Andrzej Drawicz - Pętla na gardle.pdf

(507 KB) Pobierz
835338418.001.png
Cios zadany o świcie
Chudy, starczy palec feldmarszałka odsunął rękaw zielonego frencza; złota
„Doxa”, prezent od Niemców sudeckich, z wygrawerowanym napisem Oswobodzicie-
lowi od czeskiego jarzma - wdzięczne dzieci führera - wskazywała pięć po dwunastej.
Więc to już dziś - pomyślał von Leeb, gładząc machinalnie zmarszczone czoło.
Adiutant, napotkawszy jego wzrok, rozsunął story i otworzył okno. W duszną atmos-
ferę sali, wypełnionej pochylonymi nad mapami oficerami sztabu, -wtargnęło ciepłe
tchnienie królewieckiej nocy, z zapachem lip, a także z ostrą wonią spalin, kurzu i
żołnierskiego sukna.
- Meine Herren - powiedział cicho von Leeb unosząc się znad stołu. - Zdaje się, że
wszystko jest jasne. Pozostaje mi tylko życzyć panom żołnierskiego szczęścia i prosić
o udanie się na swoje miejsca.
Sala pustoszała przy dyskretnym akompaniamencie odsuwanych krzeseł i stukają-
cych obcasów. Otworzywszy drzwi przed feldmarszałkiem wyprężony adiutant zerwał
kartkę z wielkiego ściennego kalendarza, na którym maszerujące oddziały SS, podno-
sząc nogi do wysokości pasa w klasycznym paradeschritt, wpatrywały się zachłannie
w Hitlera, pozdrawiającego je wyciągniętą ręką z trybuny w alejach Ujazdowskich.
Na nowej kartce widniały dwie czerwone dwójki.
Była niedziela, 22 czerwca 1941 roku.
*
Dwa grube palce o zrogowaciałych paznokciach artylerzysty, spłaszczonych jesz-
cze przed laty ciężarem łusek, odsłoniły okrągły chronometr w elastycznej oprawie;
brakowało pięciu minut do wpół do piątej. Jednocześnie pułkownik Baumüller, do-
wódca artylerii niemieckiej XVIII armii, usłyszał skrzyp schodów prowadzących na
dzwonnicę kościoła w Tylży, gdzie umieścił swój punkt obserwacyjny. Na widok von
Leeba i grupy oficerów sztabu pułkownik wyprężył się - bez przesady jednak, akurat
na tyle, by podkreślić ważność człowieka noszącego cenione nazwisko trzech pokoleń
niemieckich artylerzystów - i cofnął się pół kroku od rozstawionej na tarasie lornety
nożycowej. Ale von Leeb pokręcił przecząco głową i wydobył z wiszącego na pier-
siach futerału własną polową lornetkę.
Poranną ciszę przerywało świergotanie ptaków. Drobne chmurki różowiały od
wschodzącego słońca, zwiastując pogodny dzień. W dole srebrzył się Niemen, za nim
w gęstym cieniu leżał spokojny rosyjski brzeg, a bliżej, w lasach i nadbrzeżnych zaro-
ślach, wstrzymywały oddech oczekujące sygnału szturmowe oddziały niemieckie.
Ostatnie sekundy ciszy przerwał nagle krzykliwy jazgot budzika. Von Leeb lekko
drgnął, sztabowcy spojrzeli na siebie porozumiewawczo: znali ten cywilny zwyczaj
starego artylerzysty. Kanciasta głowa Baumüllera jeszcze raz pochyliła się nad zegar-
kiem: tak, zgadza się. Nie odwracając głowy pułkownik bierze do ręki podaną przez
adiutanta słuchawkę polowego telefonu, spogląda na otaczających go zastygłych w
bezruchu oficerów. Czuje powagę chwili. Tak tworzy się historię - myśli, nim spokoj-
nym głosem powie do słuchawki:
- Tu Lorelei. Do wszystkich. Zaczynać.
*
Oczy kapitana Hausnera nie mogą się oderwać od fosforyzującej w leśnym pół-
mroku tarczy zdobycznego, francuskiego zegarka z dyndającą przy nim grecką ma-
skotką. Od rzeki ciągnie rześkim chłodkiem, ostro pachnie tatarak, wrzeszczy jakiś
ptak, świeża trawa chrzęści pod butem - wszystko to w ciągu tych ostatnich kilku
sekund stanie się niesłychanie namacalne, nim za chwilę nie zostanie daleką przyszło-
ścią.
I oto dzwoni telefon.
Ostatni rzut oka; cała bateria na swoich miejscach, zastygłą bez ruchu, ludzie po-
chyleni do przodu jak przy starcie do wielkiego biegu. Hausner sięga po słuchawkę i
podnosi prawą rękę w górę tym gestem, tak podobnym do partyjnego pozdrowienia,
który jest jednocześnie gestem boga wojny, posyłającego błyskawice ku wrogiemu,
rosyjskiemu brzegowi. Czuje, jak ogarnia go fala uniesienia, za jednym zamachem
zmywająca wszystkie utajone wątpliwości, wszystkie inteligenckie mazgajstwa. Do
diabła z tym balastem, patrzą na niego kanonierzy, czekają na jeden sygnał, więc...
- Feuer!
*
Nie, untersturmführer Kalb nie zerka na zegarek, po cóż miałby to czynić. I tak
wszystko jest wiadome, wystarczy spojrzeć, jak tłuką w tych Iwanów! Ileż to czasu,
pięć minut, godzinę, trzy? Dookoła jest przeraźliwie jasno, huczy nieustanny grzmot,
rozsadzający bębenki, błyski ognia rozświetlają pobladłe z napięcia twarze esesma-
nów, przeciwległy brzeg niknie w kłębach dymu przeszywanych językami płomieni. Z
góry, przewalając się leniwie, spadają w to wszystko z wyciem syren nurkujące Ju-87,
jeszcze wyżej suną fale bombowców. Nowe eksplozje, ziemia dudni i stęka - aż nagle
grzmot artylerii jak nożem uciął, tylko w uszach dzwoni. Jeszcze chwila i ku niebu
strzelają trzy czerwone rakiety.
Jest godzina piąta, zaraz ta młócka przeniesie się w głąb, pora do ataku. Kalb pa-
trzy na swoich, przycupniętych na mokrej trawie nadbrzeżnej łąki, obładowanych
polowym oporządzeniem, z wysuniętymi do przodu lufami pistoletów maszynowych.
Czuje, tak jak oni wszyscy, pełne determinacji uniesienie: bije wielka godzina, fühler
rozkazał unicestwić Rosję i Rosja będzie unicestwiona, pójdzie śladem innych, nic i
nikt nie może nam się oprzeć. Pora!
- Auf! - woła Kalb i sam się podrywa, niecierpliwość wielkich oczekiwań niesie go
przez chlupoczącą łąkę; potem buty grzęzną w nadbrzeżnym piachu, wlewa się do
nich woda, ręce wczepiają się w ponton, słychać napięte sapanie wielu piersi, wszyscy
przewalają się przez burty. To samo na prawo i lewo od nich, to samo dalej na dwu
tysiącach kilometrów rosyjskiego frontu, gdzie rozkręca się i sunie niepowstrzymaną
lawiną wspaniała machina stu dziewięćdziesięciu dywizji, dokonujących operacji
„Barbarossa”. Wybiega z okopów piechota, warczą zapuszczane silniki czołgów i
motocykli, zmieniają stanowiska działa, startują samoloty. Już są na środku Niemna,
zaraz będą po tamtej stronie, powtarzając dokładnie w tym samym dniu wyprawę
Napoleona - tylko że zrobią to lepiej...
- Vorvärts! Vorvärts! - woła Kalb i zachłystując się od krzyku, wdziera się na
stromą i zrytą pociskami skarpę rosyjskiego brzegu.
Miasto jeszcze nie wie...
...Jest to szczególna godzina, kiedy światło dnia łączy się nad Leningradem ze
światłem białej nocy; dobrze wtedy zgasić lampę, rozprostować plecy i wyjść na bal-
kon, zawieszony nad Newskim Prospektem, jeszcze wypełnionym od dołu głębokimi
nocnymi cieniami, ale od wschodu, od strony placu Powstania, już prześwietlonym
słońcem; z jezdniami ociekającymi wodą nocnych polewaczek, z krzątaniną sprząta-
czek w białych fartuchach. Głęboki wąwóz ulicy brzmi odgłosami lekkich kroków,
śmiechem, piosenkami, wesołymi okrzykami; tak, to przecież dwudziesty drugi, nie-
dziela, maturzyści wyszli wczoraj gromadkami na nadnewskie bulwary witać swoją
dojrzałość, teraz wracają...
Zapowiada się piękny dzień Borys Łukomski przeciąga się, oparty o poręcz balko-
nu, czuje w kościach noc spędzoną przy maszynie; trudno, artykuł o petropawłow-
skich zobowiązaniach pierwszomajowych musi iść do jutrzejszego numeru „Lenin-
gradzkiej Prawdy”, jeszcze parę zdań, potem przyjedzie goniec i będzie można po-
spać. Życzliwie patrzy na przechodzących, przypomina mu się własna, nie tak jeszcze
odległa matura, przerzuca się z nimi żarcikami, odpowiada na pytania o godzinę:
„Piąta, dzieci kochane, piąta”. „Jakie z nas dzieci?” - pyta z udanym oburzeniem
blondyneczka z miłą, pucułowatą buzią i roześmianymi oczami; musiała widocznie
złamać sobie obcas, bo mocno kuleje, wsparta na ramieniu swojego chłopca. „Made-
moiselle zechce łaskawie wybaczyć ten niestosowny żart” - odpowiada Łukomski z
rewerencją prawdziwego leningradczyka i oboje wybuchają śmiechem; tylko chłopiec,
bardzo przejęty swoją opiekuńczą rolą, zachowuje nienaganną powagę. Łukomski
patrzy ma nich, póki nie znikną za zakrętem, macha dziewczynie ręką, rozkłada ze
śmiechem dłonie, kiedy następna grupa prosi, żeby coś zaśpiewał. Wraca do pokoju,
dopija ostatni łyk zimnej kawy, z determinacją pochyla się nad maszyną. Na zakoń-
czenie przydałby się jakiś mocny akcent, Gorbaczow to lubi.
...tak pracują i wypełniają podjęte zobowiązania budowniczowie socjalistycznego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin