Wojt Albert - Dzwonek z Napoleonem.odt

(125 KB) Pobierz

ALBERT WOJT

DZWONEK Z NAPOLEONEM

        

 

Wskazówki zegarka posuwały się, jak na złość, bardzo powoli. Do końca służby porucz­nika Michała Mazurka brakowało co prawda niespeł­na dwudziestu minut, ale każda z nich dłużyła się niemiłosiernie. Oficer dawno już zamknął i zaplombo­wał żelazną szafę, w której trzymał wszystkie swoje służbowe papiery, podlał rachityczną paprotkę i te­raz, nie mając już nic więcej do roboty, spacerował bezmyślnie pomiędzy drzwiami a oknem.

Prawdę mówiąc nie było do czego się śpie*szyć. Syn już drugi rok w zielonym mundurze uganiał się gdzieś na południu kraju po poligonach, córka spę­dzała wakacje u ciotki w Nieporęcie, a żona telefono­wała niedawno ze szpitala, że musi objąć niespodzie­wany dyżur. Perspektywa powrotu do pustego domu nie była wprawdzie zbyt zachęcająca, ale Mazurek okropnie nie lubił odsiadywania godzin w komendzie, zwłaszcza kiedy zdarzało się to wieczorem. Lata służby w wydziale kryminalnym przyzwyczaiły go do stałe­go ruchu, więc teraz nie mógł jakoś przystosować się do stylu pracy .dochodzeniówki".

Zerknął niecierpliwie na zegarek. Do godziny dwu­dziestej drugiej brakowało jeszcze prawie piętnastu

1

minut, ale uznał, bez większych wewnętrznych oporów, że może je sobie darować. Zabrał leżącą na biurku teczkę, zgasił światło i wyszedł z pokoju.

Na korytarzu mignęła mu znajoma sylwetka. Nie zastanawiając się przyśpieszył kroku.

— Serwus, Paweł! — huknął na całe gardło do wy­sokiego, barczystego sierżanta. — Z nieba mi, bra­cie, spadłeś.

— Jak się masz, Michał! — Kuligowski najwyraź­niej również ucieszył się ze spotkania. — Masz dzisiaj noc? — dodał ze współczuciem.

— Gdzie tam! — roześmiał się Mazurek. — Od-bębniiem swoje i zaraz się stleniam.

— Takiemu to dobrze — pokiwał głową sierżant. — A ja do samego rana muszę telepać się radiowozem po Żoliborzu.

— Podrzuciłbyś mnie do chałupy?

— Nie ma sprawy! — bez namysłu zgodził się sierżant. — Musimy tylko poczekać na Wieśka Dyla-ka. Przed chwilą przyskrzyniliśmy jakiegoś pijaczka, jak siusiał w bramie. Dał Wieśkowi po nosie, trzeba więc było przytaszczyć nygusa do komendy — dodał w formie wyjaśnienia. — Odsiedzi dwie doby, to wy-grzecznieje...

— Dylak pisze notatkę dla oficera dyżurnego? — domyślił się porucznik.

— Właśnie — przytaknął Kuligowski. — Rano chło­paki muszą wiedzieć, dlaczego ten pasażer znalazł się w areszcie.

— Długo jeszcze zejdzie Wieśkowi?

— Nie sądzę... Na wszelki wypadek popędzę go jednak. A ty tymczasem smaruj, bracie, do wozu.

Sierżant dotrzymał słowa. Nie upłynęło nawet dzie­sięć minut, gdy mogli już ruszać spod Komendy Dziel­nicowej MO przy ulicy Żeromskiego. Do mieszkania Mazurka nie było daleko, ale Kuligowski, pragnąc po­

1

pisać się przed kolegą swoimi umiejętnościami, z fa­sonem pokonywał skrzyżowania i ostre zakręty. Mija­li właśnie ogródek jordanowski przy ulicy Felińskie­go, gdy na jezdnię wybiegł niespodziewanie jakiś mężczyzna. Wymachiwał gwałtownie rękami i coś krzyczał, usiłując zatrzymać samochód. Był tak blisko, że sierżant dosłownie w ostatniej chwili zdążył na­cisnąć hamulec.

— Zaprawił się dureń gorzałą i kozaka udaje! — sapnął ze złością Kuligowski. — Jeszcze moment i na­działby się na zderzak!

Trzej funkcjonariusze, jak na komendę, wypadli z radiowozu i ruszyli w kierunku mężczyzny. Mieli szczery zamiar odtransportowania go do izby wy­trzeźwień, jako że podejrzanie chwiał się na nogach, ale w tej samej chwili porucznik spostrzegł kilka metrów dalej jakąś skuloną postać na chodniku. Jedno­cześnie rozległ się chrapliwy, trochę histeryczny krzyk mężczyzny:

— Panowie! Na miłość boską, prędzej! Może ona jeszcze żyje!

Mazurek kilku susami dopadł chodnika. Pochylił się nad leżącą postacią. W pierwszym momencie nie bardzo mógł się zorientować, czy ma przed sobą chło­paka czy dziewczynę. Stosunkowo krótko obcięte wło­sy, ciemny swetr i sztruksowe spodnie utrudniały identyfikację. Dopiero, kiedy porucznik przyklęknął, zrozumiał, że nieznajomy mężczyzna miał rację. Go­rączkowo namacał puls i poczuł, jak kamień spada mu z serca.

— Karetka! — krzyknął do nachylającego się wła­śnie nad dziewczyną sierżanta. — Pogoń dyżurnego, bo ta mała ledwo zipie!

Kuligowski bez słowa pobiegł z powrotem do radio­wozu, a porucznik delikatnie spróbował odwrócić leżącą. Dopiero teraz spostrzegł, że dziewczyna ma

7

rozerwany suwak przy spodniach, a z przedniej części jej swetra zostały tylko strzępy.

— Psiakrew! Zaklął ze złością. — Trzeci gwałt w tym miesiącu!

— Chyba bydlak nie zdążył — zauważył niepewnie Dy lak. — Nawet jej majtek z tyłka nie ściągnął...

— Spłoszyłem łobuza! — nie bez dumy wtrącił mężczyzna, który przed chwilą zatrzymał radiowóz.

— Widział go pan? — Mazurek aż podskoczył.

— Owszem, tyle że z daleka...

— Dawno?

— Minutę temu.

— Dokąd uciekł?

— Gdzieś tam — mężczyzna niepewnie wskazał ulicę po drugiej stronie ogródka jordanowskiego.

— Panie! Biegiem do wozu! — porucznik zdecydo­wanie pociągnął mężczyznę za rękaw. — A ty, Wie­siek, pilnuj ją! — rzucił w pośpiechu Dylakowi.

Tym razem sierżant Kuligowski z miejsca dodał gazu. Radiowóz ruszył jak burza, błyskawicznie okrążył ogródek jordanowski i skręcił w pierwszą przecznicę. Mazurek zabrał się do wypytywania mężczyzny.

— Panie...

— Brzeziński — skwapliwie przedstawił się tamten.

— Panie Brzeziński, jak on wyglądał? — zagadnął oficer.

— Taki wysoki i chudy — odparł bez zastanowie­nia mężczyzna. — Twarzy nie widziałem, ale włosy miał chyba ciemne...

— Długie?

— Takie sobie, raczej niezbyt długie...

— A jak był ubrany? — zainteresował się porucznik.

— W dżinsy i... w koszulę w kratkę — Brzeziński nie wydawał się być zbyt pewny tego, co mówi. — Po ciemku trudno zobaczyć — dodał na swoje uspra­wiedliwienie — a kiedy jeszcze się trochę wypiło...

1

.Mazurek postanowił skorzystać z radiotelefonu. Szybko przekazał oficerowi dyżurnemu swojej komen­dy ustalony przed chwilą rysopis i nie przebierając w słowach, zaczął domagać się posiłków.

— Jeżeli nie zablokujesz, Rysiek, całego rejonu, to gówno z tego będzie! — krzyczał zgoła nieregula­minowo do słuchawki. — Mickiewicza, Aleja Wojska Polskiego, Stołeczna, Krasińskiego — wyliczał jednym tchem. — Sami nie damy rady porządnie tego prze­trząsnąć!

— Zaraz kogoś tam wyślę! — przerwał mu niecier­pliwie oficer dyżurny. — Może dałoby radę ściągnąć pieska...

Po drodze minęli pędzącą na sygnale karetkę pogo­towia, a w chwilę później usłyszeli przez radio włą­czających się do akcji kolegów. Porucznik nerwowo zatarł ręce. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeżeli przestępcy nie złapie się od razu, to później mogą być z tym poważne kłopoty.

Kuligowski skręcił właśnie z fantazją w kolejną ulicę, kiedy nagle Mazurek sprężył się w sobie. Ja­kieś trzydzieści metrów przed nimi wychodził właśnie z bramy wysoki chłopak w koszuli w kratkę. Porucznik nie czekał nawet, aż samochód zatrzyma się na dobre. Wśród pisku hamulców otworzył drzwiczki i bez na­mysłu rzucił się w kierunku chłopaka. Już, już miał go chwycić za kołnierz, gdy w ostatniej chwili po­wstrzymał się odruchowo. Tamten najwyraźniej nawet nie myślał o ucieczce. Co więcej, orientując się praw­dopodobnie w zamiarach milicjanta, sięgnął spokojnie po dokumenty.

Mazurek na wszelki wypadek zerknął na wysiada­jącego właśnie z radiowozu Brzezińskiego. Mężczyzna miał dość niewyraźną minę. Porucznikowi zrobiło się głupio. Pomyślał ze złością, że takie zachowanie paso­wałoby raczej do sztubaka ze szkoły milicyjnej, niż

9

do oficera. Machinalnie przejrzał dowód osobisty chło­paka, bąknął coś niezręcznie i odwrócił się na pięcie.

Minuty mijały, a akcja nie dawała żadnego rezulta­tu. Brzeziński kręcił głową na widok każdego zatrzy­manego, a w słuchawce radiotelefonu coraz częściej słychać było szpetne przekleństwa. Na domiar złego okazało się, że sprowadzony na miejsce przestępstwa pies nic nie wywąchał.

O drugiej Dylak, który ponownie znalazł się w radio­wozie, i Kuligowski mieli już serdecznie dosyć bez­skutecznego kręcenia się w kółko. Po burzliwej dys­kusji przekonali w końcu również Mazurka, że trzeba zrezygnować. Odwieźli Brzezińskiego do domu, przy­kazując mu surowo, żeby zgłosił się z samego rana do komendy, i zrobiwszy jeszcze rundę w okolicy ogródka jordanowskiego, wrócili na ulicę Żerom­skiego.

Pełniący obowiązki oficera dyżurnego kapitan Za-wilski powitał porucznika z grobową miną.

— No, jesteś nareszcie! — mruknął niechętnie. — Wygląda na to, że pokpiłeś sprawę.

— Plama! — odburknął Mazurek. — Żeby to szlag!

— U mnie jeszcze gorzej — westchnął kapitan. — Kiedy wy uganialiście się za tym cholernym amato­rem wrażeń seksualnych, ktoś rąbnął mi dwa sklepy. Pomyśl tylko: usiłowanie gwałtu i dwa włamania, a my nie mamy żadnego sprawcy pod kluczem. — Z rezy­gnacją pokiwał głową. — Oj, da nam stary rano popalić!

Porucznik dobrze wiedział, że reakcje komendan­ta na tego rodzaju wiadomości bywają bardzo gwał­towne, i w tej chwili wolał o tym nawet nie my­śleć...

— Co z dziewczyną? — zapytał kolegę. — Dokąd ją zawieźli?

— Jest na Cegłowskiej — odparł Zawilski. — Pół

1

godziny temu dodzwoniłem się do lekarza. Zapewniał, że nic jej nie będzie. Podobno oprzytomniała jeszcze w izbie przyjęć, a teraz wyrywa się do domu.

— Pojadę do niej — zadecydował Mazurek. — Może dowiem się czegoś mądrego.

— Zapisałeś sobie jej personalia?

— Niby kiedy? — żachnął się porucznik.

— No to trzymaj! — oficer dyżurny wyciągnął z kieszeni niewielką karteczkę. — Chwała Bogu, że chłopaki znaleźli przy dziewczynie jakąś legityma­cję — uśmiechnął się z satysfakcją.

— Beata Winiarska, dwadzieścia dwa lata, studentka AWF — przeczytał z niedowierzaniem Mazurek. — I taka dała się zaskoczyć?

Niespełna godzinę później, po przełamaniu dosyć zdecydowanych oporów lekarzy i pielęgniarek, po­rucznik siedział przy łóżku Winiarskiej. Wcześniej, zanim wszedł do separatki, dowiedział się, że dziew­czyna została ogłuszona ciosem w tył głowy i że żad­nych innych obrażeń u niej nie stwierdzono. Zdaniem lekarzy uderzenie nie było zbyt silne, chociaż zadano je jakąś pałką lub rurką...

Mazurek przez dłuższą chwilę uważnie przyglądał się leżącej. Nawet ładna, skonstatował w duchu. W każ­dym razie bardzo seksowna...

— Jak się pani czuje? — zaczął ostrożnie. — Czy można z panią chwilę porozmawiać?

— Niech pan pyta — uśmiechnęła się blado. — Widać mam mocną głowę...

— Przyjrzała się pani temu łobuzowi?

— Niestety — w jej głosie można było wyczuć za­wód. — Szłam sobie Felińskiego i nagle ktoś mnie z tyłu uderzył. Chyba od razu straciłam przytomność i ocknęłam się dopiero w szpitalu.

— Naprawdę nic pani nie pamięta?

— Podobno tak się czasami zdarza po silniejszym

ll

uderzeniu w głowę — westchnęła dziewczyna. — Cho­ciaż zaraz! — Nagle zmarszczyła brwi i zaczęła in­tensywnie się nad czymś zastanawiać. — Coś mi świ­ta, że to jednak było inaczej...

— Broniła się pani, krzyczała?

— Najpierw ktoś mnie bardzo mocno chwycił — przypomniała sobie z wysiłkiem. — Chciałam się wyrwać i wtedy chyba krzyknęłam.

— A co było dalej?

— Dostałam po głowie...

Tracę tylko czas, pomyślał z zawodem porucznik. Ta mała nic mi nie powie...

Wrócił smętny do radiowozu, ale tutaj Kuligowski przywitał go weselszą nowiną.

— Zaraz będziemy mieli drania — zapewnił z prze­konaniem. — Zawilski dostał cynk ze Śródmieścia, że na wiadukcie przy Dworcu Gdańskim patrol legity­mował niedawno gościa, który kubek w kubek pasuje do naszego rysopisu.

— Stary, dobry znajomy — uzupełnił informację Dylak. — Wiesiek Seta.

— Przecież on powinien jeszcze siedzieć? — Mazu­rek z niedowierzaniem pokręcił głową. — Sam zapa­kowałem go na jakieś dwa lata do pudła.

— Zapomniałeś o amnestii — mruknął sierżant. — Odsiedział ptaszek trochę, a resztę mu darowali...

— Pamiętasz jego adres?

— A jakże! — roześmiał się Kuligowski. — Kto jak kto, ale Seta ma u mnie specjalne względy. Swoją drogą nic dziwnego, żeśmy go nie dorwali. On tam zna każdą dziurę w płocie...

— Jedziemy.

Kilka minut później radiowóz zatrzymał się cicho przed niewielkim, odrapanym domkiem. Dylak stanął pod drzwiami, a Mazurek i Kuligowski ruszyli biegiem w ciemne podwórko.  Jedno  z okien parteru było

12

oświetlone. Właśnie pod nim przyczaił się porucznik, a sierżant kucnął trochę dalej, przy płocie.

Od strony ulicy doleciało energiczne pukanie Dyla-ka. Przez chwilę wewnątrz domu nikt nie reagował, chociaż Mazurek zauważył, że umieszczone nad nim okno odrobinę się uchyliło.

Dylak znowu zastukał, tym razem już chyba pięś­cią, bo drzwi aż zadudniły.

— Milicja! Otwierać! — krzyknął groźnie. Porucznik odruchowo sprężył się w sobie. Zobaczył,

że okno otwiera się na całą szerokość i wyskakują z niego jakieś dwie przygarbione postaci. Błyskawicz­nie rzucił się do przodu, usiłując zatrzymać jednego z uciekających. Miał już prawie w garści umykające­go człowieka, kiedy nagle zrobiło mu się jasno przed oczami, a w ustach poczuł znajomy, słodka wy smak. Z furią rąbnął na oślep lewą ręką i w tej samej chwili uchylił się instynktownie. Raczej wyczuł, niż zobaczył, że przeciwnik traci równowagę. Zrobił krok i bez za­stanowienia założył chwyt. Jeszcze jeden, tym razem niewielki wysiłek, i usłyszał ogłuszający trzask łama­nych desek i łoskot wywracanego żelastwa...

W chwilę później Mazurek przyglądał się obojętnie, jak Dylak wyciąga z jakiejś na poły rozwalonej budki dygocącego ze strachu chłopaka. Drugiego, już z kaj­dankami na rękach, prowadził Kuligowski.

— Wyglądasz, Michał, jakby ci twoja ślubna szkole­nie ideologiczne wałkiem wyprawiła — parsknął życzliwie sierżant, oświetlając latarką twarz przyjacie­la. — Przyznaj się, na kiedy zaplanowałeś wizytę u dentysty?

— Trzeba zobaczyć tę melinę — porucznik udał, że nie dosłyszał uszczypliwej uwagi. — Coś za szybko ptaszki chciały wyfrunąć z gniazdka.

Umeblowanie niewielkiego pokoju składało się z dwóch odrapanych krzeseł, starego kuchennego sto­

1

łu i zdezelowanego tapczanu. Na wszystkich tych sprzętach leżały w nieładzie różnokolorowe dresy i koszulki, trampki, rękawice bokserskie, części rowe­rowe...

— Zawilski płakał, że nie wie, kto mu załatwił sklep sportowy, a tu proszę — roześmiał się Kuligowski — mamy dwóch złodziejaszków i fantów za jakieś pięt­naście tysięcy!

— I kto by pomyślał, że to bracia Dolińscy są tacy zdolni — mruknął Dylak, przyglądając się obu za­trzymanym. — No gadaj, Adam, kto nadał tę robotę? — zwrócił się ostro do starszego. — Ty czy Witek?

— A może Seta? — wtrącił się Mazurek. — Będziesz śpiewał czy mam ci pomóc? — Ostentacyjnie pogroził Adamowi Dolińskiemu pięścią.

— Ja to pierwszy raz w życiu widzę — na wszelki wypadek zaprzeczył zagadnięty, wskazując porozkła­dane przedmioty. — Przyszedłem tutaj z braciakiem dosłownie przed minutą.

— Łżesz! — wzruszył ramionami Kuligowski.

— Jak Boga kocham! — poparł brata drugi Doliń­ski. — My nic nie wiemy o żadnym sklepie.

— Łżesz! — powtórzył, tym razem już znacznie ostrzej sierżant.

— Ależ, panie władzo! — Adam Doliński uderzył się teatralnym gestem w piersi. — Pan wie, że to kwadrat Sety. My dopiero co przyszli.

— Słuchaj, no! — warknął porucznik, którego aż korciło, żeby odwdzięczyć się za rozbitą twarz. — Zrobię ci sprawę o czynną napaść na milicjanta — zagroził. — Już ja się postaram, żebyś nieprędko wy­szedł z mamra!

— Ależ ja nie wiedziałem, że to pan był pod oknem — zająkał się Doliński. — Ja nie chciałem!

— Kto nadał robotę? — ryknął Mazurek, popycha­

1

jąc Adama Dolińskiego na ścianę. — Gadaj! Co cię zamurowało?!

— Seta! — jęknął zrezygnowany Doliński. — On wywalił szybę i wlazł do środka, a my z Witkiem tylko odbieraliśmy fanty...

— Gdzie się spotkaliście?

— Tutaj... Seta kazał nam przyjść przed dziesiątą.

— Czekał na was? — 'porucznik starał się nadać teraz swojemu głosowi możliwie obojętny ton.

— Przylazł dopiero o pierwszej — pokręcił głową Doliński. — Mówił, że miał drugą robotę.

— Jaką? Z kim?

— Diabli go wiedzą — zatrzymany bezradnie roz­łożył ręce. — Seta nigdy się nam nie tłumaczył...

— Gdzie on teraz jest?

— Nie wiem... U dziewczyny — poprawił się na­tychmiast, widząc groźny gest porucznika. — Jadźka Krawczyk, Nowotki osiemnaście.

— Na pewno?

— Nawijał, że jedzie do niej — wtrącił się drugi Doliński. — Panie władzo — dodał niepewnie — niech pan da Adamowi po ryju, ale nie robi mu sprawy, że pana uderzył... Za ten sklep i tak zdrowo nam się dostanie.

— Jeszcze pogadamy — Mazurek zdążył już znacz­nie złagodnieć. — Jak nie będziecie kręcić, to może daruję...

Zgodnie z przewidywaniami Kuligowskiego, Zawil­ski nie posiadał się z radości. Nie minęło nawet pięt­naście minut, kiedy na Mierosławskiego zwaliła się cała milicyjna ekipa. Mazurek mógł teraz bez obawy zostawić Dolińskich pod dobrą opieką i ruszyć na dalsze poszukiwania Sety.

Dom znaleźli bez kłopotu, ale minęło sporo czasu, nim otworzyły się przed milicjantami drzwi. Porucz­

15

nik ze zdziwieniem spostrzegł w nich chłopca w wieku siedmiu, ośmiu lat.

— Panowie są gliny — stwierdził malec rezolut­nie. — Wieśka nie ma w domu — zaznaczył na wstę­pie. — Poszli z Jadźką na prywatkę...

— Dawno? — zainteresował się Kuligowski.

— Niedawno — ziewnął chłopiec. — Zbudziłem się przez nich. A Wieśka to często panowie szukają — dodał z własnej inicjatywy.

— Wiesz, gdzie jest ta prywatka? — zapytał Mazu­rek.

— Nie wiem — z żalem pokręcił głową. — Ale prawda — ożywił się nagle — Jadźka ma w kalenda­rzyku telefon tej koleżanki. Mogę pokazać.

Weszli do środka. Mieszkanie składało się z dwóch niewielkich pokoików i na pierwszy rzut oka było widać, że prócz malca nie ma w nim nikogo.

Na regale leżał notes w czarnej okładce. Kuligowski zaczął go właśnie przeglądać, kiedy chłopiec zmienił nagle front.

— Siostra nie kazała mówić, gdzie idą — oświad­czył stanowczo. — Nie powiem.

— Ale przecież chciałeś nam pomóc znaleźć Wieś­ka — łagodnie zagadnął porucznik.

— Chciałem, bo go nie lubię — odparł szczerze. — Bije mnie i krzyczy... Ale siostra nie kazała mówić — powtórzył uparcie.

— Masz dychę — zaproponował oficer, wyciąga­jąc z kieszeni monetę. — Kupisz sobie cukierków.

— Nie chcę — pokręcił głową malec. — Siostra zlałaby mnie...

— My jej nie powiemy — zapewnił Mazurek.

— Nie...

— A może chcesz przejechać się radiowozem? — kusił porucznik.

— E tam! — chłopiec pogardliwie wzruszył ramio­

16

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin