Galina Maria - Wilcza gwiazda(1).rtf

(757 KB) Pobierz

Maria Galina

 

Wilcza Gwiazda

(Vołczaja Zwiedza)

 

Przełożył Andrzej Sawicki

 


Udręczeni w pełnych zaduchu miastach daremnie marzyliśmy o wiodących w nieznane, leżących za horyzontem drogach, aż wreszcie Konieczność i Nadzieja zmusiły nas do wyruszenia na szlak, użyczając na czas wędrówki każdemu nową duszę, różną od duszy Człowieka.

 

R. Kipling


PROLOG 1

 

Richman się spóźniał. Kowalczyk zerknął na zegarek. Lubił ten solidny szwajcarski chronometr, ponieważ była to jedyna nagroda, na którą – jak sądził – zasłużył. Ordery i rangi otrzymywał za to, co z jego rozkazu robili inni. Na zegarek zapracował sam.

Z tyłu, na platynowej płytce wygrawerowano napis:

 

ZA ODWAGĘ.

Międzynarodowy Związek Astronautów.

 

Był jedynym, który zdołał przyprowadzić z powrotem na Ziemię statek z ekspedycji. Trwała dwadzieścia dwa lata czasu ziemskiego i piętnaście lat czasu pokładowego. Różnicę pożarł staruszek Albert.

Wróciło ośmiu członków załogi – mniej niż jedna trzecia pierwotnego składu, ale i tak był to niezły wynik. Jeszcze za orbitą Marsa było ich jedenastu, ale dwóch osobiście rozstrzelał przy podejściu do Bazy, a jeden skończył ze sobą, rzuciwszy się na tarczę rozdzielającą. Bardzo nieprzyjemny i dość skomplikowany sposób samobójstwa – na statku zdjęcie osłony z tarczy rozdzielającej jest niełatwe, ale nieboszczyk jakoś dopiął swego. Wygrzebywał go stamtąd Kowalczyk – też osobiście.

Nikomu o tym nie opowiadał. Ci, co mieli wiedzieć, i tak się dowiedzieli – wszystko zostało zapisane w dzienniku pokładowym.

Wszyscy wiedzieli...

Wtedy właśnie dostał ten zegarek. I podziękowanie od rządu, wraz z niezłym stanowiskiem w MZA. Poświęcono mu nawet pieśń. I diabli wiedzą, co jeszcze.

Dlatego, że pozostałe statki nie wróciły.

Jego raport był jedynym.

A on, dureń, bał się sądu wojskowego... Obgryzł paznokcie niemal po łokcie podczas kwarantanny, która wydała mu się aresztem śledczym, zanim młodziutki, jak spod igły lejtnant powiódł go przed oczy dostojnej komisji.

A teraz znalazł się tutaj...

Dlatego, że wtedy wrócił i napisał raport. I dlatego jeszcze, że na Ziemi już od półwiecza nie było większych wojen – tylko lokalne konflikty zbrojne, które wybuchały w krajach trzeciego świata, ale te się nie liczyły. I cała energia ludzkości, nierozładowana w większych wojennych zawieruchach, poszła na podbój i oswojenie głębin kosmosu.

Jego statek był trzecim z kolei, a potem, zanim ENTERPRISE opuścił granice Układu – z orbity wystartowały jeszcze dwa. I ani jeden nie wrócił.

Oprócz jego statku. Jedynym, który wrócił był ENTERPRISE.

Po wejściu Richmana Kowalczyk ponownie spojrzał na zegarek.

Demonstracyjnie.

Richman spóźnił się o siedem minut.

I nawet nie raczył się usprawiedliwić.

Ręki też nie podał – stał po prostu i patrzył na Kowalczyka. W jego spojrzeniu była cała otchłań pogardy – do czego Kowalczyk zdążył się już przyzwyczaić.

– Richman, nie podobam ci się, prawda? – zapytał obojętnie. Jemu samemu Richman też się nie podobał. Nieważne, żeby tylko coś z tego było. Tym bardziej, że mówiono, iż jest najlepszy.

Richman, trzeba mu to przyznać, nie zaprotestował.

– Nie będę się wypierał – stwierdził po prostu. – Czemu cokolwiek miałoby mi się podobać? Wsiedliście na dyrektora, a on wsiadł na mnie. Z własnej woli bym tu nie przyszedł. Jesteś maleńkim fuhrerem. Całe szczęście, że tak czy owak masz ograniczone możliwości i władzę.

Kowalczyk wzruszył ramionami.

– Jeżeli już o tym mowa – stwierdził rzeczowo – to mojej władzy w praktyce nic nie ogranicza. Mówię o podległym mi Projekcie. Niechże pan da spokój, Richman. Nie jest pan psychologiem. Wy, Niemcy, macie po prostu narodowy kompleks winy. Nie podobają wam się surowe metody...

– Do jasnej cholery, o jakim kompleksie mówisz? Cały wczorajszy wieczór poświęciłem na przeczytanie wszystkich raportów – utopiłeś ten statek we krwi! Masz krew na rękach, Kowalczyk.

Kowalczyk niespiesznie podszedł bliżej. Miał jasne, niemal przezroczyste oczy z czarną obwódką wokół tęczówki.

On wciąż jeszcze pewnie podoba się kobietom, pomyślał ni z tego, ni z owego Richman.

– To prawda – stwierdził Kowalczyk. – Utopiłem statek we krwi. Nie można było inaczej, Richman. Przeszedłem przez piekło. Do tej pory budzę się oblany zimnym potem. Słyszę ich głosy.

Ujął Richmana twardymi palcami za podbródek i przez długą chwilę patrzył mu w oczy, dopóki rozmówca nie uciekł wzrokiem w bok.

– I zrobię wszystko, słyszysz? – wszystko! – żeby już nigdy więcej się to nie powtórzyło.

– Wasz Projekt to szaleństwo.

Kowalczyk uśmiechnął się, pokazując mocne, białe zęby.

– Szaleństwo, to już twoja dziedzina, Richman. Dlatego zwróciliśmy się do ciebie.

– Mówiłem to już na posiedzeniu Rady i powtórzę raz jeszcze: metodykę wypróbowano na poszczególnych chorych, a nie na całych grupach...

– Ale przecież nie będziesz miał do czynienia z chorymi, Richman. Twoimi obiektami będą astronauci, to bardzo zdrowi ludzie. A te grupy nie są przecież takie wielkie. W sumie nie więcej, niż trzydziestu ludzi. Cztery eksperymentalne załogi.

– Umiem liczyć – stwierdził sucho Richman.

– A! – odparł Kowalczyk. – Zrozumiałem. Należysz do tych, co uważają, iż kosmiczne loty nie są nikomu potrzebne, czy nie tak? Jałowe, bezużyteczne tracenie ludzkiego materiału...

– Owszem, materiału... – Richman nasycił te słowa całą dostępną sobie ironią, ale rezultat był mizerny – Kowalczykowi ironia była obca. – Po co w ogóle tak się gorączkować? Jeszcze trochę i problemy rozwiążą się same. Wasz Projekt nikomu nie jest potrzebny, bo zmieni się sam Człowiek... stanie się istotą doskonałą...

– Nie zdołam ciebie zrozumieć – stwierdził Kowalczyk wzruszywszy ramionami. – Z jednej strony... uważasz, że mieszanie się na siłę w ludzką psychikę jest szkodliwe. Jak to się mówi, za delikatna materia. Z drugiej strony, o ile mi wiadomo, swego czasu głosowałeś za immortalizacją. A to przecież zamach na samą istotę człowieczeństwa.

– To tylko ogólniki – zauważył Richman.

– Nie. To nie są ogólniki... Wiesz równie dobrze jak ja, że oba projekty są długofalowe. A rząd jednemu i drugiemu poświęca tyle samo uwagi. Wydzielane środki też są równe. Jeżeli nie zechcesz się tym zajmować, znajdziemy kogoś innego, bardziej skłonnego do współpracy. Może nie będzie aż tak znakomitym specjalistą w swojej dziedzinie, ale łatwiej się będzie z nim rozmawiało. Statki polecą tak czy owak, Richman. Wcześniej czy później, ale polecą. Zawsze tak było.

Przez chwilę jeszcze milczał, a potem otworzył górną szufladę biurka. Na blacie, obok wideofonu, który miał bezpośrednie połączenie z pałacem prezydenckim, połyskiwał chromoniklowy model ENTERPRISE. Kowalczyk wyjął z szuflady staromodną skórzaną aktówkę z monogramem.

– Proszę – zwrócił się do Richmana. – Bierz. Wewnątrz jest płytka. Mój osobisty dziennik. Poza członkami komisji nikt go nie przesłuchiwał. Ja sam też nie odtwarzałem – nie mogę się na to zdobyć.

I znów pomilczał przez chwilę.

– Żaden z nich, z tych, co wrócili, nie chce ze mną rozmawiać. Żaden nawet nie spojrzał mi w oczy. Ale jeżeli zechcesz mnie oskarżyć w ich imieniu, albo przed nimi, nie ręczą za twoją skórę, Richman. Zresztą... nie opowiedzą ci, jak było. Nigdy. Chociaż do gazet przesączyło się to i owo. Powinieneś zrozumieć. To było piętnaście lat temu. Mówiono o mnie wtedy „Gwiezdny Oprawca”. Pięknie... i głupio. Przeczytaj to.

– Nie będę...

– Przecież nie naruszysz żadnych norm, Richman. Ani zawodowych, ani zwyczajnie ludzkich. Żadnych. Sam ci to przecież daję.

– Nie w tym rzecz.

– Więc o co chodzi? Boisz się?

– Kowalczyk, czegóż miałbym się bać?

– Więc nie chodzi o obawę, tylko o pogardę. Ale przecież twoja odmowa przesłuchania mojego dziennika niczego nie zmieni. Dziennik nie zniknie, nie uleci niczym para. Co się stało, to się nie odstanie. Robisz z siebie głupca. Uważasz się za profesjonalistę. Otwiera się przed tobą unikalna możliwość zaznajomienia się z zachowaniami zamkniętej grupy ludzi w ekstremalnych warunkach... a ty narobiłeś w gacie.

– Dobra – warknął Richman. – Daj to. I idź do wszystkich diabłów!

– Wiedziałem, że tak będzie – stwierdził Kowalczyk ze znużeniem w glosie. – W końcu się złamałeś. Wszyscy się łamiecie.

 

* * *

 

– Wejdźcie – rzekł referent. Sam też wszedł za Kowalczykiem do niewielkiego, biało-złotego gabinetu, zatrzymał się jednak przy drzwiach. Miała to być niemal prywatna rozmowa – niemal, ponieważ całkowicie prywatnych rozmów w tym miejscu i o takim czasie nie było, i być nie mogło.

Kowalczyk wyprężył się jak struna i lekko skłonił siwiejącą już głowę.

– Panie prezydencie!

– Tak, tak – uprzejmie skwitował pozdrowienie prezydent. Nie wyszedł zza biurka, żeby się przywitać z Kowalczykiem, ale stał w swobodnej, niemal niedbałej pozie, bo był cywilem. Kowalczyk miał przez chwilę wrażenie, że prezydent chce mu podać rękę, ale w ostatniej chwili zmienił zamiar.

– Siadaj. Przeczytałem pański raport – powiedział gospodarz. – Robi wrażenie.

Kowalczyk nie odpowiedział.

– A jednak ryzyko jest wielkie...

– Owszem – zgodził się Kowalczyk. – Zawsze jest jakieś ryzyko... ale w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin