Bilenkin Dymitr - Desant na Merkurego.pdf
(
292 KB
)
Pobierz
DYMITR BILENKIN
DESANT
NA MERKUREGO
TYTUŁ ORYGINAŁU:
ДЕСАНТ
НА
МЕРКУРИЙ
PRZEKŁAD: SŁAWOMIR K
Ę
DZIERSKI
PA
Ń
STWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1984
O autorze
Dymitr Bilenkin (ur. 1933) – geolog geochemik z wykształcenia – pracuje jako dziennikarz
(„Komsomolska Prawda”, potem „Wokrug
Ś
wi
ę
ta”). Zajmuje si
ę
publicystyk
ą
naukow
ą
. Brał udział
w kilku ekspedycjach geologicznych. Jest autorem wielu ksi
ąż
ek popularno-naukowych. Pierwsze
opowiadanie science fiction opublikował w 1958 roku, pierwszy zbiór opowiada
ń
pt.:
Marsjanskij
priboj
, w roku 1967. Kolejne zbiory tego autora to:
Nocz kontrabandoj
(1971),
Prowierka na
razumnost
(1974) i
Sniega Olimpa
(1980). Czytelnikowi polskiemu znany jest z licznych opowiada
ń
drukowanych w „Problemach”, almanachu
Kroki w nieznane
(Iskry) oraz serii opowiada
ń
fantasty-
cznych
Stało si
Ę
jutro
(Nasza Ksi
ę
garnia).
Połynow orientował si
ę
,
ż
e do psychologów odnosz
ą
si
ę
w kosmosie z pewn
ą
doz
ą
iro-
nii. Przede wszystkim dlatego,
ż
e ich praca była w zasadzie niedostrzegalna. Nieprzypadkowo
zreszt
ą
– psycholog, którego otoczenie zdaje sobie spraw
ę
z jego działalno
ś
ci, niewart jest
funta kłaków.
Oczywi
ś
cie miało to swoje złe strony. Gdy przyjmowano kogo
ś
do załogi na stanowi-
sko lekarza, biologa, psychologa, to kapitan nieporównanie bardziej interesował si
ę
, jakim le-
karzem i jakim biologiem jest kandydat. I niesłusznie! W czasie ostatniej konferencji kosmo-
psychologów jeden z uczestników opowiedział taki oto przypadek z własnej praktyki. Sytua-
cja była identyczna – obca planeta, l
ą
dowanie, nerwowo dygoc
ą
ce palce. Psycholog jednak
okazał si
ę
sko
ń
czon
ą
fujar
ą
. Dobrze znał dowódc
ę
statku, Tugarinowa, ale mimo to nie uznał
za stosowne przeprowadzi
ć
działa
ń
profilaktycznych. I w najbardziej krytycznym momencie
Tugarinow całkowicie przej
ą
ł sterowanie statkiem!
Tugarinowa w por
ę
obezwładniono. Ale w czasie tych sekund, kiedy kapitan r
ę
cznie
sprowadzał statek do l
ą
dowania na Wenus, paru osobom przybyło sporo siwych włosów.
Przecie
ż
nawet sta
ż
ysta wie,
ż
e reakcja człowieka, jego zmysł orientacji s
ą
zbyt wolne, by
człowiek mógł sam, bez pomocy automatów, wyl
ą
dowa
ć
na obcej planecie. W takiej sytuacji
przej
ść
na sterowanie r
ę
czne to tak, jakby wle
źć
do trumny i własnor
ę
cznie zatrzasn
ąć
wieko.
Oczywi
ś
cie post
ę
pek Tugarinowa łatwo zrozumie
ć
. Trudno, bardzo trudno jest le
ż
e
ć
pokornie w fotelu i czeka
ć
: orzeł czy reszka, sukces czy
ś
mier
ć
. A wynik zale
ż
y od automa-
tów. Kota mo
ż
na dosta
ć
! Wielu si
ę
buntowało przeciwko temu, nie tylko Tugarinow, ale
bezpieczniki poleciały wła
ś
nie u niego. Czy dlatego,
ż
e nie dowierzał automatom? Ha... Nie
automatom, ale ludziom, tym nieznanym, bezimiennym ludziom, którzy wykonali cał
ą
t
ę
aparatur
ę
. Tugarinowi przewróciła w głowie dawna sława – i to wszystko. Zarozumiało
ść
i
zbytnia pewno
ść
siebie toczyły go jak choroba. W chwili niebezpiecze
ń
stwa nast
ą
pił kryzys.
I pilot kosmonauta przepadł. Zabroniono mu lata
ć
, umieszczono w sanatorium, by pod-
reperował nerwy.
Nerwy! Ile razy mo
ż
na przekonywa
ć
wszystkich i ka
ż
dego z osobna,
ż
e wymagaj
ą
one
nieporównywalnie wi
ę
kszej troski ni
ż
mechanizmy? I na Ziemi, i w kosmosie. Szczególnie w
kosmosie. No dobrze, niech sobie Baade uwa
ż
a psychologa za kogo
ś
w rodzaju szarlatana, w
porz
ą
dku. Szumerina, rzecz jasna, nie mo
ż
na zestawia
ć
z Tugarinowem, ale Połynow na
wszelki wypadek powinien zadba
ć
, by nie przyszły kapitanowi do głowy teraz jakie
ś
zb
ę
dne
my
ś
li.
– Ciekawe – powiedział Połynow – jaki b
ę
dzie ten Merkury?
– Zwyczajny – bez namysłu odparł Szumerin. Jego dłonie spoczywały na por
ę
czach
fotela. – Wiemy o nim prawie wszystko. Automatyczna Stacja Merkuria
ń
ska 51, ASM-63,
straciłem ju
ż
orientacj
ę
, ile ich ju
ż
tam było.
Baade, który przed chwil
ą
wzi
ą
ł si
ę
za obliczenia, uniósł głow
ę
.
– Nie masz, Michale, w sobie ani krzty romantyzmu. Na spotkanie z now
ą
planet
ą
– z
powag
ą
uniósł palec – nale
ż
y i
ść
jak na spotkanie z Pi
ę
kn
ą
Nieznajom
ą
.
Chwilami trudno było si
ę
zorientowa
ć
, czy Baade kpi, czy mówi serio.
– Słusznie – przytakn
ą
ł Połynow. – Czytaj Błoka póki czas. Wprawi ci
ę
w odpowiedni
nastrój. W przeciwnym razie sk
ą
d we
ź
miesz ten zapał, z którym po raz pierwszy postawisz
stop
ę
na Merkurym?
– Na diabła mi to, nie jestem dzieckiem...
– Lecz powa
ż
anym kapitanem
ż
eglugi mi
ę
dzyplanetarnej – sko
ń
czył za niego Połynow.
– A tak na marginesie mówi
ą
c, to słyszałem kiedy
ś
ciekawe zdanie: Starzejemy si
ę
dlatego,
ż
e wstydzimy si
ę
młodo
ś
ci.
Szumerin mrukn
ą
ł co
ś
pod nosem i wyci
ą
gn
ą
ł r
ę
k
ę
w stron
ę
konsoli elektronicznej apa-
ratury nawigacyjnej, jakby chc
ą
c da
ć
do zrozumienia,
ż
e nie ma czasu na takie bzdury.
– Ooo, to wspaniała sentencja! – stwierdził Baade, kiwaj
ą
c głow
ą
.
– Przypomnijcie sobie – nie wytrzymał Szumerin – jak wyobra
ż
ali
ś
my sobie Marsa!
Niezwykły, tajemniczy. Przylecieli
ś
my. I nic szczególnego.
– Dobre sobie! – Baade znowu oderwał si
ę
od oblicze
ń
. – A na przykład epichordyza-
cja?
– Nie o to chodzi. Z naukowego punktu widzenia jest tam wiele ciekawych rzeczy. I na
Wenus równie
ż
. Chodzi mi o odczucia emocjonalne... Niebo, piasek, góry... Podobne, wszy-
stko podobne!
– I rozczarowałe
ś
si
ę
? – Psychologa zainteresowała ta rozmowa. Odkrywał w kapitanie
co
ś
nowego.
– Gdybym si
ę
rozczarował, to przestałbym lata
ć
. Po prostu nie oczekuj
ę
spotkania z
Pi
ę
kn
ą
Nieznajom
ą
, jak to przed chwil
ą
okre
ś
lili
ś
cie.
– Słusznie – powiedział Baade. – Słusznie! Dwa razy dwa równa si
ę
cztery i po wszy-
stkim. Cała reszta to emocje. Ja te
ż
tak s
ą
dz
ę
.
Połynow nic nie odpowiedział. Wsłuchiwał si
ę
. W kabinie nawigacyjnej zawsze słycha
ć
było delikatny szmer – zb
ę
dne przypomnienie tytanicznej pracy wykonywanej przez ukryte za
płytami i obudowami mechanizmy: tysi
ą
ce, miliony najrozmaitszych przeł
ą
czników, druko-
wanych obwodów i innych elementów elektronicznej kabalistyki. Teraz nat
ęż
enie d
ź
wi
ę
ków
wzrosło. Oznaczało to,
ż
e lada chwila rozlegnie si
ę
sygnał zapowiadaj
ą
cy l
ą
dowanie.
– Wiesz, Michał, kim jeste
ś
? Sceptykiem? Mi
ę
dzyplanetarnym Pieczorinem? Nic podo-
bnego. Prymitywny mistyk z ciebie, bracie, wypisz, wymaluj, uczniak, który przed egzami-
nem powtarza oblej
ę
, oblej
ę
, w nadziei,
ż
e los lubi post
ę
powa
ć
na opak.
Milczenie. Szumerin patrzy na ekran.
– Jasne. Chyba mamy jeszcze sporo do zrobienia – odezwał si
ę
wreszcie. Elegancka
aluzja: jestem zaj
ę
ty, przeszkadzasz mi.
W porz
ą
dku, uznał psycholog. Teraz b
ę
dzie prze
ż
ywa
ć
. Prze
ż
ywaj sobie, prze
ż
ywaj,
dzi
ę
ki temu zapomnisz,
ż
e jeste
ś
czym
ś
w rodzaju Jonasza w brzuchu wieloryba.
Merkury dawał o sobie zna
ć
. Zmysły statku ju
ż
go wyczuwały. Impulsy radarów obma-
cywały powierzchni
ę
planety; uwa
ż
nie, kilometr po kilometrze ogl
ą
dały j
ą
oczy teleskopów;
palce analizatorów szperały w atmosferze steruj
ą
c sondami. Ludzie nic z tego nie widzieli i
nie słyszeli, wszystko jawiło im si
ę
pod postaci
ą
wypreparowanych, przedestylowanych da-
nych: cyfr, znaków, elektronicznych symboli. Poza tym ludzie mogli podziwia
ć
srebrzysty,
lekko zamglony i rosn
ą
cy szybko sierp planety. Albo obserwowa
ć
coraz szybszy bieg cyfr i
symboli, by – gdy zajdzie potrzeba – skorygowa
ć
trajektori
ę
lotu statku. Ale takie sytuacje
prawie si
ę
nie zdarzały.
Gdy do powierzchni było ju
ż
niedaleko, wł
ą
czył si
ę
jeszcze jeden przeł
ą
cznik. Teraz
trzeba było przypomnie
ć
ludziom,
ż
e nale
ż
y jeszcze zrobi
ć
to i to, to i to. Zapaliły si
ę
napisy
ś
wietlne, rozległ si
ę
sygnał, fotele zmieniły poło
ż
enie tak, by przeci
ąż
enie oddziaływało naj-
słabiej.
Rozległo si
ę
dudnienie, wypełniaj
ą
c wkrótce cały statek. Wł
ą
czyły si
ę
silniki hamuj
ą
ce.
Olbrzymi kosmolot pierwszej klasy „Aleksander Newski” opadał w stron
ę
niewidzialnego
Merkurego. A ludzie mogli obserwowa
ć
to niezwykłe wydarzenie – pierwsze l
ą
dowanie na tej
planecie – wył
ą
cznie za po
ś
rednictwem elektronicznych wykresów krzywych na ekranach
oscylografów.
Przeci
ąż
enie rosło. Na przekór temu, na przekór rosn
ą
cemu ci
ęż
arowi ich ciał, czuli,
ż
e
spadaj
ą
. Serca zamierały w piersi. Spadali z kosmosu, z pustki, która wymykała im si
ę
spod
nóg, rozsypywała, kruszyła; skulone ciało bezwiednie oczekiwało na uderzenie.
Nie dało na siebie czeka
ć
.
Tak, nazywanie tego uderzeniem było
ś
mieszn
ą
przesad
ą
. Po prostu wstrz
ą
s, jak przy
niespodziewanym zatrzymaniu si
ę
windy. Czekano jednak na
ń
zbyt długo.
Oparcia foteli uniosły si
ę
. Usiedli. Szumerin otarł pot.
No, w takich warunkach nietrudno si
ę
rozbestwi
ć
, pomy
ś
lał Połynow. Lecieli
ś
my sobie,
lecieli, zasiedli
ś
my w fotelach, podenerwowali
ś
my si
ę
ociupink
ę
, wstrz
ą
s i – voilá! – Merku-
ry! Pasa
ż
erowie mog
ą
wysiada
ć
.
Na razie jednak wysi
ąść
nie mogli. Dopóki automaty nie przeprowadz
ą
rozpoznania
zgodnie z „programem nr 7”, dopóty włazu otwiera
ć
nie wolno. Pomiary radiacji, nat
ęż
enia
pól, próby wirusowe, licho wie co jeszcze, migoc
ą
ce serie cyfr i symboli w okienku analiza-
tora – do momentu, gdy zapali si
ę
zielone
ś
wiatełko i komputer oznajmi głosem przystojnej
stewardesy: – Zezwala si
ę
na wyj
ś
cie. Skafander numer...
Stali naprzeciwko siebie u
ś
miechaj
ą
c si
ę
z zakłopotaniem i zupełnie nie wiedzieli, jak
si
ę
w takiej chwili maj
ą
zachowa
ć
. Dobrze,
ż
e Baademu udało si
ę
unieszkodliwi
ć
kamer
ę
filmow
ą
, która automatycznie wł
ą
cza si
ę
w czasie l
ą
dowania i utrwala dla potomno
ś
ci ich
oblicza.
– Wł
ą
czcie namiernik akustyczny – wpadł na pomysł Połynow.
Szumerin wzruszył ramionami (có
ż
mo
ż
na usłysze
ć
w tak rzadkiej atmosferze?), ale
spełnił pro
ś
b
ę
.
D
ź
wi
ę
k jednak był. Kosmonauci popatrzyli po sobie. Pierwszy d
ź
wi
ę
k, jaki usłyszeli na
Merkurym, do złudzenia im co
ś
przypominał.
– Podobne do szelestu suchych li
ś
ci – okre
ś
lił wreszcie Połynow.
– Otó
ż
to – nie wytrzymał Szumerin. – Lecieli
ś
my na kraj
ś
wiata,
ż
eby sobie posłucha
ć
szelestu jesiennych li
ś
ci.
– Przyznacie jednak,
ż
e to niespodzianka. Czy
ż
by wiatr?
– Wkrótce si
ę
dowiemy.
Czas oczekiwania szybko staje si
ę
ci
ęż
arem, od którego zaczynaj
ą
bole
ć
ramiona.
Szumerin nawet zacz
ą
ł ju
ż
przest
ę
powa
ć
z nogi na nog
ę
.
Wreszcie elektroniczna „stewardesa” zlitowała si
ę
nad nimi. Potwierdziła,
ż
e na ze-
wn
ą
trz nie czyha na nich
ż
adne niebezpiecze
ń
stwo.
– Pan pierwszy. – Połynow, nie wiadomo czemu, zwrócił si
ę
do kapitana per pan.
Stał przy włazie i patrzył, jak wolno i niezgrabnie Szumerin schodzi po trapie.
Psycholog po raz pierwszy znalazł si
ę
na planecie, na której nikt dot
ą
d jeszcze nie był.
Dzieci
ę
ce marzenia spełniły si
ę
, ale wtedy wszystko, rzecz jasna, wygl
ą
dało inaczej. Jak?
Tego nie przypominał sobie zbyt dokładnie. Zdaje si
ę
,
ż
e wszystko było ró
ż
owe, przepełnione
szcz
ęś
ciem serce zamierało. Czy teraz równie
ż
był szcz
ęś
liwy? Połynow nie spieszył si
ę
z
odpowiedzi
ą
, było jako
ś
zbyt spokojnie, zbyt zwyczajnie. Mo
ż
e nawet troch
ę
strasznie, jak
wtedy, gdy stoj
ą
c wysoko, spojrzymy w dół. Ale nie czuł najmniejszego rozczarowania; by
ć
mo
ż
e tak wła
ś
nie wygl
ą
da szcz
ęś
cie wielkiego spełnienia?
Grunt wygl
ą
dał niezwykle. Przede wszystkim był jaki
ś
nieostry, jakby widzieli go przez
zapotniał
ą
szyb
ę
hełmu. Na gładkiej i szarej, przypominaj
ą
cej beton powierzchni le
ż
ały cza-
rne jak sadza kamienie. Cienie wydłu
ż
ały ich kontury. Tak było wsz
ę
dzie. Czarne kamienie
oprawione w beton.
Rzecz jasna Szumerin chciał stan
ąć
tak, by mie
ć
pod nogami równy grunt. Zawahał si
ę
przez chwil
ę
; pewnie i jego deprymowała ta dziwna nieostro
ść
otoczenia. Uniósł wysoko
nog
ę
, odchylił głow
ę
do tyłu i ruszył jakby krokiem defiladowym.
I o mały włos upadłby, jego noga bowiem zapadła si
ę
w „beton” po kostk
ę
. Wzbił si
ę
dymek.
Baade i Połynow nie wytrzymali i roze
ś
mieli si
ę
– mo
ż
e zbyt nerwowo, ni
ż
by to wyni-
kało z sytuacji.
– A to dobre! – gwizdn
ą
ł Szumerin i schylił si
ę
. – Przecie
ż
to obłok pyłowy!
Kosmonauci zbiegli w dół. Tak, kapitan nie mylił si
ę
: ten beton był w gruncie rzeczy
obłokiem pyłowym, such
ą
mgł
ą
zakrywaj
ą
c
ą
wszystkie wgł
ę
bienia.
– No có
ż
, jasna sprawa. – Baade podniósł si
ę
z kl
ę
czek i machinalnie otrzepał kolana
r
ę
kawic
ą
. – Grunt nagrzany do dwustu stopni, niewielka siła ci
ąż
enia i pyłki ta
ń
cz
ą
. Ruchy
Browna.
Połynow zawsze bardzo lubił ogl
ą
da
ć
przydro
ż
ne krajobrazy i mo
ż
e dlatego tak marzył
o chwili, w której po raz pierwszy zetknie si
ę
z Merkurym. Teraz jednak im dłu
ż
ej wpatrywał
si
ę
w pejza
ż
obcej planety, tym silniej narastało w nim pod
ś
wiadome uczucie wrogo
ś
ci i roz-
dra
ż
nienia.
Olbrzymie sło
ń
ce pi
ę
trzyło si
ę
nad widnokr
ę
giem Merkurego jak
ś
ciana białego płomie-
nia – tak jaskrawego,
ż
e horyzont zdawał si
ę
topi
ć
i ugina
ć
pod jego ci
ęż
arem. W dali równi-
na
ż
arzyła si
ę
m
ę
tnie, jakby podpalona o
ś
lepiaj
ą
cym blaskiem.
W górze zastygło czarnofioletowe niebo. W kosmicznym chłodzie powoli poruszały si
ę
purpurowe j
ę
zyki protuberancji i to w jeszcze wi
ę
kszym stopniu przywodziło na my
ś
l skoja-
rzenie z roztwartym piecem, z którego w ka
ż
dej chwili mog
ą
run
ąć
na Merkurego płomienie i
ż
ar.
Lecz od sło
ń
ca rozbiegły si
ę
na boki perłowe skrzydła korony; w ich rozmachu krył si
ę
chłód zmierzchu. Pal
ą
ce południe, nieprzenikniona noc, aksamitny wieczór – wszystko to
s
ą
siadowało ze sob
ą
, tworz
ą
c przeciwne naturze kontrasty. Atmosfera Merkurego migotała i
ś
wieciła, przesycaj
ą
c sob
ą
i
ś
wiatło, i mrok. Jak mgła, cho
ć
nie było to mgł
ą
. Nieuchwytne
dr
ż
enie powietrza, wibracja eteru – trudno było znale
źć
jak
ąś
precyzyjn
ą
nazw
ę
. Wszystko
było nieostre i dr
żą
ce, jakby widziane przez migotliw
ą
zasłon
ę
, któr
ą
wci
ąż
si
ę
miało ochot
ę
zrzuci
ć
.
– Do diabła – zakl
ą
ł Połynow mrugaj
ą
c zawzi
ę
cie. Oko odruchowo zwi
ę
kszyło cz
ę
sto-
tliwo
ść
ruchu powiek, by w ten sposób usun
ąć
przeszkod
ę
– zetrze
ć
nie istniej
ą
c
ą
łz
ę
.
Pozostali czuli to samo rozdra
ż
nienie i przykro
ść
. Umysł, nie wiadomo czemu, nie
chciał rejestrowa
ć
tego, co widziały oczy: to było nowe, nieznane i nieprzyjemne wra
ż
enie.
W
ż
aden sposób nie mog
ę
zrozumie
ć
, co to takiego – westchn
ą
ł wreszcie Szumerin.
– Po prostu jeste
ś
my wewn
ą
trz
ś
wietlówki – odparł Baade mru
żą
c oczy. – Albo we-
wn
ą
trz zorzy polarnej, je
ż
eli wam to bardziej odpowiada. Rozrzedzona atmosfera, niewielka
odległo
ść
od Sło
ń
ca i w rezultacie wysoka jonizacja gazów. To wszystko. A poza tym...
Popatrzył na przyjaciół.
– Poza tym, zostali
ś
my
ś
wi
ę
tymi.
Wyci
ą
gn
ą
ł r
ę
k
ę
i wtedy wszyscy zauwa
ż
yli,
ż
e nad hełmami płon
ą
ledwo widoczne
Plik z chomika:
piratrabarbar
Inne pliki z tego folderu:
Abramow Aleksande - Wszystko dozwolone.pdf
(1206 KB)
Abramow Aleksander - Jezdzcy znikad.pdf
(965 KB)
Achmanow Michail - Przybysze z ciemnosci 01 - Inwazja.pdf
(1326 KB)
Aleksander Rudazow - Arcymag 01.pdf
(1317 KB)
Aleksander Rudazow - Arcymag 02.pdf
(1415 KB)
Inne foldery tego chomika:
゚ 🎧 ♫ AUDIOBOOK PL ♫ 🔊
◄◄ Audiobooki, języki, historia, lektury
03. Trzepotanie Jego Skrzydeł
1181 ebooków mobi
Andrzej Waligórski (poezja)
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin