Curwood James - Władca skalnej doliny.pdf
(
537 KB
)
Pobierz
James Oliver Curwood
WŁADCA
SKALNEJ
DOLINY
ROZDZIAŁ I
T
yr, nieruchomy i milczący niby olbrzymi głaz o rudawym odcieniu, przez długie
minuty błądził wzrokiem po obszarze swego państwa. Wzrok miał słaby; oczy grizlich są zbyt małe i
osadzone zbyt szeroko, by mogły dobrze widzieć. W odległości, jakiej pół mili rozróżniał jeszcze
kozicę skalną od górskiego barana, ale poza tą granicą świat stawał się dlań jedynie tajemniczą
głębią spowitą w mgłę złotą od słońca lub w opary mroku.
W tej chwili stężał i znieruchomiał poddając się działaniu węchu. Z głębin doliny nadeszła jakaś
woń, której nie czuł nigdy przedtem. Woń ta była obca jego dziedzinom i drażniła go ogromnie.
Powolny, ociężały umysł niedźwiedzia próżno silił się odgadnąć jej treść.
Nie karibu — zabił już ich przecie tyle! Nie kozica, nie baran. A także nie leniwy i tłusty świstak,
wygrzewający się w słońcu na skale. W życiu swym zjadł już setki świstaków.
Woń nie budziła w nim pożądania ani lęku. Zaciekawiała go tylko. Tyr jednak nie ruszał na
zwiady, instynkt nakazywał mu ostrożność. Gdyby mógł nawet ogarnąć wzrokiem milowy czy
dwumilowy krąg, nie dowiedziałby się nic ponad to, co mu wieściło tchnienie wiatru z doliny.
Grizli zatrzymał się na krawędzi małej kotliny.
Tuż pod nim rozpościerała się dolina, a powyżej widniała przełęcz, przez którą przybył tego
popołudnia. Kotlina przypominała czarę wyżłobioną w zielonym stoku górskim i jako że był właśnie
czerwiec, osnuła ją bujna miękka murawa i kwiaty; z trawy wyglądały górskie fiołki, kępy
niezapominajek, dzikie astry i hiacynty.
Pośrodku czerniała sadzawka rzadkiego iłu, w którym Tyr lubił się babrać, ilekroć mu dolegały
zbite na kamieniach łapy.
Od wschodu, zachodu i północy rozwijała się cudowna panorama Gór Skalistych, a złoty blask
czerwcowego słońca łagodził ostre zarysy jej krawędzi. Ze szczytów skalnych i z głębi dolin,
spośród wyrw tnących górskie grzbiety, z dna krętych szczelin, z rumowisk, głazów pnących się ku
wiecznym śniegom płynął lekki szelest. Była to muzyka wód. Zawsze unosiła się w powietrzu, bo
rzeki, potoki i strumyki spływające ze śniegiem, który wiecznie leżał pod chmurami, nigdy nie milkły.
Powietrze tchnęło słodką wonią. Czerwiec i lipiec święciły weselne gody. Kończyła się wiosna,
poczynało lato. Świat był przesycony zielenią. Wczesne kwiaty stroiły słoneczne zbocza w barwne
kobierce czerwieni, bieli i purpury, a wszystko, co żyło, dźwięczało pieśnią: tłuste świstaki na
skałach, małe pompatyczne koszatki u wejścia do swych norek, opasłe trzmiele buszujące pośród
kwiatów, sępy w dolinach i orły ponad szczytami gór. Nawet Tyr śpiewał na swój sposób przed
chwilą, brodząc w miękkim błocku. Nie był to, bowiem ani jęk bólu, ani ryk, ani warczenie, tylko
właśnie owo mruczenie, którym niedźwiedzie objawiają radość. To była jego pieśń. I oto tajemnicza
woń pozbawiła go nagle spokoju.
Nieruchomy wietrzył. Nie odczuwał lęku, był jednak zaciekawiony i niespokojny. Nozdrza jego
reagowały równie silnie na tę nieznaną woń, jak podniebienie dziecka reaguje na pierwszą w życiu
kroplę wódki. Wreszcie niski, groźny warkot wezbrał jak daleki grom w głębi jego piersi.
Samowładny pan obszernych włości pojął naraz, że nie wolno mu pozwalać na istnienie woni, której
pochodzenia nie zna i która nie należy do jego królestwa.
Powolnym ruchem Tyr stanął dęba sięgając łbem o dziewięć przeszło stóp od ziemi. Potem usiadł
na zadzie jak tresowany pies, opuszczając na brzuch uwalane błotem łapska.
Od dziesięciu lat zamieszkiwał te góry, ale nigdy jeszcze nie wyczuł podobnej woni. Nie krył się.
Nieulękły, stał jak wyrzeźbiony. Rzucił jej wyzwania i czekał, a ona rosła i zbliżała się. Był
potwornie wielki i piękny w nowym, brunatnym futrze złoconym przez słońce.
Pas dorosłego mężczyzny spiąłby się z trudem na jego przedramieniu, trzy najdłuższe, podobne do
noży pazury przednich łap miały każdy po pięć i pół cala. Ślady stóp na miękkiej ziemi miały
rozpiętość piętnastu cali od brzegu do brzegu. Był dobrze wykarmiony, lśniący i potężny. Oczy, nie
większe od hikorowych orzeszków, znajdowały się w odległości ośmiu cali jedno od drugiego. Dwa
górne kły, tnące jak ostrza sztyletów, miały dwucalową długość. Straszliwe szczęki mogły bez trudu
zdruzgotać kark rena. Życie Tyra było wolne od obecności człowieka i obca mu była złośliwość. Jak
większość grizlich, nie zabijał dla przyjemności mordowania. Z całego stada karibu wybierał jedną
sztukę i tę zjadał doszczętnie, miażdżąc kości i do ostatniej kropli wysysając szpik.
Był to dobrotliwy władca. Głosił jedno tylko prawo dajcie mi żyć! I wygląd jego wyrażał to
prawo z bez względną stanowczością, kiedy siedząc wchłaniał nozdrzami obcą woń. Ze swej
potężnej mocy podobny był górom. Jak szczyty ich władały w niebiosach, tak on władał na ziemi w
obszarze swego państwa. Grizli razem z górami wynurzył się z mroku wieków. Stanowił ich część
składową. Dzieje jego rasy żyły i umierały wśród nich. Byli do siebie podobni pod wielu względami.
Nikt prócz samców własnego plemienia nie ośmielił się dotąd naruszyć jego władzy ani jego
praw. Z tymi zaś przeciwnikami walczył w uczciwym pojedynku, niejednokrotnie na śmierć i życie.
Był gotów walczyć raz jeszcze z każdym, kto na podległym mu terenie nie chciałby uznać jego
suwerenności. Dopóki się nie znajdzie nikt odeń mocniejszy, on tu jest dyktatorem, arbitrem lub
despotą; jest tym, czym chce być. Pochodził z rodu władców bujnych dolin i zielonych stoków, był
panem wszelkich żyjących istot dokoła. Rządy nad tym krajem ustalił otwarcie, bez strategii i
podstępów. Był znienawidzony i wzbudzał lęk; sam nie znał nienawiści ani trwogi. Ponadto był
uczciwy. Oczekiwał zatem otwarcie przybycia istoty, której woń płynęła z głębi doliny.
Podczas gdy siedział i brunatne nozdrza wciąż jeszcze chłonęły powietrze, niejasny instynkt, dar
przodków, budził się w zamglonym umyśle. Ta woń, którą przecie odczuwał po raz pierwszy, wydała
mu się naraz znana. Nie mógł co prawda ustalić jej pochodzenia, ale wiedział już, że poza nią czai
się groźba, że należy się strzec!
Tyr siedział dziesięć minut nieruchomy jak rzeźba potem, gdy wiatr zmienił nieco kierunek, woń
osłabła, aż wreszcie zniknęła zupełnie.
Grizli lekko uniósł płaskie uszy. Potem obrócił powoli ogromny łeb obejmując wzrokiem
szmaragdowy stok i małą kotlinkę. Teraz, gdy powietrze stało się znów kryształowo czyste, niepokój
jego znikł tak nagle, jak nagle się pojawił. Więc Tyr opadł na czworaki i zaczął dalej polować na
koszatki. Był to niesłychanie śmieszny widok. Tyr ważył tysiąc funtów, koszatka jest sześciocalowej
długości i waży około sześciu uncji. A jednak grizli nie wahał się, ryć godzinę, byle móc wreszcie
połknąć jak pigułkę tłuste zwierzątko. Był to jego smakołyk. Połowa niemal dni wiosennych i letnich
schodziła na tej żmudnej pracy w pogoni za łakomym kąskiem.
Teraz znalazł norkę, która mu się wydała godna zachodu, i zaczął rozgrzebywać ziemię łapami jak
olbrzymi pies szukający szczura.
Znajdował się na zboczu wzgórza. W ciągu pół godziny dwukrotnie podnosił głowo. Ale w
powietrzu nie zamąconym wiatrem nie było już czuć żadnej tajemniczej woni.
ROZDZIAŁ II
W
ysoki, balsamiczny gąszcz rzedniał, przesmyk rozszerzał się. Jim Langdon wstrzymał
konia, przez parę chwil spoglądał przed siebie w osłupieniu, a potem z okrzykiem radości przerzucił
prawą nogę przez kulę siodła i czekał. O paręset metrów dalej, poza osłoną świerków, Otto Bruce
wojował z Patelnią, krnąbrną juczną klaczą.
Langdon uśmiechał się z zadowoleniem, słysząc, jak przewodnik grozi opornej bestii wszelkimi
rodzajami tortur i kar począwszy od ćwiartowania, a kończąc na łagodniejszej śmierci przez
uderzenie pałką w łeb. Barwny słownik Bruce'a, opisujący okropności, jakie wisiały nad jego
lśniącymi i beztroskimi końmi, był dlań źródłem wiecznej uciechy. Wiedział przy tym, że wielki
zacny towarzysz nie katowałby Patelni wówczas nawet, gdyby jej przyszła chęć utarzać się w błocie
wraz z jukami i siodłem, i że ograniczyłby się do okropnych słów mrożących krew w żyłach.
Sześć koni jeden po drugim wyszło z zielonej gęstwiny; Bruce siedział na ostatnim. Tkwił w
siodle jak rozklekotany pajac; postawę tę zawdzięczał długoletniemu przebywaniu w górach, a poza
tym był olbrzymiego wzrostu i z trudem układał niezmiernie długą postać na grzbiecie drobnej szkapy
górskiej.
Na jego widok Langdon zeskoczył z konia i znów zwrócił się twarzą ku dolinie. Poprzez jasny,
niedawno zapuszczony zarost przeglądała opalenizna, piętno tygodni spędzonych w górach.
Rozchełstana koszula ukazywała szyję pociemniałą od słońca i wiatru. Oczy stalowe, błękitne
chciwie chłonęły rozpostarty w krąg krajobraz; malowała się w nich gorąca ciekawość myśliwego i
badacza dziewiczych krain. Miał lat trzydzieści pięć. Połowa życia zbiegła mu na włóczęgach po
ziemiach północnych, drugą połowę poświęcił pisaniu książek, w których przedstawiał to, co
widział, przeżywał lub słyszał w czasie swych wędrówek.
Towarzysz jego był odeń o pięć lat młodszy, ale przerastał go niemal o głowę. Nie cenił zresztą
bynajmniej tej przewagi fizycznej, przeciwnie, ilekroć była o tym mowa, klął brzydko, dodając w
końcu: — Psiakrew, co to można wiedzieć. A nuż jeszcze wyrosnę!
Zbliżywszy się do Langdona, Bruce zeskoczył z siodła. Langdon objął gestem leżący przed nimi
krajobraz.
— Czyś widział kiedyś coś równie pięknego?
Plik z chomika:
edmund2961
Inne pliki z tego folderu:
Dutka Wojciech - Krew faraonów.pdf
(1635 KB)
Meissner Janusz - Wraki.pdf
(2881 KB)
Meissner Janusz - Kapitan siedmiu mórz.pdf
(809 KB)
Dutka Wojciech - Bractwo Mandylionu.pdf
(1151 KB)
May Karol - Zamek Rodriganda.pdf
(1519 KB)
Inne foldery tego chomika:
- 🎥 Extra - polecane [1234]
Pliki dostępne do 08.07.2024
!!!!. FILMY __
_A-B. Literatura
_E-F. Literatura
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin