Bułyczow Kirył - Świat bez czasu.rtf

(739 KB) Pobierz

Kir Bułyczow

 

 

 

Świat bez czasu

 

Przełożyli Witold Jabłoński Tadeusz Gosk


Świat bez czasu

 

To prawie reguła w Moskwie: odwilż przed samym Nowym Rokiem.

Przez dwa tygodnie natura zasypuje miasto śniegiem, miota płachtami śnieżycy, zdobi okna i witryny białymi deseniami — a w ciągu paru godzin wszystkie te wspaniałości rozpływają się.

Z nieba sypie się mokra kaszka, zaspy zmniejszają się i ciemnieją, spod nich wypełzają kałuże, katar i kaszel atakują mieszkańców stolicy, lecz owe drobne nieprzyjemności nie psują prawie wcale noworocznego nastroju. Przecież ludzie są mistrzami w łudzeniu się nadzieją, że w następnym roku raz—dwa znikną bieda, oszustwa, choroby i życiowe rozczarowania. Zbudzisz się rano i świat będzie lepszy. Bo umierać w Nowy Rok nikt nie ma zamiaru.

Człowiek ma niesamowitą zdolność do okłamywania samego siebie. Zdawałoby się, że po milionach lat ewolucji najwyższa pora wydorośleć, nauczyć się czegoś na podstawie smutnych doświadczeń i zrozumieć, że każdy następny rok jest zawsze gorszy od poprzedniego. Najlepiej, gdyby to tylko było możliwe, pozostać w mijającym roku i nie spieszyć się do nowego…

Tak właśnie rozmyślał Igor Czechonin, czekając na autobus w Jesionowie i obserwując ślizgającego się, spieszącego do przystanku tłuścioszka w kożuszku, dźwigającego siatkę pełną pomarańczy i ściskającego pod pachą papierowy pakunek, z którego sterczał ogon łososia.

Rozważania o naiwności ludzkiej nie były wynikiem chwilowego kaprysu. Jeśli ktoś miał w Moskwie prawo potępiać przednoworoczne zamieszanie, tym człowiekiem był właśnie Igor Czechonin, szesnastolatek, uczeń dziewiątej klasy.

Nadjechał autobus. Nie był pełen, lecz wydawał się nabity ludźmi, ponieważ kobiety wolały stać w przejściu i nie siadały, dbając o balowe suknie. Część mężczyzn także nie usiadła, pozostawiając trochę wolnych miejsc. Tłuścioszek zdążył usiąść przed Igorem, siatkę położył na mokrych kolanach, łososia trzymał w powietrzu, ogonem do sufitu.

W autobusie pachniało perfumami. Kobiety uśmiechały się z troską. Ktoś jęknął: „Czyżbyśmy zapomnieli?” O czym zapomnieli?

Igor spoglądał na mżawkę za oknem i przeżywał na nowo rozmowę z Żorą, dopiero teraz odnajdując odpowiednio jadowite riposty i nieodparte argumenty. Cóż to w końcu za przyjemność atakować przeciwnika, który ciągle unika ciosu?

Całą godzinę czekał na Żorę na półpiętrze szóstej kondygnacji.

Dawno już się ściemniło, na dole trzaskały drzwi wejściowe. Dochodziły go zewsząd smakowite zapachy, a przecież nie jadł niczego od rana. Pół dnia zdobywał adres Żory, potem szukał jego domu pośród innych, identycznych budynków, w myślach przygotowując się do mającej nastąpić rozmowy.

Myślał o tym, co mu powie i jak tamten zareaguje, kłamiąc i wykręcając się, a wówczas on przyciśnie go do muru, aż w końcu — pomimo rozpaczliwego oporu — Zora będzie zmuszony zwrócić magnetofon.

Żory ciągle nie było, a tymczasem okropny, dręczący głód stopniowo owładnął Igorem, odbierając mu zdolność trzeźwego myślenia. Dlatego, gdy tamten nareszcie się zjawił, wychynął z windy, rozpiął sięgający prawie do ziemi czarny, skórzany płaszcz, wydobył klucz z kieszeni dżinsów, zauważył zeskakującego z parapetu Igora, od razu go rozpoznał, pomachał wesoło wolną dłonią, zaprosił do wejścia, zapytał uprzejmie, czy zbyt długo na niego nie czekał… Igor całkiem zapomniał, jak zamierzał z nim rozmawiać.

Stanęli potem pośrodku dużego, prawie pustego pokoju: w kącie tapczan, fotki gwiazd rocka wycięte z czasopism i przyklejone do tapety, adapter z rozstawionymi po bokach kolumnami, kupka kaset na stoliku, a obok pusta butelka po dżinie „Beefeater”.

Stali tak na środku pokoju i Zora coś truł, ponieważ chyba przewidywał, ku czemu zmierza to spotkanie, a Igor w żaden sposób nie mógł przebić się przez pancerz tego trucia, domyślając się już, że ta rozmowa zakończy się jego porażką.

— No przecież go wziąłeś? Wziąłeś? — Igor pamiętał tylko swoje słowa, a odpowiedzi tamtego całkiem ulatywały mu z głowy. — Obiecałeś oddać? Zapomniałeś, czy jak? No to ci przypomnę. Oddałem ci do naprawy magnetofon mojego ojca, dwukasetowy „Grundig”, stereo, z zepsutą głowicą. Smirnicki z dziesiątej „A” dał mi twój telefon. Przedwczoraj obiecałeś naprawić za trzy dni. Dałem ci za to dwie kasety „Sony”. Dałem?

Zorze było bardzo przykro. Nigdy nie widział magnetofonu, właściwie nie zna Igora, w ogóle musi zaraz wyjść, a może właściwie odwrotnie, do niego za chwilkę wpadną goście. Okazując współczucie chłopakowi, mówił wysokim głosem, który niezbyt pasował do jego masywnego, atletycznego ciała.

— Trzeba było wziąć pokwitowanie — mówił Zora. — Jakiś dokument spisany u notariusza. Widzisz, jakie dzikie czasy nastały? Czy można tak lekkomyślnie zaufać obcemu? Zachowałeś się jak Don Kichot.

Słowa o Don Kichocie Igor zapamiętał. Uznał je za szczególnie obraźliwe. Chciał się rzucić na Żorę, żeby go zabić, lecz tamten nie miał zamiaru ustępować. Patrząc na Igora maleńkimi, mysimi oczkami, powiedział:

— Uważaj, chłopcze. Mamy różne kategorie wagowe. Niczym innym niż granatnikiem mnie nie postraszysz. Stój, kiedy mówię!

Chwycił Igora, wykręcił mu obie ręce za plecami i zmusił do zgarbienia się w głębokim ukłonie.

— Uprzedzałem. Chcesz powitać Nowy Rok z podbitym okiem? Mogę ci to załatwić.

Igor poddał się i obiecał więcej się nie szarpać.

Nie wyszedł jednak. Rozmowa trwała dalej. Zora poszedł do kuchni. Nastawił tam czajnik i otworzywszy lodówkę, zaczął głośno liczyć butelki. Igor poszedł w ślad za nim, zatrzymał się w drzwiach i błagał, chociaż wstydził się błagać. Zora zrobił wszystko inaczej, niż się tego Igor spodziewał. Nie awanturował się, nie bił się w pierś, nie wywalał intruza z mieszkania. Znosił gościa cierpliwie.

— Czy ty masz sumienie?!

— Nędzne resztki — odparł szczerze Zora. — W najbliższym czasie zamierzam się ich pozbyć.

Był o głowę wyższy. Igor żałował, że nie ma broni. Gotów byłby władować w tego dryblasa o piskliwym głosie cały magazynek, a potem niech go wsadzą do pierdla! A może wystarczyłoby tylko wydobyć pistolet z kieszeni i zobaczyć strach na tej różowawej gębie.

Nie pamiętał, jak stamtąd wyszedł.

Nie pojechał od razu do domu. Chyba godzinę wałęsał się po ulicach, brodząc w mokrym śniegu i powtarzając w myślach niedawną rozmowę. Wnosił do niej poprawki, znajdując przekonujące słowa, które powinny były podziałać na bezwzględnego Żorę, lecz w tym samym momencie zrozumiał, że za późno wracać do czegoś, czego nie da się zmienić.

Potem przypadkowo zerknął na uliczny zegar, wiszący na słupie. Była za pięć dziesiąta. Do Nowego Roku pozostały dwie godziny. A on stał pośrodku Jesionowa na przedmieściu Moskwy.

Pobiegł na przystanek autobusowy.

Jadąc do stacji metra odniósł wrażenie, że powstała niewidzialna ściana między nim a pasażerami, jakby znalazł się pod szklanym kloszem. Docierały do niego nieczytelne dźwięki, kręciło mu się w głowie, znowu zaczął doskwierać głód. Wyobraził sobie, jak z trzymanej przez tłuścioszka paczuszki wyszarpuje łososia i wpija się weń zębami.

Wysiadł na końcowym przystanku i zastygł, wpatrując się w jaskrawo oświetlone zejście do metra. Mnóstwo ludzi tam spieszyło, zapewne jadąc daleko i obawiając się spóźnienia.

On nie miał się dokąd spieszyć. Zrozumiał to dokładnie w tym momencie.

Wróci do domu. Matka zapyta: „Gdzie się podziewałeś? Kupiłeś chleb? Z łaski jaśnie pana musimy powitać Nowy Rok bez pieczywa?”

To będzie pierwszy akt tragedii.

W drugim akcie na scenę wyjdzie ojciec i zagrzmi głębokim barytonem: „Gdzie jest magnetofon? Przyniosłeś go?”.

Dwukasetowiec był nową, drogą, ulubioną zabawką taty. W tym wypadku wielkość ani solidność wykonania nie miały znaczenia. Być może kiedyś sam Igor odegrał rolę nowej ulubionej zabawki. Najprawdopodobniej kiedyś i matka zaliczała się do nowych, drogich zabawek. Obecnie jednak najbardziej ulubioną był dwukasetowiec. Który zniknął. Igor miał rano nadzieję, że go przyniesie, zanim ojciec zauważy jego brak.

Zauważył, niestety.

Nastąpiła szekspirowska, niemożliwa do opisania scena.

Jak w prawdziwej tragedii, aktorzy mówili z dobrą dykcją, gestykulowali gwałtownie, z tą różnicą, że nie kłaniali się widzom. Kłamliwe zapewnienia Igora w jego własnych uszach brzmiały fałszywie i nieprzekonująco, wzbudzając sprzeciw w nim samym. Kolejne: „uwierz mi, tato”, „na pewno go przyniosę, tato”, „słowo daję, tato”, były tylko żałosnymi próbami odwleczenia wyroku i upewnienia samego siebie, że odszuka tego Żorę i wszystko skończy się dobrze…

Wszystko skończy się źle.

W wagonie metra było jak w autobusie — ta sama szklana szyba. On jeden przeciw tłumowi ludzi żartujących i śmiejących się, niesionych przez pociąg do następnej stacji, aż do granicy życia. Granicy nie iluzorycznej, lecz całkiem realnej dla wszystkich, jak na przykład Katastrofa. Gdyby nie Nowy Rok, ojciec mógłby się ulitować, odpuścić, przecież w gruncie rzeczy nie był złym człowiekiem. Na pewno nie powiedziałby twardo: „Nie waż się wracać do domu bez magnetofonu”.

Wagon pędził w przyszłość, do końca roku, a pasażerowie, jak ciekawscy turyści, obracali głowami i szczebiotali: „Jakie to ciekawe! Tego jeszcze nie widzieliśmy”.

Ale dlaczego Igor miałby mknąć razem z tą tłuszczą? Doszedł do wniosku, że gdyby zaczekał, aż wszyscy wysiądą, i został sam, mógłby wyrwać się z tego przeklętego pędu do następnego roku i zatrzymać się jak odczepiony od głównego składu i zapomniany na bocznicy wagon.

Odczekał, aż wszyscy wyjdą na stację, unosząc ze sobą niecierpliwość, oczekiwania, fałszywe nadzieje. Czekał dalej. Wtedy metalicznie brzmiący głos zakomunikował: „Pociąg dalej nie idzie. Proszę opuścić wagony”. Przez okno zajrzała dyżurna w czerwonym kaszkiecie i pokiwała na Igora zwiniętą chorągiewką: „Młodzieńcze, pospiesz się…”

Posłusznie opuścił wagon i powlókł się do ruchomych schodów.

Zbudziła się w nim głupia nadzieja, że do metra przebije się w tej chwili podziemna rzeka i niebieski, chłodny nurt wtargnie do tunelu, zmiatając po drodze wszystkich, w pierwszym rzędzie samego Igora, a wtedy może utonie i nie będzie musiał wracać do domu. Gdyby zaś nie zginął i wylądował w szpitalu, mógłby powiedzieć ojcu, kiedy ten przybiegnie go odwiedzić, że magnetofon porwała powódź. Ojciec powie na pewno: „Co tam magnetofon, kupimy nowy. Ważne, że żyjesz”.

Lecz podziemna rzeka tego dnia nie wylała i nic nie przeszkodziło Igorowi wyjść na górę.

 

* * *

 

W holu pod ścianą wyłożoną żółtymi, wesolutkimi płytkami, obok automatów telefonicznych stała chudziutka dwunastolatka. Ubrana była w cieniutki, przetarty, lichutki kraciasty płaszczyk. Spod zawiązanej „po dorosłemu” chustki wymykały się proste, ciemne włosy. Cienkie brewki miała uniesione wysoko.

Dziewczynka stała wyprostowana, w napięciu, w każdej chwili gotowa poderwać się i pobiec komuś na spotkanie. Chyba przestała jednak wierzyć, że się doczeka. Tłum wokół przechodził pospiesznie, czas ciągnął się i nie znalazł się nikt, kto by zauważył dziewuszkę i zakończył jej daremne oczekiwanie. Igor zrozumiał, że jest ona tutaj jedyną osobą, której tak jak jemu obojętny jest świąteczny nastrój i która nie stara się przekroczyć granicy przyszłego roku. Był gotów podejść do niej i powiedzieć, że ją rozumie. Lecz jak to powiedzieć dziecku? Tylko ją wystraszy.

Było dwadzieścia po jedenastej.

Do domu miał sześć minut pieszo. Tysiące razy pokonywał tę drogę odmierzonym, wyliczonym krokiem w ciągu szesnastu lat swego życia.

Udało mu się sześć minut rozciągnąć w dwanaście.

Postał jeszcze pięć minut na dworze, spoglądając na cienie majaczące w oknach jego mieszkania: goście już się zjechali, siadają za stołem, mama się niepokoi nie tym, że Igora wciąż nie ma, lecz że nie przyniósł chleba. Jak wytłumaczyć przed gośćmi brak pieczywa? Czy ma pójść do sąsiadów w noworoczną noc pożyczyć trzy bochenki? Ojciec po raz kolejny napada na mamę, zupełnie jakby ukryła Igora pod łóżkiem: „Ciekawe, jak sobie wyobrażasz Nowy Rok bez muzyki?” Jakby muzyka była paszportem, dzięki któremu można przejść przez granicę dat. W głębi ducha Igor jednak przypuszczał, że mama obawia się, czy nie wpadł pod samochód, i spogląda z lękiem na zegar. Jeśli nie zjawi się przed północą, matka na pewno zacznie telefonować na milicję.

Igor nie chciał dawać rodzicom powodów do zdenerwowania. Będzie jeszcze gorzej, jeśli spanikują. Pozostawało mu więc tylko wejść do domu i do bury za brak chleba i magnetofonu dodać jeszcze burę za spóźnienie. To będzie trzeci, najbardziej niewybaczalny grzech: „Uparłeś się nas wszystkich zdenerwować!”

Użalił się nad sobą i postanowił nigdy nie wracać do domu. Najlepiej pozostać tutaj lub trochę powałęsać się po ulicy. Potem pójdzie na dworzec i pojedzie podmiejskim pociągiem do Kaługi. Kiedyś słyszał, że jeden facet przejechał elektrycznymi kolejkami z Soczi do Moskwy. W najgorszym razie wsadzą człowieka do więzienia. W pierdlu też są ludzie i może go tam nie zarżną.

Jego zniknięcie oznacza jednak zepsutą zabawę dla rodziców i ich gości. Jeśli będą całą noc obdzwaniać kostnice i biegać po szpitalach, straci prawo do współczucia. Trzeba uzyskać odroczenie…

Wydobył z kieszeni monetę i poszedł na Prospekt do budki telefonicznej.

— Sierioża? Tu Igor. Mam prośbę do ciebie.

— Jesteś w domu? Przedzwoń za trzy minuty. Goście dotarli i dzwonią do drzwi.

— Wpuść ich i wracaj. Dzwonię z budki.

— Stało się coś?

— Pospiesz się!

W pobliżu budki przeszli szybko państwo Smerczyńscy. Kiedyś byli to dla Igora ciocia Nina i wujek Boria, obecnie przeobrazili się po prostu w Ninę i Borię, skoro zanikła różnica wzrostu. Co innego, kiedy tamci mają po dwadzieścia trzy, a ty masz tylko trzy latka, inna sprawa, kiedy masz lat szesnaście, a oni nie doszli jeszcze do czterdziestki.

W słuchawce telefonicznej popiskiwały odległe głosiki, wesołe i ożywione. Widocznie goście usprawiedliwiali się przed Sergiuszem, dlaczego omal się nie spóźnili, gdyż jego kolega długo nie wracał. Mało brakowało, a rozzłoszczony Igor odwiesiłby słuchawkę.

— Słucham — powiedział Sergiusz.

— Zadzwoń do moich starych i powiedz im, że spędzę Nowy Rok u ciebie.

— Zwariowałeś? U mnie nie da się już szpilki wetknąć!

— Nie bój się, nie przyjdę do ciebie. Chodzi mi tylko o to, żeby się starzy nie denerwowali.

— Nie wygłupiaj się. Powiedzą, żebyś podszedł do telefonu i sam się wytłumaczył. Skąd cię wtedy wytrzasnę?

— Wtedy powiesz, że właśnie od ciebie wyszedłem i pojechałem do domu.

— Ode mnie do ciebie jedzie się godzinę. Stracisz najważniejszą chwilę. Chcesz witać Nowy Rok na ulicy?

W głosie Sergiusza pobrzmiewało przerażenie. Był taki jak wszyscy, nie mieściło mu się w głowie, że można odłączyć się od ogólnej zabawy.

— Zadzwoń, proszę cię. Nie chcę starym zepsuć Nowego Roku.

— Sam zadzwoń. Nie będę musiał kłamać.

— Nie mogę, nie mam więcej drobnych.

— Co jest? Wpadka z magnetofonem?

— Wpadka.

— A widzisz? Mówiłem, żebyśmy jechali razem.

— Bez szans. Tego faceta nie załatwisz bez granatnika.

— Boisz się wracać do domu?

— Nie chcę.

— Słuchaj, lepiej idź do domu. Na Nowy Rok wszyscy mają dobry humor. Przecież cię nie zabiją!

— Nigdy mnie jeszcze nawet palcem nie tknęli.

— No właśnie.

W słuchawce rozległ się chrobot, jakby zagnieździł się w niej wielki żuk, a potem dziewczęcy głos krzyknął:

— A to kto? Kto mówi? Przyjdź do nas, nieznajomy.

— Nieznajoma — odpowiedział Igor i odwiesił słuchawkę. W końcu nie był pewien, czy Sierioża zadzwoni, czy raczej stchórzy.

Za kwadrans dwunasta.

Okien stąd nie widać, trzeba by wrócić na podwórko. Tylko po co? Pomysł z Kaługą i Soczi także był dziecinadą: zgarną go w pociągu milicjanci i jako nieletniego chuligana odstawią do taty i mamy.

A może rzeczywiście lepiej wrócić do domu z nadzieją, że Nowy Rok skłania ludzi ku dobru. Tylko że kiedy minie uroczysta chwila, wszystko zacznie się od nowa. Na pewno dlatego, że rodzice Igora wcale go nie kochają. Zabawili się kiedyś, a teraz nie wiedzą, jak z tego wybrnąć. Przypomniał sobie, co w listopadzie powiedział mu ojciec: „Szkoda, że nie oddałem ciebie do szkoły Suworowa!”. Bez niego będzie im lżej. Ojciec od dawna marzył o własnym gabinecie, więc teraz zajmie jego pokój. Na jakiej podstawie uważał, że będą go szukać po kostnicach? Wypełnią swój obowiązek, trochę poszukają, a skoro nie znajdą, będą żyć dalej w aureoli męczenników: „Wiecie, to ci, co stracili syna. Przepadł bez wieści! Nieszczęśni rodzice. Prawda, chłopak był trudny…”

Zrobiło się zimno. Nad ranem pewnie przyjdzie mróz. Nocleg w zaspie wcale go nie urządzał.

W tej chwili Igor przypomniał sobie miejsce, gdzie chłopaki chodzą zapalić, a ci starsi całować się z dziewczynami.

Półpiętro przed strychem! Wątpliwe, czy komuś przyjdzie do głowy włazić tam w noc noworoczną.

Przebiegł przez gazon zasypany świeżym śniegiem, przeczekał za samochodami, dopóki przez bramę nie przewaliła się jakaś rodzinka, przy czym ojciec taszczył długą, wysmukłą choinkę. Będą ją w nocy ubierać, czy jak?… Wreszcie droga była wolna.

Wpadł do klatki schodowej. Akurat zgasło światełko przycisku ściągającego windę, która powoli zjeżdżała z góry. Wciąż mu się wydawało, że za chwilę usłyszy za plecami trzaśniecie drzwi wejściowych. Ktoś z gości albo sąsiadów zapyta:

— A ty co tutaj robisz?

Wreszcie drzwi do windy rozsunęły się. Rzucił się do środka i wcisnął bezmyślnie piąte piętro. Dopiero gdy dojechał, zorientował się, że powinien dostać się wyżej. Wysiadł na ostatnim, dziewiątym. Cztery mieszkania i ażurowa żelazna drabinka na strych.

Zatrzymał się przy windzie, starając się spomiędzy licznych dźwięków, a były to przecież ostatnie minuty starego roku, wyłowić te, które pochodziły z piątego piętra. Cóż jednak można usłyszeć, skoro drzwi do mieszkań są pozamykane!

Nie wszedł na pomost przed strychem, tylko zaczął opuszczać się w dół po drabinie, jak we śnie. Nie chciał, lecz wciąż się zniżał. Ósme piętro, potem siódme… Piętro niżej zatrzymała się winda, tupotały czyjeś kroki, rozległ się dzwonek u drzwi, nerwowy, przerywany, a na to odpowiedział chór głosów:

— Zdążyliście szczęśliwie! Co się stało? A myśmy już myśleli…

Zdążyli. A teraz razem z innymi pojadą pociągiem „Nowy Rok”. Niektórym wydaje się to szczęściem…

Zaczekał, aż drzwi zostaną zamknięte i przytłumią hałasy, po czym szedł dalej. Nie wybierał się wcale do siebie — tylko dojdzie do drzwi, a tam… nie podjął żadnej decyzji. Zawładnęło nim otępienie, nogi szły same po szczeblach, bez udziału jego woli, potem zaniosły go przed wejście do jego mieszkania. Zatrzymał się i wodził przez chwilę w roztargnieniu palcem po miedzianych guzikach spinających romby czarnej dermy, którą obite były drzwi. Niczego nie dosłyszał oprócz zgiełku wielu głosów.

Dłoń sama wydobyła z kieszeni klucz, wsunęła go do dziurki i przekręciła. Drzwi otwarły się bezgłośnie. W przedpokoju było pełno płaszczy i futer — przeciążyły wieszak i leżały kupą na krześle. Rzędem, jak w sklepie, stało damskie obuwie zimowe.

Usłyszał głosy z dużego pokoju. Jeśli mówią o nim, zrobi krok dalej.

Głos Borysa Smerczyńskiego:

— Wszyscy mają nalane? Włączyłeś telewizor, Arturze?

— Włączyłem. Głos ojca:

— Siądźcie, bo wszystko przegapimy. Nina:

— Kto otworzy szampana? Są tutaj jacyś prawdziwi mężczyźni?

A matka? Nawet nie myśli o Igorze? A oto i jej głos:

— Boria, nałóż sobie rybki, masz brzydki zwyczaj nie zakąszać.

— Tylko nieparzystych nie zakąszam. Parzyste zapijam!

Wszyscy się roześmieli. Poprzez śmiech przebijał się miarowy huk. Igor wyobraził sobie, że na ekranie telewizora widnieje kremlowska wieża zegarowa.

Brzęk kielichów, śmiech, szum telewizora, kaszel… A gdzie podział się Igor? Zapomnieli o nim? Zostawili go na peronie?

Jego palce ciągle ściskały klucz.

Nikt nie wyczuł, że nieszczęsny, zagubiony człowiek stoi w odległości trzech metrów od nich. Ale co tu mają do rzeczy uczucia? Wszyscy płyną ku granicy starego roku. Zaraz uniosą kielichy, stukną się nimi… W Nowym Roku doskonale się bez niego obejdą.

W tym momencie zrozumiał, co powinien teraz zrobić.

Należy wyjść na pustą klatkę schodową i zejść na sam dół. A oni niech jadą dalej…

Był pewien, że ma rację. Opuścił przedpokój, zamknął za sobą drzwi i spłynął w dół po drabinie. Zaczęły bić kuranty.

Wiedział, że kiedy wyjdzie z klatki schodowej, spiker obwieści triumfalnie:

— Szczęśliwego Nowego Roku, drodzy przyjaciele!

Nie usłyszał jednak ostatniego uderzenia zegara ani głosu spikera.

Drzwi same się otwarły, przepuszczając go.

Dworzec opustoszał. Pociąg odjechał, unosząc z sobą nie tylko wesołych turystów, ale też cały świat, do którego przynależeli. Igor nie usłyszał, jak za jego plecami wrota się zatrzasnęły.

Poszedł prosto przed siebie, lecz zatrzymał się po dwudziestu krokach.

Podczas gdy chodził po drabinie, na dworze śnieg całkiem się rozpuścił.

Ziemia zrobiła się szara, jesienna, błotnista, a niebo nad głową zasnuło się sinymi chmurami, które szybko przemieszczały się nad dachami.

Noc się kończyła, ale dzień nie następował.

Był to świat ze snu, chociaż Igor wiedział, że nie śpi. Mógłby uszczypnąć się w rękę, ale nie było takiej potrzeby.

W oczy rzucało się jeszcze coś bardzo dziwnego: w żadnym oknie nie paliło się światło. Wydawały się ślepe, nawet szyby w nich nie błyszczały. Najwyraźniej nikt tu nie mieszkał, podobnie jak w domu naprzeciwko.

Wszystkie ziały pustką! Najważniejsze, że się udało! Igor uciekł od ludzi, opuścił noworoczny pociąg i znalazł na Ziemi takie miejsce, gdzie może ukryć się nikomu niepotrzebny człowiek.

Stał pośrodku podwórka i przyzwyczajał się do nowego świata.

A właściwie starego?

Naturalnie nigdy nie zastanawiał się, jak zachować człowieczeństwo jako jedyny, który pozostał po tej stronie granicy, lecz wewnętrznie od razu pogodził się z tym, że w poprzednim roku pozostały domy, asfalt, niebo, oczywiste oznaki ludzkiego bytowania. A jakże mogło być inaczej? Przecież domy nie mogły przenieść się w czasie razem z mieszkańcami — oni przebywają w przyszłości. A zwierzęta? Rośliny?

Odpowiedź na drugie pytanie znalazła się natychmiast. Wątłe sadzonki drzew, posadzone pośrodku podwórka dwa lata temu, znikły. Tylko jedno drzewko, które uschło zeszłego lata, sterczało jak badyl nad połamaną ławeczką.

Zżerała go ciekawość: co zaszło w domu? Wejść do środka i rozejrzeć się?

Strach. A raczej nie strach, tylko brak chęci. Ulica jest miejscem niezobowiązującym. W domu, nawet jeśli nie ma tam nikogo, znajdzie coś, co należało do niego lub do mamy.

Wyszedł z bramy. Ulica była pusta, jak to się zdarza nad ranem, w czas jesiennej niepogody. Trolejbusy jeszcze nie wyjechały, a spóźnieni przechodnie dotarli do swych domów i śpią.

Nie, nie śpią, skorygował siebie Igor. Oglądają telewizję w przyszłym roku.

Zatrzymał się pośrodku ulicy, głęboko wzdychając z ulgą, jak człowiek, który znalazł wreszcie wyjście z ciemnego, gęstego lasu.

Uczucie to przypominało triumf zwycięzcy albo cichą radość hrabiego Monte Christo, wydostającego się na wolność. Wszystko jedno, jaka to była wolność. Najważniejsze, że nikomu tutaj niczego nie był winien i nikt mu więcej nie powie, co ma robić.

Nie jestem wam potrzebny? No to uciekłem.

Zamiast skweru po drugiej stronie ulicy widniała szara pustka, na której ciągnęły się ustawione w dwóch rzędach ławeczki. Podszedł do najbliższej i dotknął czubkami palców chłodnego, nieco wilgotnego oparcia — może ławka jest tylko złudzeniem? Okazała się prawdziwa. Można na niej usiąść i pogrążyć się w zadumie.

Kiedy usiadł, zorientował się, że w ciągu ostatnich kilku minut tak się zmęczył, jakby dźwigał worki z ziemniakami.

Dlaczego?

Dlatego, że przeżył szesnaście lat w zwyczajnym świecie. Dobrze wiedział, że nie ma cudów, a jeśli gdzieś pojawiają się latające talerze, to na pewno nie na jego podwórku. Tylko w książkach dzielni dowódcy walczą z piratami i lecą na Księżyc, w realnym życiu dostaje się złą ocenę za wypracowanie o Niekrasowie i ojciec dochodzi do wniosku, że to dobry powód, żeby wycofać się z obietnicy kupienia roweru. W jego świecie zdarzyły się zimna wojna, mur berliński i pieriestrojka. A w tym?

Wyobraź sobie, Igorze: ktoś opowiada historię młodego człowieka, Cz., ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin