Etchemendy Umowa żeglarza.txt

(56 KB) Pobierz
Nancy Etchemendy

Umowa �eglarza

Znowu j�cz� przez sen. Poprzez otch�a� dziel�c� ��ka 
s�ysz� jak moja przyjaci�ka Mary Fairfax wo�a mnie.
- Elektro. Elektro! Zbud� si�.
Ale nie mog� oddzieli� jej g�osu od paj�czej tkaniny mego 
snu. Tak jak nie mog� oddzieli� huku wiatru i w�asnej krwi.
- Zbud� si�.
We �nie kl�cz� na zmytym deszczem pok�adzie drewnianego 
statku, statku o wielu �aglach, wielkiego i ciemnego. Fale 
�ami� si� ponad dziobem, a maszty trzeszcz� jakby si� mia�y 
rozpa�� na kawa�ki. Wiatr szarpie mn�. �mieje si� i m�wi: 
Umowa jest umow�, to najwa�niejsze.
Wtedy widz�, �e dzi�b statku jest w rzeczywisto�ci 
kaplic� sieroci�ca w San Francisco, gdzie si� wychowa�am.  
Bior� udzia� w jakiej� dziwnej mszy. �piewane odpowiedzi 
p�yn� z moich ust. Nie nale�� do �adnej znanej mi modlitwy.  
Czas leci jak tkackie cz�enko i przemija bez nadziei.  
Wspomnij, �e dni me jak powiew. W jednej chwili chaos snu 
pierzcha i siedz� patrz�c w twarz Fairfax. Nik�e �wiat�o 
ulicznych lamp s�czy si� przez okno. Widz� w nim niby 
aureol� jej rozwichrzone w�osy i zmarszczk� odci�ni�t� w 
poprzek policzka przez poduszk�. Sierociniec, kaplica i 
statek znikn�y. To samo zdarza si� prawie co noc od dw�ch 
miesi�cy.  
- Cholera - m�wi Fairfax.- Nie znios� tego wi�cej. 
Albo kto� ci pomo�e, albo si� wyprowadzam.
Przyciskam prze�cierad�o do czo�a, �eby zetrze� pot. 
Dopiero po chwili u�wiadamiam sobie, �e tym, co widz� nie 
s� ceglane �ciany sypialni w przytu�ku pod wezwaniem Naszej 
Pani, Patronki Portu. Ju� prawie dwa lata min�o, od kiedy 
wyprowadzi�y�my si� z Fairfax z tego katolickiego 
sieroci�ca. Teraz mieszkamy na terenie kampusu 
uniwersyteckiego w Las Piedras, w "pomieszczeniu 
tymczasowym" - po prostu w przyczepie podzielonej na kilka 
miejsc do spania i du�� �azienk�.
S�ysz�, jak nocny wiatr wieje od l�du w stron� 
oceanu, grasuj�c mi�dzy pil�niowymi p�ytami i skrobi�c 
po tanich framugach okiennych. W por�wnaniu z sieroci�cem 
pod wezwaniem Naszej Pani, Patronki Portu, z jego grubymi 
�cianami, d�bowymi belkami i ci�kimi, nabitymi �wiekami 
drzwiami to ma�e pude�ko daje tyle schronienia co kawa�ek 
papieru.
- Nie chc� �adnej pomocy - m�wi�. - Postanowi�am, �e ten 
sen ju� si� nigdy nie powt�rzy.
Ale Fairfax zna mnie zbyt dobrze.
Wzdycha i zapala moj� wyszczerbion� lampk� nocn�. W jej 
podnosz�cym na duchu, ��tym blasku pok�j jest doskona�� 
ilustracj� r�nic mi�dzy nami. Moja strona zawalona 
skarbami, kt�re zbieram bez okre�lonego planu buszuj�c po 
sklepach ze starzyzn� i pchlich targach, jej - pusta i czysta 
jak cela mnicha. Ja kupuj� krzywe stoliczki, dziurawe 
kapelusze, pude�ka pe�ne kryszta��w i guzik�w. Fairfax woli 
nowoczesne europejskie sztychy i ma�e zegarki bez cyfr na 
cyferblatach.
- Nikt nie mo�e tak po prostu zdecydowa�, �e nie b�dzie �ni� 
jakiego� snu. On wr�ci, wiesz to tak samo dobrze jak ja. To 
nie jest normalne, Elektro. Ty i twoje koszmary nocne 
doprowadzaj� mnie do ob��du. Wyprowadzam si� je�eli nie 
porozmawiasz z kim� na ten temat. 
Gasi �wiat�o. Podci�gam ko�dr� i gapi� si� przez okno na 
kiczowate czubki drzew. Ona po prostu, na sw�j 
spos�b, stara si� by mi pom�c.
Nast�pnego ranka, w czwartek, kiedy wychodz� z pokoju, 
Fairfax siedzi w szlafroku graj�c na wiolonczeli. Jak zwykle 
macham na do widzenia, a ona jak zwykle kiwa lekko g�ow�, 
nie odrywaj�c wzroku od nut.
W czwartek mam zaj�cia rano, z teorii liczb, jedynego 
przedmiotu, jaki wzi�am w tym semestrze. W czerwcu, kiedy 
si� rozpocz��, elegancja i czysto�� teorii liczb zachwyca�a 
mnie - dzi�ki niej �wiat wydawa� si� ciekawszy, dobrze 
ukszta�towany. Ale teraz jest sierpie�. Od dw�ch miesi�cy 
majaczenia o wietrze i statkach okradaj� mnie ze snu. Cz�sto 
poj�cia, kt�re przedstawia nasz profesor, nie maj� dla mnie 
sensu, a czasami dowody, kt�re wcze�niej wydawa�yby si� 
oczywiste, umykaj� mi.
Tego ranka znowu przesypiam zaj�cia. Kiedy godzina 
si� ko�czy, profesor bierze mnie na stron�.
- Elektro, uwa�am ci� za jedn� z najbardziej obiecuj�cych 
studentek matematyki. Ale ostatnio zauwa�y�em pewien, 
powiedzmy... brak koncentracji. Co� nie tak?
- Nie. Nie, zupe�nie nic - m�wi� przypatruj�c si� moim 
stopom. Niekt�rzy m�czyzni - w�a�ciwie wszyscy - pesz� 
mnie. Stoj�c przed m�czyzn�-nauczycielem czuj� si� jeszcze 
bardziej nieporadnym k�amc� ni� zazwyczaj.
- Przepraszam - mamrocz�.- Jestem sp�niona. Naprawd� 
musz� i��.
  Wybiegam z sali w stron� kafeterii, gdzie zazwyczaj jem 
�niadanie po wyk�adzie. Zatrzymuj� si� na terrazzo plaza przed 
kaplic�, �eby spojrze� na l�ni�c� mozaik� fasady, 
przedstawiaj�c� Pana Jezusa Chrystusa id�cego po wodzie po 
tym, jak uciszy� sztorm. Zupe�nie bez powodu na ramionach 
pojawia mi si� g�sia sk�rka. Jest bezchmurny, ol�niewaj�cy 
dzie�, ciep�a bryza wieje od oceanu w stron� l�du, ci�ka 
zapachem wodorost�w.
W tym momencie �wiat zaczyna wirowa� i falowa� i 
mzupe�nie bez ostrze�enia jestem pogr��ona w swoim 
koszmarze. Tym razem wydaje mi si�, �e patrz� na czarny 
statek, wisz�c w powietrzu. Jest to ta sama �ajba, 
drewniana, o siedmiu czy o�miu prostok�tnych �aglach. Fale 
jak g�ry taranuj� jej burt�, a ona j�czy pochylaj�c si�. 
Chwytam powietrze w obawie, �e kiedy ��d� zginie, ja umr� 
tak�e. Mia�am ten sen ju� wiele razy wcze�niej, ale nigdy 
tak w pe�ni obudzona, w �rodku dnia. Staram si� zaczepi� o 
solidn� realno�� plaza i l�ni�cej mozaiki.  
Ale kiedy dochodz� do siebie, nie jestem tam, gdzie by�am. 
Le�� twarz� w d� na szerokich schodach obejmuj�c ramionami 
drewniany s�up - to balustrada, przy kt�rej udziela si� 
komunii. Podnosz� wzrok. Poznaj� kszta�t �uk�w nad moj� 
g�ow� i witra�e przedstawiaj�ce drog� krzy�ow�. Jestem 
wewn�trz kaplicy.
Chwiejnie podnosz� si� na nogi. Za balustrad� widz� 
ogo�ocony o�tarz. Haftowany obrus na ziemi, jak stos 
bielizny do prania. Obok zrzucona wielka Biblia z po�amanym 
grzbietem. Odwracam si�. Pomi�dzy �awkami le�� msza�y. Dym 
unosi si� w widmowych wst��kach z knot�w kilkunastu 
pogaszonych wotywnych �wiec.
Czas leci jak tkackie cz�enko i przemija bez nadziei.
Wspomnij, �e dni me jak powiew. S�owa te rozbrzmiewaj� w 
mojej g�owie.
Z trudem chwytam powietrze i rozgl�dam si� wok�
sprawdzaj�c, czy nikt nie widzia� mego wiatrakowatego lotu. 
Po chwili zmuszam si� do wolnego kroku. Id� w kierunku 
kafeterii, powtarzaj�c cichym szeptem:
- Jestem zm�czona. Na pewno wszystko to sobie
wyobrazi�am. Jestem zm�czona...
Docieram do kafeterii, kupuj� p�czka posypanego cukrem i 
czarn� kaw�. Kiedy stoj� w kolejce do kasy, staram si� 
skoncentrowa� na sprawach doczesnych, to znaczy na sztu�cach 
i dok�adnym odliczeniu pieni�dzy.
Nie ma znaczenia co sobie wmawiam. Wiem, �e to, co 
widzia�am, by�o realne. Kaplica wygl�da�a, jakby w jej 
wn�trzu zerwa�a si� burza. Jakby m�j nocny koszmar zdarzy� 
si� naprawd�. Ale to dziecinny nonsens, a ja ju� nie jestem 
dzieckiem. Mam dwadzie�cia lat, w listopadzie sko�cz� 
dwadzie�cia jeden - zbyt du�o, �eby l�ka� si� sn�w. Nigdy w 
�yciu nie by�am na statku. A je�eli chodzi o wiatr, zawsze 
uwielbia�am by� na dworze, gdy wia� - puszcza� latawce lub 
po prostu spacerowa�, owini�ta w ciep�y p�aszcz i w 
kapeluszu. Nie mog� przypomnie� sobie �adnego powodu, dla 
kt�rego mia�abym si� ba� wiatru czy statk�w.
Ale kiedy odliczam dwie dwudziestki pi�tki, jedn� 
dziesi�tk� i dwie pi�ciocent�wki i k�ad� je do r�ki 
kasjerce, jak kleszcze �apie mnie wspomnienie 
najwa�niejszego faktu mego �ycia. Nigdy nikt nie pozna mnie 
do ko�ca, nawet ja sama. Nie jestem zwyk�� osob�. Jestem, 
prawd� m�wi�c, znajd�.
Siadam przy jednym ze sto��w na zewn�trz i przygl�dam si� 
analitycznie, jak �zy sp�ywaj� do mojej paruj�cej kawy. Nie 
potrafi� si� zmusi�, �eby podnie�� wzrok i zobaczy�, kto 
odsuwa krzes�o z drugiej strony sto�u.
- Cze��.
To Fairfax. Przykrywa d�oni� moj� r�k�. - O co chodzi? 
- pyta.
Potrz�sam g�ow�. Nie jestem pewna, czy mog� ju� rozmawia�, 
nawet z Fairfax. Ale chwil� p�niej s�owa p�yn� w 
nieoczekiwanym po�piechu.
- Ja...sz�am przez plaza. Mia�am sen.- M�j g�os �amie si� 
i milkn� bezradna.
Fairfax marszczy czo�o. Czy jest to zainteresowanie, czy 
niedowierzanie?
- Sen? W �rodku dnia?
Przygn�biona potakuj�.
- A kiedy si� zbudzi�am, by�am wewn�trz kaplicy. Wszystko 
by�o w nie�adzie. Fairfax, wiatr wia� wewn�trz kaplicy. 
Pogasi� �wiece, zerwa� obrus z o�tarza. Co mam robi�?
U�miecha si�. To jest niedowierzanie.
- Ej - m�wi.- Wymy�li�a� to sobie.
- Nie. Nie mog�abym.
Fairfax zaciska usta w cienk�, pe�n� determinacji lini� i 
bierze mnie za rami�.
- W porz�dku. Poka� mi - m�wi.
Napi�cie mi�dzy nami ro�nie, kiedy idziemy w milczeniu z 
powrotem w kierunku kaplicy. Kiedy dochodzimy, Fairfax 
otwiera du�e drewniane drzwi i zagl�damy w g��b nawy. Oczy 
Fairfax robi� si� ogromne, kiedy mierzy wzrokiem 
zniszczenia. �apie mnie za rami� i pospiesznie wyci�ga z 
powrotem na plaza, na �awk� pod palm�.
- Elektro, my�l�, �e powinny�my porozmawia� - stwierdza.
- M�wi�am ci - odpowiadam.- To si� sta�o naprawd�.
Gwa�townie potrz�sa g�ow�.
- To nie mo�e mie� zwi�zku z twoim snem. B�d� rozs�dna. 
- Nie. Tu chodzi o mnie. Wiem na pewno.
- Oszala�a�. To tylko zbieg okoliczno�ci. Mo�e wandale. 
Albo kto� zrobi� g�upi dowcip.
- Nie. To ja. Wiatr mnie prze�laduje.
- �wietnie. Je�eli naprawd� tak my�lisz, powinna� p�j�� 
do lekarza.- Prawie krzyczy.
- Lekarz mi nie pomo�e!
Fairfax zamyka oczy i po cichu liczy. Kiedy dochodzi do 
dwudziestu jeden, wstaje i przerzuca torb� z ksi��kami przez 
rami�.
- Sp�ni� si� na zaj�cia - m�wi. Odwraca si� i idzie 
przez plac zostawiaj�c mnie sam� pod drzewem.
Widz� j� znowu dopiero po kolacji, kiedy pojawia si� w 
sypialni z u�miechem na twarzy. Widzia�am ten szeroki 
u�miech ju� wcze�niej, oznacza, �e jest zadowolona z samej 
siebie i a� pali si�, �eby mi o tym powiedzie�.
- Przepraszam za rano - odzywam si�...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin