc
prawdziwym darem niebios, od których nie spodziewałem się
tak wielkiej hojności.
- Diana jest córką Charnwooda, do tego jedynaczką.
- Niezamężna?
- Jak najbardziej. Pięć lat temu zaręczyła się z młodszym
synem jakiegoś markiza, jednak wszystko skończyło się na
cmentarzu, a nie przed ołtarzem.
- Samobójstwo. Pamiętam to. Lord Peter Gressingham.
Zastrzelił się, kiedy go porzuciła.
- To nie zostało udowodnione. Przysięgli uwierzyli w
wypadek. W każdym razie była narzeczona lorda jest dzisiaj
doskonałą partią do wzięcia.
- Ale niebezpieczną, sądząc z przykładu lorda Petera.
- Dał się ponieść uczuciom i stracił głowę. My nie
popełnilibyśmy takiego błędu. Nam się to nie zdarzało i nigdy
nie zdarzy.
Wiedziałem, co chodzi Maksowi po głowie. Le Toquet, rok
1924 i moje krótkie, ale bardzo zyskowne zaręczyny z
Caroline, jedyną córką sir Antony'ego Toogooda, producenta
maszyn do szycia i troskliwego ojca. To było moje największe
osiągnięcie. Obydwaj zagięliśmy na nią parol, ale nawet wtedy
dużo lepiej niż Maks potrafiłem uwodzić kobiety. W dwa
tygodnie zdobyłem serce Caroline, ale złamałem je, zanim
minęły następne dwa, opłacony przez sir Antony'ego hojniej
niż się spodziewałem. Udało nam się to doskonale i zostało
zrealizowane z prostotą przekraczającą wszystko, co robiliśmy
wcześniej. Osiągnęliśmy przyzwoity zysk, nic nie inwestując i
nikt nie stracił niczego, czego nie dałoby się łatwo odzyskać:
sir Antony mógł jednorazowo obciąć pensje swoim
akwizytorom, a Caroline znaleźć sobie męża, który da jej
szczęście.
- Ten, kto zdobędzie uczucie Diany Charnwood, wejdzie w
posiadanie fortuny - powiedział Maks. - W taki czy w inny
sposób.
- Nie jesteśmy w Le Toquet.
- Nie? Nie widzę wielkiej różnicy.
- Sytuacja jest inna. Z tego, co mówisz, domyślam się, że
Diana Charnwood nie jest niewiniątkiem, rumieniącym się z
byle powodu. Krótko mówiąc, nie jest Caroline Toogood.
- Nie wiemy, jaka jest. Na przyjęciu będziemy mogli ją
poznać. Chyba nie zamierzasz przepuścić takiej okazji? , -
Oczywiście, że nie. i Entuzjazm Maksa przyćmił mój własny
zapał.
- To dobrze.
Z wyraźną przyjemnością napił się whisky. Zgodnie z moimi
oczekiwaniami, nowe wyzwanie przywróciło mu siły. Było
nawet lepiej, niż się spodziewałem.
- Co powiesz na to, żebyśmy zagrali według tych samych
reguł, co w Le Toquet?
- Nie sądzę, żeby była taka potrzeba. Wtedy nie darzyliśmy się
jeszcze wielkim zaufaniem.
Maks uśmiechnął się szyderczo.
- A teraz się darzymy?
- Od dawna dzielimy się wszystkim. Nigdy nie było potrzeby
spisywania umowy.
- Żoną nie można się podzielić. - Widząc, że unoszę brwi do,
góry, dodał: - Ani narzeczoną. Wtedy umowa się sprawdziła.
-Tak, ale...
- Może i tym razem przyniesie nam szczęście.
Uniósł w górę palec, przyzywając kelnera i - ku jego
zdziwieniu - poprosił o dwie kartki, po czym rozparł się
w fotelu, uśmiechnięty od ucha do ucha.
- To będzie twardy orzech do zgryzienia, nie przeczę. Może
nawet zbyt twardy. Dziewczyna nie cieszy się dobrą reputacją.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin