Aresi Oberon.txt

(279 KB) Pobierz
Paolo Aresi

Oberon

(prze�o�y� Tomasz Giembicki)
Prolog. Pi�� lat wcze�niej
- Do diaska, masz wielkie szcz�cie, �e nie jeste� cz�owiekiem!
Towarzysz patrzy� na m�czyzn� o kr�tkich w�osach i brunatnych oczach, kt�ry 
wypu�ci� k��b dymu i po�o�y� papierosa na popielniczk�.
- Dlaczego? - spyta�.
- Dlaczego? Do diaska - zacz�� Valery podnosz�c ponownie papierosa do warg - 
wiesz, co znaczy�oby dla istoty ludzkiej musie� tu zosta�, zosta� na zawsze? - 
Zaci�gn�� si� papierosem i powr�ci� do tematu. - Tylko rzecz zaprogramowana 
w�a�nie w tym celu... chcia�em powiedzie� rzecz, jaka� istota stworzona do 
takiego �ycia, mo�e da� sobie rad�. Tylko robot. Cz�owiek by zwariowa�. - 
Potrz�sn�� g�ow�.
Towarzysz przypatrywa� mu si� oczyma czerwonymi jak roz�arzone w�gle na bia�ej 
twarzy z metalu i plastiku.
- Dlaczego? - spyta�.
- Jak to, dlaczego? Do diaska - Valery u�miechn�� si� - zwariowa�by z 
samotno�ci. Nie rozumiesz? - Zastuka� papierosem o popielniczk�, a dym uni�s� 
si� w przestrze� pustego pokoju, rozja�nionego przez przygaszony neon. - Nie, 
nie mo�esz zrozumie�, nie zosta�e� stworzony, by rozumie�. To dobrze, �e tak 
w�a�nie jest.
Wsta�, poklepa� po plecach wy�szego od siebie o kilka centymetr�w robota i 
przekroczy� uszczelnione drzwi prowadz�ce do pomieszcze� kosmonaut�w.
Towarzysz nadal sta�; na jego wypolerowanym ciele odbija�o si� bia�awe �wiat�o. 
Samotno��, pomy�la�, czu� si� samotnym.
Podrapa� si� w bia��, plastikronow� g�ow�. �Czu� si� samotnym�. A co, mo�e on 
nie by� ju� sam? Mo�e nie by� jedyn� w swoim rodzaju istot�? No c�, nawet 
Valery by� samotny, je�eli o tym mowa. Czy on tak�e nie by� jedyn� w swoim 
rodzaju istot�? Istot� samotn�. A je�li tak, to c� go obchodzi�o, czy by� 
samotny w�r�d t�umu, czy samotny w�r�d nikogo?
Valery zdaje si� za�artowa� z niego. Chyba �e... Towarzysz sta� si� podejrzliwy. 
Chyba �e dot�d ukrywali przed nim jak�� wstrz�saj�c� prawd�.
Tak. Robot wszed� do pomieszczenia dowodzenia baz�, przekroczy� uszczelnione 
drzwi i zamkn�� je za sob�. Znalaz� si� na zewn�trz bazy, na zimnej i mrocznej 
r�wninie, w wiecznej nocy l�ni�cych gwiazd.
Ma�a, czerwona latarnia b�yszcza�a po�rodku r�wniny. Jej �wiat�o wskazywa�o 
obecno�� modu�u l�duj�cego, w kt�rym pozostali czterej kosmonauci pracowali, by 
przygotowa� si� do odlotu. Tylko Valery nie poszed� z nimi, gdy� bola�a go 
g�owa. Czu�e na podczerwie� oczy Towarzysza mog�y dostrzec zarysowane na 
kraw�dzi krateru zarysy modu�u i sylwetki kosmonaut�w, kt�rzy schodzili po 
schodkach, kieruj�c si� w stron� bazy.
To by� pi�kny wiecz�r, jedli, �piewali, �miali si� komplementuj�c si� nawzajem 
za dobrze wykonane zadanie. Valery by� naprawd� zadowolony, gdy Romanov, niski i 
kr�py dow�dca wyprawy, powiedzia�, �e czas ju� i�� spa�, gdy� jutrzejszy dzie� 
mia� by� dniem ostatnich pr�b technicznych i dniem odlotu, powinni wi�c by� w 
formie.
Przez ca�y wiecz�r Towarzysz pozosta� w�r�d nich, z roz�arzonymi, zdawa�oby si� 
nieczu�ymi, diabelskimi oczyma. Naturalnie nie jad�, nawet nie �piewa�, ale by� 
tam, siedzia� mi�dzy lud�mi, ich towarzystwo sprawia�o mu przyjemno��; tak jakby 
wszystkie obwody dobrze dzia�a�y, tak jakby energia p�yn�a w jego ciele, 
spokojna i pe�na �ycia.
Romanov �yczy� wszystkim dobrej nocy, Boris i Salasky poszli w jego �lady.
- No c�, dobranoc, Towarzyszu - rzek� w ko�cu wstaj�c Valery.
- Valery - powiedzia� Towarzysz - czy dzisiaj �artowa�e� sobie ze mnie?
Cz�owiek u�miechn�� si�. - Nie, sk�d... Na jaki temat?
- �e cz�owiek czu�by si� tu samotny.
- Nie, do diaska, m�wi�em ca�kiem serio.
- Wi�c ukryli�cie przede mn� jak�� tajemnic�.
Valery spojrza� na st�, pe�en brudnych talerzy, otwartych butelek, i siedz�cego 
robota, kt�ry mierzy� go wzrokiem.
- Jak� tajemnic�?
- Wy, ludzie, nie jeste�cie jedynymi w swoim rodzaju istotami.
- Tak s�dzisz?
- Tak. Gdyby�cie byli jedynymi w swoim rodzaju istotami, zawsze czuliby�cie si� 
samotni, tak na pustyni, jak w�r�d t�um�w.
- Co ty, u diab�a, m�wisz?
- �e prawdopodobnie jest ciebie wi�cej ni� jeden. W tobie jest jeszcze dw�ch, 
trzech, czterech... Valerych.
Valery podrapa� si� w nos; utkwi� wzrok w pod�odze, ale zaraz spojrza� na 
bia�ego robota. - S�uchaj no - powiedzia�, - przybyli�my tu razem, razem 
urz�dzili�my t� baz�. Dam ci rad�: nie pozw�l, aby us�ysza� ci� Romanov. 
Powiedzia�by, �e zwariowa�e�, i rozmontowa�. Dobranoc.
Dobranoc, dobranoc! pomy�la� Towarzysz porz�dkuj�c sal� astronaut�w. Dlaczego 
Valery odpowiedzia� w ten spos�b? Z pewno�ci� czego� nie dopowiedzia�. 
Przestrzeg�, �eby nie m�wi� tego Romanovowi, bo ten kaza�by go rozmontowa�!
Z pokoj�w dobiega�y odg�osy ci�kich oddech�w, a czasem chrapni��. Robot 
zako�czy� sprz�tanie pokoju, usiad� (cho� tak na prawd� nie odczuwa� potrzeby) i 
pod��czy� si� do gniazda elektrycznego, aby do�adowa� baterie.
Valery kr�ci� si� w po�cieli, wewn�trz stacji kosmicznej, tego zagubionego 
�wiata. �Jeden Valery, dw�ch Valerych, trzech Valerych�... Co, u diab�a, chcia� 
powiedzie�? Mo�e to, �e robotowi brak pi�tej klepki? Do diaska. Zastanowi� si� 
przez moment, czy nie by�oby dobrze ostrzec Romanova, ale prawie natychmiast z 
tego zrezygnowa�. Pomy�la� o jutrzejszym dniu, o wyje�dzie, o powrocie do domu, 
i wyda�o mu si�, �e czuje ju� przyspieszenie rakiety i wielk� si��, kt�ra wciska 
w fotel. Nareszcie wracali do domu, po wielu miesi�cach sp�dzonych w pustce, 
pomi�dzy gwiazdami, w tym ciemnym �wiecie. Wracali na swoj� Ziemi�, do 
�miej�cych si� dziewczyn i do zachodz�cego latem ch�odnego S�o�ca.
Czu� si� szcz�liwy.
Romanov by� ju� na pok�adzie, w��czy� silniki, aby przygotowa� modu� do startu. 
Boris i Salasky wchodzili po schodkach. Tylko Towarzysz i Valery zostali pod 
gwiazdami, na zimnej i mrocznej r�wninie.
- No c�, Towarzyszu, id�.
- �egnaj, Valery - odezwa� si� elektroniczny g�os.
- B�d� ostro�ny, to bardzo wa�na misja.
- Wiem.
- Pami�taj, �e jeste� tu, by kontrolowa�, obserwowa�, mo�e wej�� w kontakt... 
Aby odkry� najwi�ksz� tajemnic�.
- Wiem.
- Dobrze. Pami�taj o ci�g�ym weryfikowaniu wszystkich funkcji bazy i stosuj si� 
�ci�le do programu.
- Oczywi�cie.
- Dobrze, a...
- Valery, cieszysz si� z powrotu do domu - odezwa� si� nagle Towarzysz. Valery 
spojrza� w czerwone oczy automatu. W kasku s�ysza� g�osy wtr�caj�ce si� do 
rozmowy: to Romanov ponagla� go - okno na orbicie, przygotowane do przyj�cia 
statku, nie b�dzie na niego czeka�o.
- Cze��. - Wskaza� palcem okrytym szczelnie r�kawiczk�. - Zbudowali�my ci �adn� 
baz�.
- Tak, jest naprawd� pi�kna.
- Do zobaczenia.
- Do zobaczenia.
M�czyzna poszed� w kierunku modu�u, b�yszcz�cego wszystkimi �wiat�ami - 
czerwonymi, bia�ymi, b��kitnymi - gotowego, by wznie�� si� do lotu. Wspi�� si� 
po schodkach. Raz tylko si� obejrza� i pomacha� r�k�.
Towarzysz zna� ten gest i sam uni�s� bia��, plastikow� r�k�, trzymaj�c j� tak, 
p�ki nie zap�on�y silniki rakietowe, modu� uni�s� si� w ciemno�� i pop�dzi� w 
kierunku gwiazd, staj�c si� ma�ym �wiate�kiem, takim jak inne.
Wtedy Towarzysz opu�ci� r�k� i spojrza� na mroczn� pustk� wok� siebie.
Do diaska, pomy�la�.
1. Tytan
Miliardy lat. Miliardy lat olbrzymia planeta wisia�a w przestrzeni w�r�d gwiazd, 
cicha i l�ni�cobia�a, wspania�a, jedyna w swoim rodzaju, �wiadoma swego wdzi�ku.
Wok� planety - opasanej b�yszcz�cym pier�cieniem, jak zar�czynowym 
pier�cionkiem, ofiarowanym na pocz�tku wszech�wiata - obracaj�cej si� wolno i 
majestatycznie, pospiesznie kr��y�y ksi�yce.
Miliardy lat. W odleg�ych zak�tkach wszech�wiata rodzi�y si� gwiazdy, 
wyczerpywa�y sw� energi�, z b��kitnych diament�w przeistacza�y si� w niewielkie 
rozproszone czerwone ogniki, mg�awice za� kurcz�c si�, dawa�y pocz�tek 
niezliczonym nowym gwiazdom... Miliony lat, od zawsze, wielka planeta dominowa�a 
nad mrocznym ksi�ycem, nad lodow� r�wnin� znaczon� na horyzoncie szczytami g�r, 
kt�re przypomina�y blanki �redniowiecznych zamczysk.
M�czyzna zatrzyma� si�, by raz jeszcze spojrze� na otoczon� pier�cieniem 
planet�. Stan�� wbiwszy raki w zmro�ony dwutlenek w�gla i utkwi� wzrok w 
samotnym konturze b�yszcz�cego nad ciemn� pustyni� giganta.
Samotno��. W tym miejscu samotno�� by�a g��boka jak przepa��, si�ga�a a� po 
Pluton, ��czy�a wszystkich i wszystko: planety z gwiazdami; planety i gwiazdy z 
przestrzeni�.
Heinz ukryty za bursztynowym wizjerem zamkn�� na moment oczy.
S�o�ce ja�nia�o na niebie i po�yskiwa�o na falach, dzieci o opalonej sk�rze 
nurkowa�y w pianie, kt�ra znika�a na parz�cym stopy piasku, pomi�dzy czerwonymi 
i ��tymi parasolami. Wszystko to dzia�o si� w b��kitnym, letnim powietrzu... 
Heinz przymkn�� powieki. Niezgrabnie obr�ci� si� na pi�cie; wszystko wok� niego 
i ponad nim by�o nieruchome, skamienia�e, sta�o w miejscu, zastyg�e, niczym nie 
zm�cone. Na horyzoncie, ponad ostrymi szczytami, S�o�ce wydawa�o si� dalekie i 
s�abe, niewiele ja�niejsze od kt�rejkolwiek z gwiazd.
M�czyzna ws�ucha� si� we w�asny oddech; wska�nik ci�nienia umocowany na 
nadgarstku wskazywa�, �e tlenu starczy jeszcze na pi�tna�cie minut. W ciemno�ci 
Heinz ponownie ruszy� przed siebie. Niezgrabnie i troch� �miesznie kroczy� w 
kierunku rubinowych �wiate�, kt�rymi oznakowano Przycz�ek u szczytu g�ry 
lodowej. To by�o moje najwi�ksze pragnienie, pomy�la�. Teraz jest moim 
wi�zieniem, koszmarem, gwiezdn� klatk�.
Ma�a, metalowa kopu�ka, zwie�czona trzema wyra�nymi czerwonymi �wiate�kami, 
wy�ania�a si� znad lodu. - Sezamie - szepn�� Heinz do mikrofonu umieszczonego w 
kasku. Impuls radiowy w��czy� mechanizm, kt�ry powoli otworzy� solidne drzwi. 
�Sezam, u�miechn��em si� na my�l o tym s�owie�.
Wej�cie zamkn�o si� za jego plecami, tlen wype�ni� pomieszczenie; �wiat�a ju� 
si� zapali�y. Heinz rozpi�� i zdj�� kask, odetchn�� g��boko. Za ka�dym razem 
czynno�� ta sprawia�a mu ulg�, dawa�a silne poczucie wolno�ci. Czu� si� tak jak 
zim�, w najch�odniejsze dni, gdy wieje p�nocny wiatr, a �nieg nie pada z powodu...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin