Kowal Jan - Dwie filiżanki z arszenikiem.doc

(837 KB) Pobierz
Jan Kowal





 

 

Jan Kowal

Dwie filiżanki z arszenikiem

 

 

 

 

KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA — KRAKÓW 1981


Wydanie I

Nakład 80.000 + 350 egz.

Objętość ark. wyd. 8,0, ark. druk. 10,5

Papier 70 X 100. V, 70

Oddano do składania w styczniu 1980

Podpisano do druku w maju 1980

Druk ukończono w marcu 1981

Skład Drukarnia Wydawnicza w Krakowie

Druk i oprawa Drukarnia UJ

Zam.  1920/79 1-14-2731              Cena 35,—


Idź Marzanno do wody!

Zebranie zakończyło się jak zwykle. Docent mru­knął do widzenia i nie patrząc na nikogo wyszedł z sali, zostawiając za sobą szeroko otwarte drzwi. Wszyscy siedzieli jeszcze na swoich miejscach, przez chwilę trwała cisza. Hanka wstała jak zwykle pier­wsza i wyszła do swojego pokoju, skąd dobiegały te­raz jej drobne, ale energiczne kroki, głębokie teatral­ne westchnienia, głośne trzaśnięcia drzwiami. Wiado­mo było, że za chwilę pójdzie do kuchni zaparzyć so­bie herbatę, a następnie z ogromnym pietyzmem przy­rządzi kilka drobnych kanapeczek.

Ruch w pokoju zaczął się dopiero po jej wyjściu. Nikt nie wracał do spraw poruszanych na zebraniu,, choć jak zawsze w ten czy inny sposób dotknęły one każdego. Był na nie jeszcze czas. Cały długi tydzień przed następnym zebraniem, tydzień szeptów i mru­czanych komentarzy, milknących na odgłos kroków za drzwiami.

Atmosfera niechęci i niezrozumienia, jaka narosła ostatnio wokół tego człowieka stała się zupełnie nieznośna i trudna

5


do wytrzymania. Właściwie nigdy nie rozumiałem w pełni, co nim kierowało, że postę­pował właśnie tak, zrażając sobie wszystkich pod­władnych. Jedyna Hanusia trwała jeszcze na straco­nych pozycjach i sama przed sobą usiłowała wytłu­maczyć jego posunięcia, a zwłaszcza posunięcia per­sonalne, jako podporządkowane jakimś ogólniejszym celom naukowym. Podejrzewałem zresztą, że wierzyła w to jeszcze tylko siłą inercji, z przyzwyczajenia, dla­tego że w coś musiała wierzyć.

Tak więc zebranie zakończyło się jak zwykle. Do­cent wyszedł mruknąwszy coś pod nosem, Hania już parzyła herbatę. Rytualna cisza tym razem jednak trwała krócej. Widocznie wszyscy myśleli o tym sa­mym: Czy basen już napełniony?

Na tę chwilę czekaliśmy długo, tymczasem stanie się to dziś, w pierwszy dzień wiosny. Próbne napełnie­nie basenu dla sprawdzenia działalności instalacji. Od czerwca, a może nawet od maja można będzie się już kąpać.

Wiele osób zazdrości nam pracy tutaj, w pałacyku na odludziu, w przepięknym starym parku i po praw­dzie mają czego zazdrościć.

Pracownia Konserwacji Zabytków odremontowała pałac z dużym pietyzmem. Niewielki, klasycystyczny, empirowy, z początków dziewiętnastego wieku uznano za zabytek klasy pierwszej. Sztukaterie, kominki, par­kiety intarsjowane czarnym dębem zachowano na parterze, piętro unowocześniono i przebudowano, na­dając pałacykowi dodatkowy walor użytkowy.

Najlepiej zachowała się rotunda, jasna, wysoka, się­gająca drugiej kondygnacji, z której wychodzi się na przestronny taras, opadający szerokimi schodami do parku. Widok stąd jest rozległy, park pałacowy obniża się bowiem znacznie w

6


kilku poziomach aż po nie­wielką rzeczkę stanowiącą jego naturalną granicę. Dalej zaczyna się pachnący, grzybny las.

Nasz pałacyk mógł nie być nasz. Toczyły się za­ciekłe boje o jego użytkowanie i dostaliśmy się tutaj tylko dzięki zapobiegliwości i sile perswazji docenta, choć w końcu zemściło się to trochę na nas w myśl znanego studenckiego powiedzenia — chcesz stracić przyjaciela — to z nim zamieszkaj.

Podobnie chyba stało się z nami. Odkąd przenie­śliśmy się tutaj i właściwie tu zamieszkaliśmy, zaczę­ły się kwasy, niechęci i podgryzania w zespole, który ongiś sprawiał wrażenie grupy dość spójnej.

Całe piętro pałacyku przeznaczone jest na pokoje gościnne, choć są one gościnnymi tylko z nazwy. Wszyscy właściwie borykają się jeszcze z kłopotami mieszkaniowymi, każdy ma swój numer członkowski w spółdzielni i w perspektywie kilka lat czekania. Pokoje gościnne stały się zatem mieszkaniami dla nas.

W praktyce nikt nie zdecydował się na dojeżdżanie z miasta, choć autobusem PKS można się dostać tutaj w trzydzieści pięć minut, a po przejściu dwu kilome­trów do centrum osady można korzystać z komunika­cji miejskiej.

Poza docentem i Leszkiem nikt nie ma auta, toteż przeważnie zostajemy tutaj przez cały tydzień, a nie­kiedy nawet na niedzielę. Docent czasami też się tu zatrzymuje, ale nigdy sam. Zostaje razem z Baśką. Małżeństwem są dopiero od roku.

Systematyczność, dokładność, pracowitość wypro­wadziły go na szczęśliwą wyspę samodzielnej po­zycji w naukowej hierarchii, pewne niedomogi wy­obraźni pozwoliły ominąć rafy zwątpień, witalność i niezbędna doza sprytu

7


umożliwiły manewrowanie w trudnej i skomplikowanej społeczności ludzi owią­zanych z nauką.

Trudno o nim właściwie powiedzieć, żeby był nie­sympatyczny. W kręgach ludzi luźno z nim związa­nych cieszył się dość dużą popularnością. Potrafił być uroczy i miły. Na wszelkich zebraniach towarzyskich był tak zwaną duszą. W naszym żargonie nazywało się to, że stary tokuje.

Dziewczyny niewątpliwie lgnęły do niego. Jego ro­manse były zresztą tajemnicą poliszynela, choć sta­rannie wszystkie ukrywał przed oczyma ciekawskich. Zapewne z tego powodu rozleciało się jego pierwsze małżeństwo.

Ale teraz, jak się zdaje, trafiła kosa na kamień. Baśka swoimi słodkimi, rozkapryszonymi oczami za­wojowała go doszczętnie. Owinęła go sobie dookoła palca, stary oślepł, ogłuchł, świat ogląda przez ramki przez nią zakreślone.

Baśka jeszcze studiowała. Właściwie powinna była skończyć je w ubiegłym roku, ale nie napisała w terminie pracy. Teraz chodzi tylko na seminarium magisterskie, pracuje nad dysertacją.

Docent uważa, że powinna się rozwijać, w związku z czym zawsze w czwartki przywozi ją do nas, żeby mogła uczestniczyć także w naszych posiedzeniach. Wciąga ją poza tym powoli w prace naszego instytu­tu, uważając, że tylko tutaj pozna tajniki warsztatu naukowego.

Baśka chętnie tu przyjeżdżała, chętnie zostawała. Tu było świeże powietrze, co po dusznej, zadymionej atmosferze miasta miało ogromne znaczenie. Baśka była drobna i na pierwszy rzut oka sprawiała wraże­nie wątłej, choć w rzeczywistości była silna i wysportowana. Jeździła na nartach,

8


a w dzieciństwie podo­bno odnosiła jakieś sukcesy w jeździe figurowej na łyżwach. Świetnie pływała, co — myślę — nie było bez znaczenia dla intensywności starań docenta o odremontowanie i uruchomienie basenu w pałaco­wym parku.

Po zebraniu wróciłem do siebie. Jeszcze chwila dzie­liła nas od rozpoczęcia uroczystości, w sam raz dobra dla pełnej samozadowolenia zadumy. Więc cieszę się, że tu pracuję, bo mam więcej czasu dla siebie niż gdziekolwiek indziej. A do tego moja praca angażuje wyobraźnię i dlatego ją lubię. Pracujemy poniekąd jak detektywi; z małych szczątków przechowywanych w ziemi, z nikłych śladów działalności ludzkiej od­twarzamy kształt życia naszych przodków, ich wy­gląd, ich odczucia.

Jakaż jest w końcu różnica między mną, stojącym nad niewielką odkrywką, w której odkopałem kilka krzemiennych przedmiotów nieróżniących się z po­zoru od zwykłych kamieni, a komisarzem Maigretem, który ma do dyspozycji dwa włoski z futra żbika zna­lezione na plecach marynarki denata? Jako dobry archeolog próbowałem naturalnie pisywać kryminały. Odkąd jednakże rozleciała się moja spółka literacka z Markiem, skończyły się także literackie wyczyny. Pierwszy kryminał napisałem parę lat temu. Pi­sałem go w wolnych chwilach w trakcie pracy nad doktoratem. Zachodziłem wtedy czasem do mego przyjaciela, a Marek bardzo dokładnie referował mi różne zamknięte już sprawy. Nie były to oczywiście sprawy z jego praktyki milicyjnej, był na to za mło­dy, ale studiował dokładnie archiwa, uzupełniając w ten sposób należny wiekowi brak doświadczenia.

Natomiast ja zapisywałem tylko kolejne fragmenty jego

9


opowieści, nadając im oczywiście, zgodnie z re­gułami gry, sensacyjny tok. Mordercę znałem już na początku, ujawniałem go jednak dopiero na samym końcu. Kryminały przeze mnie napisane nawet dość się podobały. Zanim spółka się rozpadła, napisaliśmy jeszcze dwie opowieści. Marek nie ma za grosz talen­tu literackiego, ale autorstwo oczywiście było wspól­ne. On dawał fakty, ja przelewałem je na papier.

Od momentu, kiedy Marek się ożenił, a ja przenio­słem się tutaj, nie napisałem już nic. Okazało się, że nie jestem w stanie nic wymyślić. Cały wysiłek wy­obraźni pochłania mi praca, nie wystarcza mi jej nie­stety na drugą pasję. Trudno się do tego przyzwy­czaić. Pisanie sprawiało mi przyjemność, biała kartka podniecała wyobraźnię. Usiadłszy przy biurku, z roz­pędem grafomana, nie wstawałem od niego, dopóki nie zapełniłem dwudziestu stron równym, czystym tekstem.

Teraz, w wolnych chwilach zabawiam się nieraz w ten sposób, że w naszą zwykłą instytutową sza­rzyznę usiłuję wpleść wątek sensacyjny. W myślach rozdaję kolegom rolę ofiar, morderców, wspólników jednych i drugich. Jednak nie umiem oderwać się od realiów, co przeszkadza mi nawet w zmienianiu imion. Po napisaniu takiego kryminału każdy bez tru­du odnalazłby siebie. Jedynym możliwym jego zakoń­czeniem byłby zatem wyrok na mnie, jego autora, a właściwie nie wyrok, tylko dwanaście wyroków. No, może jedenaście, bo Wanda pewnie by mi wybaczyła,

W każdym razie na ofiarę najlepiej nadaje się do­cent. Myślę, że każdy z nas coś by przeciwko niemu znalazł w głębi swej duszy. Wacek chyba najbardziej, choć jego małżeńskie sprawy już się wyraźnie uregu­lowały.

10


Rozmyślania przerwała mi Hanka.

              Co ty, jeszcze tutaj? Szef tam chyba już mowę odstawia. Już się wszystko zaczęło. Chodźże prędko, bo to nieładnie, żebyśmy się spóźniali.

              No pewnie, że nieładnie — wpadłem w ton.

              Musiałam się wrócić, bo Zygmunt wszystko po­kręcił. No popatrz. Miał tylko przypilnować, żeby wstęga była w porządku, nożyczki na tacy. I wziął za małe nożyczki.

W głosie Hanki zabrzmiała słuszna pretensja. Na­rzekała dalej:

              Zwariować można z takimi ludźmi. Zanim bym mu wytłumaczyła, gdzie one są, to dziesięć razy obró­ciłabym tam i z powrotem.

Niosła w ręku największe nożyce, używane do przy­cinania kartoników, na których robimy noty proweniencyjne naszych skorup i kamyków. Zaczerwie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin