Strugacki Arkadij i Borys - Kulawy los.rtf

(863 KB) Pobierz

Arkadij i Borys Strugaccy

 

 

 

Kulawy los

 

Chromaja sud’ba

Przekład: Irena Lewandowska


Rozdział 1
Feliks Sorokin. Zamieć

 

W połowie mniej więcej o drugiej po południu, siedziałem przy oknie i zamiast tego, żeby zajmować się scenariuszem, piłem wino i rozmyślałem o kilku rzeczach jednocześnie. Za oknem sypał śnieg, samochody lękliwie pełzły szosą, na poboczach wyrastały zaspy i za kurtyną śniegu niewyraźnie czerniały grupy gołych drzew, szczeciniaste plamy i ciemne smugi krzaków na pustkowiu.

Moskwę zasypywało.

Moskwę zasypywało jak zapomnianą przez Boga stacyjkę gdzieś pod Akiubińskiem. Już od pół godziny na samym środku szosy buksowała taksówka, która nierozważnie chciała w tym miejscu zawrócić i wyobraziłem sobie ile w tym momencie buksuje teraz w całym ogromnym mieście — taksówek, autobusów, ciężarówek i nawet lśniących limuzyn z zimowymi oponami.

Moje myśli płynęły na kilku poziomach, leniwie i ospale. Myślałem na przykład o dozorcach. O tym, że przed wojną nie było pługów śnieżnych, nie było jaskrawo pomalowanych podobnych do smoków maszyn zbierających śnieg, tylko byli dozorcy w fartuchach z miotłami, z kwadratowymi łopatami z dykty. W walonkach. A śniegu na ulicach o ile pamiętam było nieporównanie mniej. Niewykluczone co prawda, że i żywioły były wtedy nie takie…

I jeszcze myślałem o tym, że ostatnio nieustannie przydarzają mi się jakieś niemiłe, nonsensowne i nawet podejrzane historie, jakby ten kto jest panem mojego losu zidiociał z nudów i zaczął się wygłupiać kompletnie bez pojęcia — więc te wygłupy okazują się kretyńskie do tego stopnia, że na nikim, nawet na samym żartownisiu nie robią wrażenia, może się najwyżej wstydzić i kiwać palcem w bucie.

I niezależnie od tego wszystkiego nie przestawałem myśleć o tym, że już obok odsunięta na bok stoi moja maszyna do pisania marki „Tippa” z zacinającą się od urodzenia literą „p” i wkręconą kartką papieru, a na tej kartce można przeczytać: „…Wieżyczki czołgów zwrócone są na lewo, walą z dział po stanowiskach partyzantów metodycznie, kolejno, żeby nie przeszkadzać sobie wzajemnie. Za wieżyczką pierwszego czołgu przykucnął Rudolf, dowódca czołgistów, lejtnant SS. Jest mózgiem i dyrygentem tej orkiestry śmierci. Gestami wydaje rozkazy idącym w ślad za czołgami żołnierzom SS. Partyzanckie kule, co pewien czas uderzając pancerze, rozbryzgują błoto wokół gąsienic i maleńkie fontanny wody w ciemnych kałużach.

Posterunek partyzancki na pierwszej linii, malutki okop na skraju moczarów. Dwóch partyzantów — stary i młody — zaskoczeni patrzą na zbliżające się czołgi. Bang! Bang! — strzały działek czołgowych”.

Mam pięćdziesiąt sześć lat, ale nigdy nie byłem w partyzantce i nigdy również nie odpierałem ataku czołgów. A przecież jeśli mówić otwarcie, powinienem polec w bitwie pod Łuckiem Kurskim. Cała nasza szkoła tam poległa, zostali tylko — Rafka Rezanow bez obu nóg, Wasia Kuzniecow z batalionu karabinów maszynowych i ja z roty moździerzy.

Mnie i Kuzniecowa na tydzień przed końcowymi egzaminami oddelegowano do Kujbyszewa. Widocznie ten, który jest panem mego losu był wtedy jeszcze pełen entuzjazmu na mój temat i koniecznie chciał zobaczyć co też ze mnie wyjdzie. I wyszło tak, że całą swoją młodość spędziłem w wojsku i zawsze uważałem za swój obowiązek pisać o wojsku, o oficerach, o atakach czołgów, chociaż z upływem lat coraz częściej przychodziło mi do głowy — właśnie dlatego, że uszedłem z życiem najzupełniej przypadkowo, akurat nie ja powinienem o tym pisać.

Właśnie o tym pomyślałem w tej chwili patrząc przez okno na zasypywany śniegiem Trzeci Rzym, uniosłem szklankę i wypiłem solidny łyk. Obok buksującej taksówki stały teraz jeszcze dwa samochody, brodziły w śniegu przyginane zamiecią smętne figury z łopatami.

Popatrzyłem na półki z książkami.

Mój Boże, pomyślałem nagle i poczułem chłód w sercu, przecież to jest mój ostatni księgozbiór i teraz już ostatni. Z pierwszego została mi tylko jedna książka, obecnie już niewątpliwy biały kruk Paweł Makarow „Adiutant generała Maj–Majewskiego”. Według tej książki nakręcono niedawno serial telewizyjny „Adiutant Jego Ekscelencji”, niezły serial, może nawet i dobry, tyle tylko, że z książką ma niewiele wspólnego. W książce wszystko jest znacznie solidniejsze i poważniejsze, chociaż przygód i czynów bohaterskich znacznie mniej. Ten Paweł Wasiliewicz Makarow był widocznie wybitnym człowiekiem i miło jest czytać na odwrocie karty tytułowej dedykacje, napisaną chemicznym ołówkiem „Drogiemu towarzyszowi Aleksandrowi Sorokinowi. Niechaj ta książka będzie wspomnieniem o żywym adiutancie generała Maj–Majewskiego, zastępcy dowódcy Krymskiej Powstańczej. Ze szczerym partyzanckim pozdrowieniem Paweł Makarow. Leningrad 6 IX 1927 rok”. Mogę sobie wyobrazić, jak cenił tę książkę mój ojciec, Aleksander Aleksandrowicz Sorokin. Zresztą niczego takiego nie pamiętam. I zupełnie nie pamiętam jak tej książce udało się ocaleć, kiedy nasz dom w Leningradzie zburzyła bomba i pierwszy nasz księgozbiór przepadł w całości.

Z drugiego księgozbioru w ogóle nic nie zostało. Gromadziłem te książki w Kańsku, gdzie dwa lata do skandalu, w który się wplątałem wykładałem na kursach szkoleniowych. Sytuacja była taka, że mój wyjazd z Kańska był wyjątkowo pośpieszny sterowany z góry kategorycznie i bezapelacyjnie. Zdążyliśmy wtedy z Klarą zapakować książki i nawet zdążyliśmy je nadać do Irkucka, ale oboje spędziliśmy w Irkucku zaledwie dwa dni, po tygodniu byliśmy już w Korsakowie, a po kolejnym płynęliśmy trałowcem do Pietropawłowska, tak że mój drugi księgozbiór nigdy mnie już nie odnalazł.

Do dziś tak mi żal, że nie mogę się otrząsnąć. Miałem tam cztery tomy „Tarzana” po angielsku, które kupiłem w czasie urlopu w antykwariacie, tym na Litejnym w Leningradzie. „Wehikuł czasu” i tomik opowiadań Wellsa z dodatku do „Wsiemirnowo sledopyta” z ilustracjami Fitinhofa, oprawiony rocznik „Dookoła świata 1927”… Namiętnie lubiłem wtedy tego rodzaju lektury. A miałem jeszcze w moim drugim księgozbiorze kilka książek, których losy były doprawdy niezwykłe.

W pięćdziesiątym drugim roku w Siłach Zbrojnych wydano rozkaz likwidacji całej produkcji wydawniczej o treściach szkodliwych ideologicznie. A w magazynach naszych kursów zwalono całą zdobyczną bibliotekę należącą najwidoczniej do jakiegoś dygnitarza dworu imperatora Pu. I rzecz jasna nikt nie miał ani ochoty, ani możliwości zorientować się, gdzie wśród tysięcy tomów po japońska, chińsku, koreańsku, angielsku i niemiecku, w tych pleśniejących już stertach są jagnięta, gdzie koźlęta, rozkazano więc skasować wszystko.

…Była pełnia lata, straszny upał, skracały się okładki w płomiennych, czarno krwawych stertach, usmoleni jak diabły w piekle biegali kursanci, latały nad całymi koszarami leciuteńkie kłaki sadzy, a nocą nie bacząc na najsurowsze zakazy, my oficerowie — wykładowcy skradaliśmy się do przygotowanych na dzień następny stosów, chciwie łapaliśmy co popadło i zabieraliśmy do domów. Mnie trafiła się znakomita „Historia Japonii” po angielsku, „Historia śledztwa w epoce Mejdzi”… a tam, co za różnica, ani wtedy, ani później nigdy nie miałem czasu, żeby to wszystko dokładnie przeczytać.

Trzeci księgozbiór oddałem do paranajskiego domu kultury, kiedy w pięćdziesiątym piątym wracałem z Kamczatki.

Jak to się stało, że jednak złożyłem raport o zwolnienie? Przecież byłem wtedy nikim, nie umiałem nic robić, kompletnie nie przygotowany do życia w cywilu, obciążony kapryśną żoną i cherlawą Katią… Nie, nigdy bym nie ryzykował gdybym w wojsku mógł na cokolwiek liczyć. Ale w wojsku na nic liczyć nie mogłem, a przecież byłem wtedy młody, ambitny i słabo mi się robiło, kiedy po latach widziałem siebie wciąż tym samym lejtnantem, wciąż tym samym tłumaczem.

Dziwne, że nigdy o tych czasach nie piszę. Przecież taki materiał powinien zainteresować każdego czytelnika.

Każdy czytelnik coś takiego kupiłby po prostu na pniu, szczególnie gdyby to napisać w takiej męskiej współczesnej stylistyce, od której mnie osobiście już od dawna odrzuca na kilometr, ale która nie wiadomo dlaczego strasznie się wszystkim podoba. Na przykład:

„Pokład „Konei maru” był śliski, śmierdziało zepsutą rybą i kiszoną rzodkwią. Szyby na mostku były wybite, a okna ktoś zakleił papierem…”

(Ważne jest, żeby jak najczęściej powtarzać „były”, „był”, „było”. Szyby były wybite, morda była wykrzywiona…)

Walentin, przytrzymując automat na piersi, wszedł na mostek. „Santio, wychodzić” — powiedział surowo.

Pokazał się szyper. Był stary, przygarbiony, twarz miał bez zarostu, z podbródka sterczały mu rzadkie siwe włosy. Głowę obwiązał chustką z czerwonymi hieroglifami, na prawej stronie kurtki też były hieroglify tylko białe. Na nogach szyper miał ciepłe skarpetki z jednym dużym palcem. Szyper podszedł do nas, złożył ręce na piersi i skłonił się. „Zapytaj go czy wie, że jest na naszych wodach” — rozkazał major. Zapytałem. Szyper odpowiedział, że nie wie. „Zapytaj go, czy wie, że połów w granicach dwudziestomilowej strefy jest zabroniony” — rozkazał major.

(To też jest ważne — rozkazał, rozkazał, rozkazał…)

Zapytałem. Szyper odpowiedział, że wie i jego wargi rozciągnęły się obnażając rzadkie, żółte zęby. „Powiedz mu, że zatrzymujemy statek i załogę” — rozkazał major. Przetłumaczyłem. Szyper szybko pokiwał, aż zatrzęsła mu się głowa. Znowu złożył dłonie na piersi i zaczął mówić szybko i niewyraźnie. „Co on mówi?” — zapytał major. O ile zrozumiałem, szyper prosił, żeby zwolnić kuter. Mówił, że nie może wrócić do domu bez ryb, że wszyscy oni umrą z głodu.

Mówił w jakimś dialekcie, zamiast „ki” wymawiał, ksi”, zamiast „cu”

— „tu”, i zrozumieć go było bardzo trudno…”

Czasami wydaje mi się, że mógłbym tak pisać kilometrami. Ale prawdopodobnie to nie tak. Kilometrami można pisać o tym, co jest człowiekowi zupełnie obojętne.

Po tygodniu, kiedy rozstawaliśmy się, szyper podarował mi tomik Kikut–ikana i „Człowieka–cień” Akutagawy. I oto stoją tu obok siebie, Paranajskiemu Domowi Kultury na nic by się nie przydały.

„Człowiek–cień” — pierwsza japońska książka, którą przeczytałem od początku do końca. Lubię Hirai Taro, nie przypadkiem wybrał sobie pseudonim — Edgawa Rampo — Edgar Allan Poe…

A mój czwarty księgozbiór został u Klary. I Bóg z obojgiem. Niepotrzebnie, och, niepotrzebnie dotykam teraz tych spraw. Ile to już razy przysięgałem sobie nawet myślą nie wracać do tych, którzy uważają, że ich skrzywdziłem i poniżyłem. I tak wiecznie jestem komuś coś winien, czegoś nie dotrzymałem, kogoś zawiodłem, zepsułem czyjeś plany… i czy przypadkiem nie dlatego, ponieważ wyobraziłem sobie, że jestem wielkim pisarzem, któremu wszystko wolno?

Wystarczyło, żebym tylko wspomniał o moim nieuleczalnym przekleństwie, kiedy natychmiast zadzwonił telefon i nasz przewodniczący, Fiodor Micheicz z wyraźnie zauważalną irytacją w głosie zainteresował się, kiedy wreszcie zamierzam pojechać na Banną.

To niesolidnie Feliksie Aleksandrowiczu, mówił. Dzwonię do ciebie już czwarty raz, mówił, i wszystko jak groch o ścianę. Przecież nie gonię cię, pismaku, mówił, do magazynu, żebyś przebierał zgniłe buraki. Doktorzy, uczeni, mówił, muszą tam chodzić, a ciebie proszę tylko, żebyś pojechał na Banną i zawiózł tam dziesięć kartek maszynopisu, nie podźwigniesz się. I nie dla mojej przyjemności, mówił, nie dlatego, że ktoś miał taki kaprys, sam przecież głosowałeś, żeby tym lingwistom — cybernetykom, matematykom pomóc… nie dotrzymałeś… zawiodłeś… wyobrażasz sobie…

Co mi zostało do zrobienia? Znowu obiecałem, że pojadę, pojadę zaraz dzisiaj, z chrzęstem i łoskotem, z gniewnym wyrzutem po tamtej stronie rzucono słuchawkę. A ja spiesznie wylałem z butelki resztkę wina do szklanki, i wypiłem, żeby się uspokoić, myśląc z przerażającą wyrazistością, że nie to parszywe wino powinienem wczoraj kupić, tylko koniak, albo jeszcze lepiej, zwyczajną wódkę.

A chodziło jeszcze o to, że jeszcze zeszłej jesieni nasz sekretariat postanowił odpowiedzieć pozytywnie na prośbę jakiegoś Instytutu Lingwistycznych zdaje się Problemów, aby wszyscy pisarze moskiewscy dostarczyli do tego instytutu po kilka stronic swoich rękopisów, jako szczególnego materiału szczególnego rodzaju badań, coś na temat teorii informacji, jakiejś entropii językowej… Żaden z nas nic nie zrozumiał, oprócz być może Ganka Aganiana, który to podobno pojął, ale i tak nikomu nie potrafił wytłumaczyć. Zrozumieliśmy tylko tyle, że temu Instytutowi trzeba, możliwie najwięcej pisarzy, a cała reszta jest nieważna. Jakie konkretne stroniczki — nieważne, ile stroniczek — nieważne. Należy tylko zanieść je na Banną dowolnego dnia roboczego, godziny przyjęć od dziewiątej do piątej. Wtedy nikt nie miał nic przeciwko temu, wręcz przeciwnie, wielu nawet pochlebiało, że mogą uczestniczyć w postępie naukowo–technicznym, tak, że jak opowiadano w pierwszym okresie na Bannej były nawet kolejki i dochodziło do awantur. A potem wszystko jakoś ucichło, odeszło w niepamięć i teraz oto nieszczęsny Fiodor Micheicz raz na miesiąc, albo i częściej ściga nas, leniwych, zawstydza, ruga przez telefon i przy spotkaniach.

Oczywiście, to nic chwalebnego leżeć jak kłoda na drodze naukowo — technicznego postępu, ale z drugiej strony — przecież wszyscy jesteśmy ludźmi: albo kiedy jestem na Bannej, przypominam sobie, że należałoby wpaść, ale nie mam przy sobie rękopisu; albo trzymam już wprawdzie rękopis pod pachą, wybieram się już właśnie na Banną, a w niepojęty sposób trafiam nie na Banną, tylko do klubu. Wszystkie te zagadkowe dewiacje tłumaczę tym, że po prostu nie sposób traktować poważnie ten, jak również inne pomysły naszego sekretariatu. No bo doprawdy, jak może być u nas nad rzeką Moskwą językowa entropia? A przede wszystkim, co ja mam z tym wspólnego?

Jednak wyjścia nie było, i zabrałem się do szukania teczki, do której o ile pamiętam w zeszłym tygodniu, czy dwa tygodnie temu włożyłem brudnopisy. Nigdzie na wierzchu teczki nie było i wtedy przypomniałem sobie, że wtedy kiedy zamierzałem iść na Banną z „Zagranicznego inwalidy”, dokąd poszedłem z Kap–Kapyczem do Nos–Nosycza, żeby zrobić awanturą z powodu artykułu. Ale w drodze powrotnej z „Inwalidy” nie dotarliśmy na Banną, a dotarliśmy do restauracji „Psków”. Tak, że chyba nie miało sensu szukać teraz tej teczki.

Dzięki Bogu, na brak brudnopisów już od dawna nie mogę narzekać. Stękając wstałem z fotela, podszedłem do regału, do najdalszej półki i z jękiem usiadłem obok niej wprost na podłodze. Ach, ile ruchów mogę teraz wykonać jedynie jęcząc i stękając — zarówno cielesnych jak i duchowych.

(Jęcząc budzimy się ze snu. Jęcząc odziewamy szaty. Jęcząc szybuje nasza myśl. Jęcząc słyszymy kroki ognistego żywiołu, ale bądźmy gotowi kierować falą płomieni. „Upaniszady” jak mi się zdaje. A może nie całkiem „Upaniszady”. Albo w ogóle nie „Upaniszady”).

Stękając, otworzyłem drzwiczki dolnej szafki i na kolana wypadły mi tekturowe teczki, bruliony w kolorowych ceratowych okładkach, pożółkłe, gęsto zapisane kartki spięte zardzewiałymi spinaczami. Wziąłem pierwszą teczkę z brzegu — z załamanymi ze starości brzegami, zjedna tylko brudną tasiemką, z niezliczonymi na wpół zatartymi napisami na wierzchu, można było odczytać tylko jakiś stary nieaktualny już telefon, sześciocyfrowy, z literą i jeszcze kilka hieroglifów namalowanych zielonym atramentem „Seinen dzidai–no saku” — „Utwory młodzieńczych lat”. Do tej teczki nie zaglądałem z piętnaście lat. Tu wszystko było bardzo stare, z czasów Kamczatki, a może i wcześniejszych, czasów Kańska, Kazania — kartki wydarte z zeszytów w linię, zeszyty robione domowym sposobem, zeszyte surową nitką, oddzielne kartki szorstkiego żółtawego papieru, ni to pakowego, ni to po prostu zetlałego do niemożliwości, i wszystko zapisane ręcznie, ani jednej linijki, ani jednej litery na maszynie.

„Ponury Murzyn wywiózł z gabinetu fotel z ruiną człowieka. Szef starannie zamknął za nim drzwi…”

Jaki Murzyn? Jaka ruina? Nic nie pamiętam.

— ,,Ale, ale, nie zauważył pan, czy wśród bolszewików byli Chińczycy? — zapytał nagle szef.

— Chińczycy? M–m–m… Zdaje się, że byli. Chińczycy, albo Koreańczycy, albo Mongołowie. W każdym razie żółci…”

Tak–tak–tak–tak! Przypomniałem sobie! To był taki pamflet polityczny… Nie. Nic nie pamiętam.

„Twierdza padła, ale garnizon zwyciężył”.

Tak.

— „Widzę cię! Widzę cię! — zaryczał Króliczy Bobek dostrzegając widzialnego przeciwnika… I nowy strzał z ciemności niebezpieczeństwa górze…”

A–a — a, to przecież mój przekład z Kiplinga. Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty trzeci rok. Kamczatka. Siedzę i tłumaczę Kiplinga ponieważ z braku widzialnego przeciwnika nie miałem nic innego do roboty. Tak, namęczyłem się, jak pamiętam z tym przekładem, ale była to dla mnie wspaniała szkoła, nie ma lepszej szkoły dla tłumacza niż świetna literatura, opisująca absolutnie nieznajomy świat, konkretnie zlokalizowany w czasie i przestrzeni…

A oto „Zdarzenie w czasie warty”. Też pięćdziesiąty trzeci rok i też Kamczatka.

„Później Berkutow pełniący wartę przy wejściu na wartownię, w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, co najpierw wzbudziło jego czujność i spowodowało, że mocniej ujął broń, z napięciem wsłuchując się w niewyraźne dźwięki ciepłej lipcowej nocy. Po prostu do szelestu liści, odgłosu własnych kroków, sennego poskrzypywania gałęzi dołączyło się…” no i tak dalej. Mówiąc krótko, pod osłoną nocy podkradli się do wartownika, napadli na niego, a on tracąc siły skierował ogień na siebie.

Byłem wtedy jeśli chodzi o moje poglądy na literaturę wielkim moralistą, i to nie po prostu moralistą, ale natchnionym piewcą wojskowych regulaminów. I dlatego towarzysze żołnierze, najważniejsze w danym konkretnym „Zdarzeniu w czasie warty” było to:

„Jak mogło się zdarzyć, że Linko, który tak dobrze znał regulamin, zlekceważył do takiego stopnia regulamin służby garnizonowej i wartowniczej? A ty Berkutow? Czy nie okazałeś się ślamazarą, kiedy nie zauważyłeś dokąd poszedł Simakow? A my wszyscy — jak mogliśmy nie zauważyć, że Simakowa nie było razem z nami, kiedy zarządzono alarm bojowy?”

Jak dziwnie mi jest czytać dzisiaj to wszystko! Jakby ktoś opowiadał z rozczuleniem o tym, jak wtedy, kiedy miałeś trzy latka, nie wytrzymałeś i zrobiłeś kupę w czasie wielkiego przyjęcia. A przecież nie trzy latka, tylko miałem wtedy już dwadzieścia osiem. Ale tak bardzo chciałem zobaczyć w druku swoje nazwisko, poczuć się pisarzem, wystawić na widok publiczny pieczęć kochanka muz i ulubieńca Apollina! I jakie to było gorzkie rozczarowanie, kiedy „Suworowski szturm”, daj mu Boże zdrowie, zwrócił mi mój rękopis pod uprzejmym pretekstem, że „Zdarzenie w czasie warty” nie jest typowe dla naszej armii! Święte słowa. W nowym życiu stałem na warcie ze dwieście godzin i tylko raz w szeleście liści i do odgłosu własnych kroków, a w szczególności do sennego skrzypienia gałęzi dołączyły się obce dźwięki — w egipskich ciemnościach ktoś uparcie i nieustraszenie ładował się na ogrodzenie z drutu kolczastego, nijak nie reagując na moje rozpaczliwe okrzyki: „Stój! Stój, kto idzie?

Stój, bo strzelam!” Zwabiona wystrzałem zwierzchność wykryła zaplątanego w drutach kolczastych, zabitego na miejscu kozła. W pierwszej chwili obiecano mi areszt garnizonowy, ale potem jakoś się obeszło…

Nie, nie oddam im mojego „Zdarzenia w czasie warty” na sekcję. Niech sobie leży. I znowu pomyślałem, że to jednak wyjątkowo głupi pomysł z językową entropią, jeśli im wszystko jedno co analizować: „Zdarzenie w czasie warty”, czy fotel na kółku z ruiną człowieka.

Odłożyłem „Utwory lat młodzieńczych” na bok i wziąłem inną paczkę wyglądającą już zupełnie współcześnie, w dobrym stanie, starannie zawiązaną czerwonymi tasiemkami. Na wierzchu była biała nalepka, na nalepce napis „fragmenty, rzeczy nie opublikowane, fabuły, plany”. Otworzyłem teczkę i od razu trafiłem na opowiadanie „Narcyz” napisane w pięćdziesiątym siódmym roku. To opowiadanie pamiętam bardzo dobrze. Występują w nim: doktor Lobs, Choux du Gruzelle, hrabia Dencke, baronowa Lust… postaci epizodyczne Cartes–Chanobc „idiota wagi ciężkiej, który stał się impotentem w wieku lat szesnastu”, oraz Stella Boix–Cosu, rodzona ciotka hrabiego Denckera, sadystka i lesbijka. Sens opowiadania polegał na tym, że wspomniany Choux du Gruzelle, arystokrata i hipnotyzer nadzwyczajnej siły, zderzył się ze swoim odbiciem w lustrze w momencie kiedy Jego spojrzenie pełne było żądzy, błagania, czułego, władczego nakazu, wezwania do pokory i miłości”. A ponieważ potężnej woli Choux du Gruzelle nie mógł się przeciwstawić nawet sam Choux du Gruzelle, biedactwo do szaleństwa zakochał się sam w sobie. Jak Narcyz. Diabelnie eleganckie i arystokratyczne opowiadanie. Jest w nim jeszcze i taki fragment „Na jego szczęście, po Narcyzie, żył jeszcze pastuch Onan. Tak więc hrabia żyje sam z sobą, wprowadza samego siebie w wielki świat, kokietuje panie, prawdopodobnie przyjemną i podniecającą zazdrość o samego siebie”.

Ajajaj, jaka manieryczna, nieprzystojna, salonowa zupa! Pomyśleć tylko, że wyrosła z tego samego kawałeczka mojej duszy, co i moje „Bajki współczesne”, piętnaście lat potem, z tego samego kawałeczka, z którego wyrasta teraz moja „Niebieska Teczka”…

Nie, nie dam im mojego „Narcyza”. Po pierwsze dlatego, że mam tylko jeden egzemplarz. A po drugie nikt wcale nie musi wiedzieć, że Sorokin Aleksandrowicz, autor powieści „Towarzysze oficerowie” i sztuki „Ranni do środka!”, że już nie wspomnę o scenariuszach i reportażach z życia żołnierzy, pisze jeszcze jak się okazuje rozmaite pornograficzne fantasmagorie.

A oto co im dam. Pięćdziesiąty ósmy rok. „Koriaginowie”. Sztuka w trzech aktach. Osoby: Sergiej Iwanowicz Koriagin, uczony około 60 lat, Irina Pietrowna, jego żona 45 lat, Nikołaj Sergiejewicz Koriagin, jego syn z pierwszego małżeństwa, zdemobilizowany oficer, około 30 lat. I jeszcze siedem osób — studenci, malarze, kursanci Akademii Wojskowej. Akcja dzieje się współcześnie w Moskwie.

Ania: Słuchaj, czy mogę ci zadać jedno pytanie?

Nikołaj: Spróbuj.

Ania: A nie obrazisz się?

Nikołaj: To zależy… nie, nie obrażę się. Chodzi o moją żonę?

Ania: Tak. Dlaczego się z nią rozwiodłeś?

Bardzo dobrze. Anton Pawłowicz Czechów, Konstantin Sergiejewicz Stanisławski, Władimir Iwanowicz. A przede wszystkim nie ukończone i nigdy ukończone nie będzie, to właśnie im oddamy.

Odłożyłem rękopis za siebie i zacząłem wpychać i ugniatać w szafce całą resztę, a wtedy wpadł mi w ręce brulion w lepkiej ceratowej okładce, spęczniały od tkwiących w nim postronnych kartek. Aż się roześmiałem z radości i powiedziałem do niego „Tuś mi bratku!”, ponieważ był to brulion umiłowany, bezcenny, ponieważ był to mój dziennik, który zgubiłem w zeszłym roku, kiedy ostatni raz robiłem porządek w moich papierach.

Zeszyt sam się w moich rękach otworzył i znalazłem w nim mój ukochany wieczny ołówek z Czechosłowacji, nie był to zwykły ołówek, tylko ołówek przynoszący szczęście; wszystkie fabuły należało zapisywać tylko nim, nie żadnym innym, chociaż należy przyznać, że był wyjątkowo niewygodny, ponieważ obudowa pękła w dwóch miejscach i grafit przy każdym niezręcznym naciśnięciu wpadał do środka.

Okazuje się, że już zupełnie zapomniałem, że zacząłem ten zeszyt 30 marca, prawie dokładnie jedenaście lat temu. Pisałem wtedy nowelę „Pancerna rodzina” — o współczesnych pokojowych, jeśli tak można powiedzieć, czołgistach. Pisało mi się ciężko, krwią i potem pisałem tę nowelę. Pamiętam, że kilkakrotnie jeździłem na delegacje do rozmaitych jednostek, odmroziłem sobie prawe ucho, ale i tak nic z tego nie wyszło. Nowelę odrzucono. Dobrze, że chociaż zaliczki nie musiałem zwracać.

Przeglądałem stroniczki z monotonnymi notatkami:

2.04. Napis. 5 str. Wieczorem 2 str. Razem 135

3.04. Napis. 4 str. Wieczorem l str. Razem 140…

To niewątpliwy znak — jeśli nie ma innych notatek, prócz statystycznych to znaczy, że albo idzie mi robota bardzo dobrze, albo wcale. Zresztą 7.04 dziwaczna notatka „Pisałem skargę do senatu”. I jeszcze jedna „Odrażający, jak niedopałek w pisuarze”. 13.05 „Nic tak nie sprzyja dorastaniu jak zdrada”.

A oto ten dzień, w którym zacząłem układać bajki współczesne.

21 maja 72 roku. „Historia o robotniku, który dostał nowe mieszkanie. Pracują u niego, tragarz, cykliniarz, hydraulik — wszyscy kandydaci nauk. I nikt nie może już z niego wyjść. Cykliniarzowi uwiązł palec w parkiecie, tragarza zasunięto szafą, hydraulik zamiast spirytusu wypił eliksir i stał się niewidzialny. I jeszcze skrzat domowy. I murarz zamurowany w przewodzie wentylacyjnym. I przychodzi Katia”.

To jeszcze nie „Bajki współczesne”. Do „Bajek współczesnych” było jeszcze wtedy bardzo daleko. Nie poradziłem sobie wtedy z tym pomysłem i teraz już nawet nie pamiętam — kto dostał to mieszkanie? Dlaczego skrzat? Co za eliksir?

Albo jeszcze jeden pomysł z tamtych czasów.

28.10.72. „Człowiek (magik), którego wszyscy uważali za przybysza z kosmosu”. W tamtych czasach oszaleli na punkcie latających talerzy. Nikt o niczym innym nie rozmawiał.

Baalbekska weranda, Tassilskie rysunki, cywilizacje pozaziemskie. Wymyśliłem wtedy — żyje sobie pewien człowiek, o niczym takim nie myśli, jest z zawodu magikiem, i to magikiem o bardzo wysokich kwalifikacjach. I nagle dostrzega niepokojące zainteresowanie, jakie wzbudza w swoim otoczeniu. Sąsiedzi z tego samego piętra dziwnie z nim rozmawiają, przychodzi dzielnicowy, interesuje się rekwizytami i snuje mgliste rozważania na temat prawa zachowania energii. „To znikające jajo — mówi — nie zgadza się obywatelu, ze współczesnymi wyobrażeniami o prawie zachowania”. Wreszcie wzywają go do kadr i tam u personalnego siedzi jakiś obywatel, nawet jakby znajomy, ale ma tylko jedno oko. I personalny zaczyna wypytywać mojego bohatera, ile cerkwi jest w jego rodzinnym Zabubieńsku, czyj pomnik stoi tam na głównym placu i czy przypadkiem nie pamięta ile okien jest na froncie budynku urzędu miasta. A mój bohater, rzecz jasna nic z tego wszystkiego nie pamięta, atmosfera podejrzliwości wciąż się zagęszcza, i już zaczynają się rozmowy o przymusowej ekspertyzie lekarskiej… Czym powinna się kończyć ta cała historia, nie udało mi się wymyślić — jakoś mi nie wyszło. I teraz bardzo żałuję, że tak się stało.

Drugiego listopada zapisałem: „Nie pracowałem, boli mnie brzuch”, a trzeciego — krótko,,Na pół gwizdka”.

Z ciepłym uczuciem smutku przeglądałem swój dziennik roboczy, kartkę po kartce. „Człowiek — to duszyczka obciążona trupem. Epiklet”.

„Kwiatek pachnących prerii Ławrienticz Pałycz Beria”.

„Przeciw komu się przyjaźnicie?”

„Literatura rectalna”.

„Tylko te nauki rozprzestrzeniają światło, które sprzyjają wykonywaniu zaleceń zwierzchności. Sałtykow–Szczedrin”.

„Pędził spirytus z paznokci alkoholików”.

A to znowu dla „Współczesnych bajek”.

,,Kot Elegant. Pies o nazwisku Wierny, czyli Wierka. Chłopiec wunderkind, czyta „Formy kubistyczne” J. Manina, okularnik, kiedy zmywa naczynia lubi śpiewać piosenki Wysockiego. Dwanaście lat, liczy w systemie ósemkowym. Cytuje prace Illicza–Swiatycza. Kot, z rankami, kiedy wraca z dachu, pierze rękawiczki. Psa uczy się nie spać przy jedzeniu, posługiwać się nożem i widelcem, wobec czego demonstracyjnie wstaje od stołu i urażony hałaśliwie gryzie kość pod gankiem. Kot Elegant o pewnym gościu: Ten Pietrowski — Zelikowicz to wykapany buldog Ramzes, któremu tej wiosny za chamskie zaczepki rozdrapałem mordę do krwi”.

Jeszcze takie zdania:

„Mylił sentymenty z simmentałami”.

„Maria Pawłowna, kiedy była z Ostrowskim nosiła futro szesnaście lat, odkupiłam od niej, zaczęłam czyścić — trzy wszy znalazłam, jedna stara, do tego gada po angielsku…”

Wepchnąłem pozostałe teczki i papiery do szafki i przeniosłem się za biurko. Coś takiego czasem na mnie nachodzi — biorę swoje stare rękopisy, albo stare dzienniki i zaczyna mi się wydawać, że to wszystko to jest właśnie moje prawdziwe życie — pokreślone karteczki, jakieś wykresy, na których wyjaśniałem sobie kto gdzie stoi, w którą stronę patrzy, urywki zdań, projekty scenariuszy, brudnopisy, z których nigdy nic już nie będzie, i oschle monotonne: „napisane 5 str. Wieczorem. Napis. 3 str.” A żony, dzieci, komisje, seminaria, delegacje, jesiotr po moskiewsku, przyjaciele — gaduły, przyjaciele — milczki — to wszystko sen, fatamorgana, miraż bezwodnej pustyni, może było to w moim życiu, a może nie było.

To na przykład niezła fabuła. Dokładnej daty nie wiadomo dlaczego nie ma, początek siedemdziesiątego trzeciego roku.

„… Uzdrowiskowe miasteczko w górach. Niedaleko od miasta jaskinia. A w niej — kap–kap–kap — w kamienne zagłębienie kapie Żywa Woda. W ciągu roku zbiera się jedna probówka. Wie o tym tylko pięcioro ludzi na świecie. Póki piją tę wodę (po naparstku rocznie) są nieśmiertelni. Ale przypadkiem dowiaduje się o tym ktoś szósty. A Żywej Wody wystarcza tylko dla pięciu. A ten szósty to brat piątego i szkolny przyjaciel czwartego. Trzeci człowiek — kobieta, Katia zakochana w czwartym i za podłość nienawidzi drugiego. Kłębowisko. A szósty na dodatek jest wielkim altruistą i ani siebie nie uważa za godnego nieśmiertelności, ani pozostałych pięciu…”

O ile pamiętam, nie napisałem tej powieści dlatego, że się kompletnie zaplątałem. Zbyt skomplikowany był system wzajemnych relacji, przestałem go ogarniać wyobraźnią. A mogło wyjść pasjonująco — śledzenie szóstego, i groźby, i zamachy i wszystko w takim filozoficzno — psychologicznym sosie, i pod koniec mój altruista — pacyfista przemieniał się w taką krwiożerczą bestię, że aż przyjemnie popatrzeć, a wszystko dlatego, że miał takie wzniosłe zasady i takie szlachetne zamiary.

W tym samym momencie, kiedy czytałem szkic tej fabuły, rozległ się dzwonek do drzwi. Aż się wzdrygnąłem, ale od razu ogarnęło mnie radosne przeczucie. Gubiąc i łapiąc w biegu kapcie otworzyłem drzwi. Oczywiście, to była ona, moja dobra wróżka, długo wyczekiwana, zarumieniona od zamieci, oproszona śniegiem. Klawa. Weszła, błyskając zębami, przywitała się i poszła prosto do kuchni, a ja już biegłem gubiąc kapcie po dowód osobisty, i otrzymałem sto dziewięćdziesiąt sześć rubli słownie i jedenaście kopiejek cyframi za recenzje z okropnych utworów przysyłanych do literackiego miesięcznika. Jak zawsze wręczyłem Kławie rubla, jak zawsze na początku odmówiła, a potem jak zawsze przyjęła z wdzięcznością i jak zawsze odprowadzając ją powiedziałem „Proszę przychodzić częściej”, a ona odpowiedziała „To niech pan więcej pisze”.

Oprócz pieniędzy, Klawa zostawiła na kuchennym stole długą całą w jaskrawych znaczkach i nalepkach z czerwono–biało–niebieskim brzegiem kopertę poczty lotniczej. Z Japonii. „Pan Feliks Aleksandrowicz Sorokin”.

Wziąłem nożyczki i obciąłem brzeg koperty i wyjąłem dwa arkusiki cienkiego ryżowego papieru. Pisał do mnie niejaki Rhi Takami i pisał po rosyjsku.

„Tokio, 25 grudnia 1981 roku. Wielce szanowny panie Sorokin! Jeśli pan mnie pamięta, poznaliśmy się na wiosnę 1975 roku w Moskwie. Byłem w japońskiej delegacji pisarzy, pan siedział obok i łaskawie podarował mi swoją książkę „Współczesne bajki”. Książka bardzo mi się spodobała od razu. Niejednokrotnie zwracałem się do naszego wydawnictwa „Hajakawa” i magazynu „Es–Ef”, ale nasi wydawcy są konserwatywni. Jednak teraz dzięki temu, że pana książka ma sukces w USA, wreszcie nasze wydawnictwa zaczęły zwracać uwagę na Pańską książkę i widocznie miały zamiar wydać Pańską książkę. To świadczy, że nasza kultura wydawnicza znajduje się pod silnym wpływem amerykańskiej — taka jest rzeczywistość. Ale jakby nie było, ten nowy kierunek w naszym wydawniczym świecie jest tak radosny i dla Pana i dla mnie. Według planu mojej pracy, kończę przekład Pańskiej książki w lutym przyszłego roku. Ale niestety, nie rozumiem niektórych słów i wyrażeń (Znajdzie je Pan w aneksie). Chciałbym Pana prosić o pomoc. Na początku każdej bajki cytowane są zdania z utworów różnych pisarzy. Jeśli nic Panu nie przeszkodzi, proszę poinformować mnie w jakich tytułach i w jakich miejscach mogę je znaleźć. Chcę zapoznać Pana i Pańską działalność literacką z naszymi czytelnikami, jak można najdokładniej, ale niestety nie mam teraz o nich ostatnich wiadomości. Byłbym bardzo rad, gdyby Pan zawiadomił mnie jakie jest teraz położenie Pańskiej pracy, życia osobistego i przysłał swoje fotografie… I jeszcze pragnę czytać artykuły i krytyki o Pana literaturze i dowiedzieć się, gdzie (w jakich periodykach, gazetach i książkach) mogę je znaleźć. Chciałbym prosić o okazanie mi pomocy, o którą prosiłem wyżej. Z góry dziękuję Panu za nią. Z prawdziwym poszanowaniem (podpis hieroglifami)”.

Przeczytałem ten list dwukrotnie i po jakimś czasie złapałem się na tym, że siedzę z życzliwym uśmiechem i oburącz podkręcam wąsy. Szczerze mówiąc absolutnie nie przypominam sobie tego Japończyka, niemniej jednak, czułem do niego teraz najżywszą sympatię, a nawet powiedziałbym wdzięczność. A więc i do Japonii przywędrowały już moje bajki. Że tak powiem boku — no otogibanasi–wa Nippon–made–mojatto tassimasta…

Ogarnęły mnie różnorodne uczucia — do zachwytu nad samym sobą włącznie. I na fali tych uczuć bez trudu wypatrzyłem lodowaty strumień złośliwej radości. Znowu przypomniałem sobie ironiczne uśmieszki i pełne zdziwienia retoryczne pytania w krytycznych artykułach, zaczepki pijackie i brutalnie–przyjacielskie: „Ty co stary, z byka spadłeś? Całkiem ześwirowałeś, co?” Teraz oczywiście to wszystko należy już do przeszłości, ale okazuje się niczego nie zapomniałem. I nikogo nie zapomniałem. I jeszcze nagle przypomniałem sobie, że kiedy mam wieczór autorski w domu kultury, albo w zakładzie pracy, to jeśli ktoś coś o mnie słyszał, nie tylko jako o autorze „Towarzyszy oficerów” i oczywiście niejako autorze niezliczonych reportaży z życia wojska, tylko właśnie jako twórcy „Bajek współczesnych”. Bardzo często dostaję kartki „Czy przypadkiem nie jest pan krewnym tego Sorokina, co napisał „Bajki współczesne?”.”

Przypomniałem sobie o drugim arkusiku z koperty, rozłożyłem go i pobieżnie przejrzałem. Najpierw wątpliwości Riu Takami rozbawiły mnie, ale nie minęło parę minut, kiedy zrozumiałem, że nic szczególnie zabawnego mnie nie czeka.

A czeka mnie wyjaśnienie i do tego na piśmie, do tego Japończykowi, co znaczą takie na przykład wyrażenia „pić mleko przetakiem”, „cały w skowronkach”, „zmarnowany wygląd”, „pełne gacie radości”, „strzelić sobie jednego”, „zalać się w trupa”… Ale to jeszcze pół biedy, koniec końców nie tak trudno wytłumaczyć Japończykowi, że „lufa” w żargonie uczniów oznacza „dwójkę, jako ocenę, w nawiasie stopień”, a „oszołomiasty” oznacza w gruncie rzeczy tylko „wspaniały”, „zachwycający”. Ale co zrobić na przykład z obietnicą „figę dostaniesz”? Po pierwsze figę ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin