KRENTZ JAYNE ANN
Złoty dar
Polowanie dobiegło końca. Ścigał ją od dwóch miesięcy przez dwa tysiące mil i wreszcie dobił do mety. Po raz pierwszy od momentu, kiedy to wszystko się zaczęło, Jonas Quarrel pozwolił sobie na chwilowe uczucie satysfakcji.
Jeep powoli sunął wyboistą polna drogą, aż do brzegu jeziora. Jonas zatrzymał zakurzony pojazd obok kępy wysokich sosen, zgasił silnik i siedział jeszcze przez chwilę za kierownicą. Potem otworzył drzwiczki i wysiadł.
Powoli zbliżył się do wody i z zadumą popatrzył na drugi brzeg jeziora, gdzie rozciągało się Sequence Springs, małe kalifornijskie miasteczko. Jonas już od paru dni przebywał w tej okolicy, planując następne posunięcie, i przez cały ten czas wyobrażał sobie to miejsce.
Zaskoczony skonstatował, że Sequence Springs bardzo mu się podoba. Drobne zmarszczki na błękitnozielonej powierzchni wody odbijały promienie zachodzącego jesiennego słońca. Wokół jeziora rosły potężne sosny i świerki, a większa część miasteczka znajdowała się na przeciwległym brzegu.
Sequence Springs była malowniczą mieszanką małych sklepików, starych stacji benzynowych i wiekowych domków. Tu i ówdzie na obrzeżach jeziora tkwiły ukryte wśród drzew chatki letniskowe. Jonas nie mógł oprzeć się wrażeniu, że całość otoczona jest subtelną aurą miasteczka z bajki. Niezupełnie tego oczekiwał, ale w końcu czego naprawdę mógł się spodziewać, gdy przed dwoma miesiącami rozpoczął pościg za Verity Ames?
Na samym końcu jeziora stała imponująca budowla w neoklasycznym stylu, od bieli ścian wręcz oślepiająco odbijały się ostatnie promienie słońca. Budynek różnił się od pozostałych; nawet z tej odległości można było dostrzec, że został zaprojektowany z myślą, by olśnić przybyszów.
Architektowi niewątpliwie dano wolną rękę i wyraźnie to wykorzystał, tworząc dumną fasadę ponad ostrołukami portalu, kolumnadami i dziedzińcami. Dom Zdrojowy Sequence Springs, elegancki i okazały, prezentował się jak najprawdziwszy renesansowy pałacyk.
W niewielkim oddaleniu, niemal całkowicie przesłonięte drzewami, stały dwa poczerniałe od słońca i deszczu domki oraz mały pawilon restauracyjny. Wszystkie te zabudowania niemal śmiesznie kontrastowały z sąsiednim Domem Zdrojowym. Ze swego miejsca Jonas mógł dojrzeć na drugim brzegu dwa samochody sunące drogą ku białej budowli. Przypuszczał, że to Porsche, BMW albo Mercedesy.
Było piątkowe popołudnie, więc tłumy zestresowanych - acz nieźle sytuowanych - weekendowiczów opuszczały okolice Zatoki San Francisco, udając się do modnych kurortów, by zażyć kąpieli błotnych i mineralnych, ćwiczeń fizycznych i masaży.
A kiedy wreszcie przejdą przez te wszystkie luksusowe tortury - nabiorą apetytu na drogie wina i wyszukane dania, które spałaszują z czystym już sumieniem. Bo chociaż w Domu Zdrojowym podaje się ściśle kontrolowane posiłki, to jednak większość doświadczonych bywalców jest świetnie zorientowana, że nie opodal głównego budynku mieści się malutka pawilonowa restauracja, No Buli Cafe, robiąca w weekendy znakomity interes na serwowaniu eleganckich i bardzo drogich dań kuchni wegetariańskiej.
I właśnie ta knajpka była celem Jonasa. Obmyślił już sposób, jak się zbliżyć do swej zdobyczy. Verity, właścicielka No Buli, zamieściła w lokalnej gazecie ogłoszenie, że poszukuje do pomocy kogoś, kto byłby jednocześnie kelnerem, pomywaczem i człowiekiem do wszystkiego.
Jonas akurat nigdzie nie pracował, i tak się składało, że mógł uchodzić za eksperta od zmywania naczyń. Do cholery, mógłby nawet dostać tytuł doktora w tej dziedzinie, gdyby taki przyznawano! Byłby z pewnością bardziej użyteczny niż tytuł doktora nauk historycznych, który otrzymał przed paru laty, specjalizując się w epoce Renesansu.
Nigdy nie mógł być pewien, czy podążając nadal drogą obranej kariery nie narazi się na śmierć bądź na utratę zmysłów. Od eksperymentowania powstrzymywał go instynkt samozachowawczy. Zdarzyło się niegdyś, iż wskutek posiadanego talentu omal nie stał się mordercą, i wtedy postanowił, że fascynację historią lepiej pozostawić tym, którzy są z nią mniej związani niż on.
Tak więc w ciągu ostatnich paru lat umył całe mnóstwo naczyń, a zwłaszcza szklanek barowych. Serwował również mnóstwo trunków, co z pewnością dawało mu kelnerskie kwalifikacje. A już bez wątpienia miał odpowiednie umiejętności człowieka do wszystkiego.
Przypomniał sobie o nożu upchniętym w sportowej torbie na tyle jeepa... Z ironią pomyślał, że jest prawdziwym człowiekiem Renesansu, łącząc w sobie wszystkie profity klasycznej edukacji z mnóstwem doświadczeń z prawdziwego życia. Czegóż więcej może wymagać potencjalny pracodawca? Czterysta lat temu Jonas nie miałby najmniejszych kłopotów ze znalezieniem pracy.
Wsunął rękę do kieszeni dżinsów i zacisnął długie, szczupłe palce na małym kółeczku ze złota. Kącik warg drgnął mu w ledwo dostrzegalnym uśmieszku. Kiedy dotykał tego kolczyka, czuł bijące od niego ciepło i lekką, prowokującą aurę, kojącą i przyjemną, lecz mimo to budzącą głęboko w duszy dziwne ostrzegawcze mrowienie.
Jonas zorientował się, że dotykanie kolczyka wywoływało podobny efekt jak spory haust tequili lub kilka butelek piwa u schyłku ciężkiego dnia. Wyciągnął z kieszeni drobny klejnocik i uważnie mu się przyjrzał. Nie pierwszy raz kontemplował ów przedmiot, tak niewinnie wyglądający na jego dłoni. Wielokrotnie próbował zgłębić jego tajemnicę. Tak naprawdę za nic by go nie oddał już od chwili, gdy przed dwoma miesiącami wszedł w jego posiadanie.
Kolczyk budził w nim instynkt właściciela, Jonas czuł się za niego odpowiedzialny, musiał go chronić. To szczególne uczucie wobec przedmiotu rozciągało się także na kobietę, do której należał, mimo iż Jonas jej nie znał. A jednak, choć nie umiał tego wytłumaczyć, wiedział, że ta kobieta stanie się częścią jego przyszłości. I właśnie nadszedł czas, by ją poznać.
Przymus odnalezienia właścicielki złotego kolczyka przygnał Jonasa do Sequence Springs z odległego o dwa tysiące mil portowego baru w Meksyku. Odległość zresztą nie miała większego znaczenia. Aby odnaleźć tę kobietę, przybyłby z końca świata.
Tej nocy, gdy zgubiła klejnocik, widział ją tylko przez kilka sekund, ale dobrze pamiętał miedziany ogień niesfornych loków okalających olbrzymie oczy, a także piękne rysy twarzy. Rzuciła mu się też w oczy delikatna, szczupła kobieca sylwetka, majacząca w złotawo żółtym blasku otwartych drzwi tawerny.
Ona go nie widziała. Verity Ames była zbyt zaabsorbowana ucieczką do bezpiecznego hotelu. W uszach brzmiało mu wciąż echo stukotu jej obcasów, milknące w ciemnej uliczce. Cały tydzień poświęcił na poznanie nazwiska właścicielki kolczyka.
Zgodnie z meksykańską tradycją, zdobycie nawet podstawowych informacji sporo kosztuje. Ale to było najłatwiejsze. Znalezienie jej w Sequence Springs w Kalifornii zajęło mu prawie dwa miesiące. Przez cały ten czas kolczyk parzył go w kieszeni.
Kiedy Jonas wziął do ręki cienką lokalną gazetkę, z wielkim zadowoleniem przeczytał ogłoszenie pani Ames. To wyglądało na znak opatrzności. Pracując dla Verity, miałby cholernie dobry sposób na poznanie jej sekretu. A na niczym mu nie zależało tak bardzo, jak właśnie na rozwiązaniu tajemnicy Verity Ames. Cała jego przyszłość była tego warta.
Jonas stał nad brzegiem jeziora, bezwiednie obracając w palcach złoty kolczyk, i zastanawiał się, jak mu się będzie pracowało u tej płomiennorudej kobiety. Jednego był pewien - że z nią pójdzie mu o wiele łatwiej niż z poprzednimi pracodawcami. W końcu to tylko mała, drobna kobietka i nie ma jeszcze trzydziestki. W jaki sposób mogłaby mu utrudnić życie? Zmywanie naczyń w No Buli Cafe będzie łatwym kawałkiem chleba.
Verity Ames jęknęła ze złości, słysząc natarczywe pukanie do zamkniętych drzwi frontowych No Buli. Odstawiła butelkę dziewiczej oliwy, którą właśnie miała odkorkować, i wyszła z kuchni do małej salki jadalnej.
- Szkoda, że nie uczą turystów czytania - warknęła pod nosem, wycierając dłonie w fartuch. - Amerykański system edukacji wyraźnie gdzieś szwankuje.
Mając jednak na uwadze dobro własnych interesów, Verity zmusiła się do uprzejmego uśmiechu, przekręciła klucz w drzwiach restauracji i zaczęła mówić nie uchyliwszy ich nawet w połowie:
- Przykro mi - zaczęła pogodnym tonem - dzisiaj otwieramy dopiero o wpół do szóstej. Lunch skończyliśmy podawać o drugiej. Jeśli chce pan zarezerwować stolik na kolację, proszę zatelefonować, chociaż muszę pana uprzedzić, że już prawie wszystkie są zajęte. Coś się zwolni dopiero po dziewiątej wieczorem.
- Nie przyszedłem tu w tym celu - odezwał się cicho męski głos, w którym pobrzmiewała nuta rozbawienia. - Nazywam się Jonas Quarrel i szukam pracy.
Verity otworzyła drzwi na oścież, żałując swej impulsywności. Należało najpierw wyjrzeć przez okno! Zobaczyła wysokiego, szczupłego mężczyznę o granatowoczarnych włosach. Zaskakująco szerokie ramiona okrywała znoszona dżinsowa koszula. Rękawy miał podwinięte, muskularne ręce porośnięte były czarnymi włoskami. Wypłowiałe dżinsy dorównywały koszuli, a skórzany pas, opinający wąską talię, mógł być spadkiem po pradziadku. Bardzo zresztą pasował do zdartych kowbojskich butów, które najwyraźniej nie zetknęły się z pastą od wielu, wielu lat.
Jednak spłowiałe, podniszczone ciuchy mniej niepokoiły niż kanciasta, surowa twarz, która z pewnością przeszła o wiele więcej od ubrania. W żadnym wypadku nie był to przystojny facet, ale Verity w jakiś szczególny sposób wyczuwała emanującą z niego spokojną siłę. Właściwie nigdy przedtem nie spotkała mężczyzny, który wywarłby na niej takie wrażenie.
Verity, lekko marszcząc ciemnorude brwi, przyłapała się na tym, że nie wiadomo dlaczego nagle przyszły jej na myśl stare legendy. Kiedy napotkała jego wzrok, zobaczyła złoto. Nie to nowe, błyszczące złoto jubilerskie, ale stare, ciężkie złoto. Złoto z przeszłości, z pirackich skarbów i monet florenckich.
Po raz pierwszy w życiu zobaczyła oczy tej barwy i pomyślała, że w tym wzroku czają się duchy z przeszłości. Ten facet wiedział, co to znaczy żyć ze zjawami, duchami i widmami.
Zdając sobie sprawę, że gapi się na nieznajomego z otwartą buzią, wzięła się w karby. Jak zwykle zwyciężyło poczucie rzeczywistości. Verity chlubiła się swym rozsądkiem i praktycznym podejściem do życia. I to właśnie podejście uświadomiło jej, że taki facet z pewnością nie utrzymuje się ze zmywania naczyń.
- Przykro mi, panie Quarrel - powiedziała dziarsko - ale ja potrzebuję jedynie kogoś w rodzaju kelnera-pomywacza i szczerze wątpię, by pan był zainteresowany taką pracą. - Powoli zaczęła zamykać drzwi.
Jonas wsunął nogę za próg i zablokował drzwi. Lekko się uśmiechnął, ale nie był to uspokajający uśmieszek.
- Przyszedłem właśnie do zmywania naczyń. - Wyciągnął z kieszeni skrawek gazety i zerknął na drobny druk.
- Pomywacz, kelner i pomocnik.
- Osoba do pomocy - poprawiła go mechanicznie, mimo woli spoglądając na ogłoszenie. - Jestem pracodawcą dającym wszystkim równe szanse, bez względu na płeć.
Quarrel uśmiechnął się trochę szerzej, przyglądając się jej, gdy czytała własne ogłoszenie.
- Ma pani szczęście - mruknął. - Ja jestem pracownikiem dającym wszystkim równe szanse. Mogę pracować nawet u kobiety, pod warunkiem, że będzie mi podpisywała czeki w dzień wypłaty.
Verity oderwała wzrok od ogłoszenia i z ostrożnym zastanowieniem przyjrzała się swojemu gościowi. Nie miała cienia wątpliwości, że zlew pełen brudnych naczyń nie pasuje do tego mężczyzny. Nie potrafiła sobie wyobrazić, co też go tu sprowadziło i dlaczego odpowiedział na jej ogłoszenie, ale dobrze wiedziała, że jeśli go o to zapyta, to odpowiedź z pewnością jej nie zadowoli. Nie ma co, najbezpieczniej będzie się go pozbyć.
- Pan naprawdę nie wygląda na człowieka, którego usatysfakcjonowałaby praca, jaką mogę zaproponować - powiedziała z szorstką uprzejmością.
- A to już moje zmartwienie. Zmywałem naczynia w przeszłości, mogę to robić i teraz.
- Oferuję wyłącznie minimalną pensję.
- Wyrównam to sobie napiwkami - odparł z nonszalanckim wzruszeniem ramion.
- Potrzebuję kogoś, kto zostanie tu dłużej - powiedziała Verity, czepiając się tego argumentu jak tonący brzytwy. - Osoby zatrudnione u mnie w lecie wróciły na studia, szukam więc pracownika na całą zimę i wiosnę. Nie mam ochoty przyuczać człowieka, który odejdzie stąd po miesiącu czy dwóch.
Jonas wsunął ogłoszenie z powrotem do kieszeni i kiwnął głową.
- Mogę panią solennie zapewnić, że zostanę tu dłużej.
Verity zaczynała być lekko zdenerwowana.
- Panie Quarrel, proszę posłuchać, pan nie jest właściwą osobą. Zamierzałam zatrudnić kogoś z tutejszych mieszkańców.
- Mam wrażenie, że wspominała pani coś o pracodawcy dającym wszystkim równe szanse...
- No tak, ale...
- Wydaje mi się, że nowy członek lokalnej społeczności ma takie same prawa do zatrudnienia, jak stali mieszkańcy.
Verity przyjrzała mu się uważnie lekko zwężonymi oczami.
- Pan jest nowym mieszkańcem Sequence Springs, panie Quarrel, czy też jedynie bawi tu pan przejazdem?
- Niech się pani nie martwi, powiedziałem już, że zostanę na dłużej.
- Ale dopiero co zjawił się pan w miasteczku? - drążyła dalej.
- Przed paroma dniami.
- W takim razie z pewnością zechce pan jeszcze co najmniej dwa tygodnie postudiować ogłoszenia, zanim podejmie pan ostateczną decyzję. Jestem przekonana, że wkrótce trafi się panu coś znacznie bardziej atrakcyjnego niż zmywanie naczyń. Może pan też popróbować w jednej z winnic na wzgórzach, Wygląda pan na człowieka, któremu odpowiadałaby praca na świeżym powietrzu.
- Ale tak się składa - wyjaśnił jej tym niskim, ponurym głosem - że szukam roboty pod dachem.
Verity stopniowo ogarniała panika. Działo się coś niedobrego, sytuacja zaczęła się jej wymykać z rąk. Właściwie nie obawiała się tego człowieka, mimo bijącej od niego siły, być może dlatego, że czuła, iż ta siła jest przezeń kontrolowana.
Ale brakowi obaw towarzyszyło przekonanie, że nie jest to zwykły wagabunda, pragnący utrzymać się za minimalną płacę. W tych złotych oczach błyszczało zbyt wiele inteligencji, a cała jego postać świadczyła dowodnie o silnym poczuciu własnego ja i rozumieniu świata.
A jednak najbardziej zaniepokoiło ją niezwykle intensywnie odczuwane przez nią wrażenie jego fizycznej obecności. Próbowała je opanować. Ten człowiek jest niebezpieczny. Intuicyjnie wyczuwała to niebezpieczeństwo, choć w żaden sposób nie zdołałaby wyrazić słowami.
W każdym razie zanosiło się na to, że Jonas Quarrel nie przyjmie do wiadomości jej odmowy. Należało więc znaleźć bardziej subtelny sposób pozbycia się tego gościa.
- Przypuszczam, że ma pan przygotowany życiorys? - zapytała siląc się na rzeczowy ton.
- Życiorys? - Przyglądał się jej z zadumą. - Na stanowisko pomywacza?
No, nareszcie na coś trafiła. Pomyślała z odrobiną ulgi, że na pewno nie przygotował życiorysu.
- Oczywiście. Chyba się pan nie spodziewa, że zatrudnię pana tak z miejsca. Muszę mieć wszystkie dane na temat pańskiego wykształcenia, kompletny wykaz pańskich poprzednich miejsc pracy, łącznie z datami, nazwiskami pracodawców, ich adresami i telefonami. Będzie pan także musiał wypełnić kwestionariusz osobowy, dołączę go do zebranych wcześniej. Kiedy zbiorę ich już sporo, wtedy dokonam wyboru.
- Zanosi się na dość długi proces - zauważył z poważną miną.
- Och tak, niewątpliwie - zgodziła się bez wahania. - Pewnie ze dwa tygodnie albo i więcej.
- Rzeczywiście? A co pani ma zamiar zrobić z tym weekendem?
- Słucham?- Verity zesztywniała.
- Dobrze pani słyszała. Potrzebna pani pomoc od zaraz. A dokładnie już dziś wieczorem. Za parę godzin będzie pani zawalona robotą po same uszy.
- Dam sobie radę - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Kierownicy Domu Zdrojowego są moimi przyjaciółmi, kiedyś prowadziłam ich restaurację. Chętnie wypożyczą mi kogoś do kuchni.
- Po co wynajmować kogoś na godziny, skoro trafia się okazja zatrudnienia najlepszego pracownika na stałe?
Verity mocniej ścisnęła klamkę.
- Nie miałam pojęcia, że pomywacze są tak dumni ze swych umiejętności. Pan się uważa za najlepszego, panie Quarrel?
- Może mi pani wierzyć - odpowiedział łagodnie. - Mam więcej doświadczenia i umiejętności w sztuce zmywania naczyń i czekania na klientów niż wszyscy ci, którzy ewentualnie zapukają do pani drzwi od tej chwili aż do wpół do szóstej.
- A co z doświadczeniem pomocnika do wszystkiego? - drążyła nadal, mając jednak wrażenie, że została przyciśnięta do muru. Czas uciekał nieubłaganie, należało szybko wracać do kuchni.
- Dobrze jest mieć mnie pod ręką - zapewnił ją. - Dam sobie radę z zatkaną toaletą i niegrzecznym pijakiem. Przekona się pani, że jestem użyteczny.
Verity wyprostowała plecy.
- Otrzymałam licencję wyłącznie na piwo i wino. W No Buli nie mamy kłopotów z pijakami. A poza tym jest hydraulik, na wypadek gdyby coś się popsuło w toaletach. Nie wiem, w jakich lokalach pan przedtem pracował, ale wygląda mi na to, że pańskie zdolności byłyby lepiej wykorzystane w tutejszej tawernie. Może pan tam spróbuje? Zapiszę panu nazwisko właściciela. - Pomyślała, że Milt Sanderson, właściciel The Keg, da sobie radę z tym facetem. Był przyzwyczajony do radzenia sobie z kierowcami ciężarówek, robotnikami pracującymi na dużych wysokościach i podobnymi typami.
- Wolę zatrudnić się tutaj - odpowiedział.
- Ale dlaczego? - zapytała bez ogródek.
- Powiedzmy, że zależy mi na poprawie własnego losu i pozycji. Mam ambicje.
- Aha. Powiedzmy, że spróbuje pan u innego restauratora, panie Quarrel. I niech pan sobie oszczędzi kolejnej wizyty u mnie bez fachowo napisanego życiorysu. - Verity ponownie zamierzała zamknąć drzwi.
- Nie tak szybko, Pani Pracodawczyni Równe Szanse.
Zanim zdążyła się zorientować, już był z nią w środku. Instynktownie cofnęła się o krok. Najwyższy czas zapanować nad tą sytuacją, która w idiotyczny sposób zaczęła się jej wymykać z rąk.
- Zaraz, chwileczkę. Powiedziałam panu, że restauracja jest zamknięta. Przed otwarciem mam jeszcze sto tysięcy rzeczy do zrobienia i nie zamierzam marnować czasu na wydzwanianie po policję. Uprzejmie proszę stąd wyjść!
- Kandydat na określone stanowisko musi się odznaczać wytrwałością. Pracodawcy są na to wyczuleni, robi to na nich wrażenie. - Rozejrzał się po sali restauracyjnej.
- Jest tu jakieś biuro?
- Tak, ale nie sądzę, żeby to miało jakiś związek... Panie Quarrel, byłabym wdzięczna, gdyby zechciał pan...
- Tam, prawda? - Właśnie się przesuwał pomiędzy stertą francuskich krzeseł i małych stolików, kierując się wprost do kuchni.
W Verity zawrzał gniew, który przewyższył uprzednie zdenerwowanie.
- Hola, hola! Co pan wyrabia?! - Skoczyła za nim.
- Chce pani mój życiorys? No to go pani dostanie. - Przeszedł przez małą kuchnię, ominął wielki piec gazowy, czystą ladę ze stali nierdzewnej oraz zlew, zapchany brudnymi naczyniami po lunchu. Popatrzył na to znacząco.
- Widzę, że się beze mnie nie obejdzie. - Zatrzymał się w drzwiach do malutkiego biura. - Aha! Tak właśnie myślałem, jest maszyna do pisania.
Verity gapiła się na niego, kiedy klapnął na krzesło przy biurku, sięgnął po kartkę i wkręcił ją w maszynę.
- Pan ma zamiar napisać życiorys? Tutaj, w moim biurze?
- Owszem. Proszę iść teraz do kuchni i nie gderać, kiedy będę pracował, muszę się skupić. Kawał czasu upłynął od chwili, gdy ostatni raz coś takiego pisałem. Dobry Boże, życiorys do zmywania naczyń. Do czego to doszło? - Mówiąc to, kładł już palce na klawiaturze.
Oprócz wezwania policji nic sensownego nie przychodziło jej do głowy. Przyłapała się na tym, że patrzy na jego dłonie, szybko uderzające w klawisze. Pomyślała, że te ręce są fascynujące. Długie, giętkie palce i mocne nadgarstki. Ręce szermierza. Dłonie kochanka.
Zdrętwiała na tę myśl. Wycofała się z biura i poszła do kuchni, zastanawiając się, co robić dalej. Cała ta sytuacja była dość dziwna. Verity nie czuła się przestraszona, ale bezradna.
Może ten nieszczęśnik rzeczywiście rozpaczliwie potrzebował pracy, jakiejkolwiek? Zabrała ze stołu oliwę i wróciła do przygotowywania sałatki z tortellini. Nie dało się zaprzeczyć, że potrzebna jej była pomoc na wieczór.
To prawda, że Laura i Dick Griswaldowie, małżeństwo zarządzające Domem Zdrojowym Sequence Springs, chętnie by jej kogoś podesłali, jednak byłoby lepiej, gdyby Verity sama rozwiązywała swoje problemy z personelem.
Pech chciał, że Marlene Webberly nie uprzedziła jej wcześniej, że bierze ślub i wyjeżdża. To zadziwiające, co miłość wyrabia z kobiecym rozumem. Marlene sprawiała wrażenie inteligentnej dziewczyny! W dzisiejszych czasach trudno jednak o dobrego pomocnika.
Verity już prawie skończyła sałatkę, kiedy stukanie maszyny do pisania umilkło. Nastąpiła dłuższa chwila ciszy, podczas której nowy kandydat prawdopodobnie sprawdzał swe dzieło. Kilka następnych uderzeń w klawisze dowodziło, że nie był znakomity w te klocki. Po chwili wszedł do kuchni i wepchnął swój życiorys w zatłuszczone ręce Verity.
- Proszę uprzejmie, szefowo. Przeczytaj sobie i tylko spróbuj mi powiedzieć, że nie mam odpowiednich kwalifikacji do tej pracy. Tymczasem będę taki dobry i pozmywam.
Verity ściskała w ręku kartkę i wpatrywała się w równe linijki maszynopisu. Uporczywie starała się znaleźć różne sprzeczności, kłamstwa lub w ogóle cokolwiek, co by jej pozwoliło wyrzucić życiorys do śmieci.
- Trzydzieści siedem lat? Dałabym panu kilka lat więcej. - W duchu przyznała, że to z powodu tych przepełnionych tajemnicą oczu.
- Wielkie dzięki - burknął. - Nie wiedziałem, że jestem już kompletnie siwy.
Verity pokręciła głową, spojrzała na jego kruczoczarne włosy i wypaliła bez zastanowienia:
- To nie z powodu siwych włosów, wcale ich pan nie ma. To kwestia wyrazu pańskich oczu. - Kiedy uświadomiła sobie, co właśnie powiedziała, kompletnie ją zatkało. - No nic, nieważne. - Ale niemal zupełnie zabrakło jej tchu, kiedy przeczytała następne zdanie. - Wykształcenie: doktor nauk humanistycznych, wydział historii na Vincent College. Pan ma tytuł doktora?
- No. Ale proszę tego nie wykorzystać przeciw mnie, dobra?
- Jaki okres historii pan studiował? - zapytała podejrzliwie.
- Renesans, specjalizowałem się w historii militariów. Jestem ekspertem od broni i strategii wojskowej. - Sprawiał wrażenie kompletnie pochłoniętego spłukiwaniem umytych naczyń.
- Jasne. A jak już w to uwierzę, to mi pan zaproponuje kupno wierzby rodzącej gruszki, co?
Woda szumiała w zlewie.
- To prawda. Może pani sprawdzić, dzwoniąc do dziekanatu Vincent College. Po ukończeniu uczelni przez pewien czas tam wykładałem.
Wykładowca historii! Wbrew własnej woli Verity była coraz bardziej zaintrygowana. Zawsze fascynował ją ten krwawy, choć niezwykle barwny i zmieniający świat okres w historii ludzkości. Nagle zrozumiała, że się nie myliła wcześniej, kiedy patrząc na niego miała przed oczami obrazy pozłacanych rapierów i florenckiego złota. Niemal siłą usunęła te wizje z wyobraźni i powiedziała sucho:
- Owszem, sprawdzę to od razu. Proszę mi coś powiedzieć o Renesansie.
- Zna pani język włoski? - zapytał uprzejmie.
- Niespecjalnie.
- No dobrze, to przetłumaczę pani. - Przerwał na moment, najwyraźniej zbierając myśli, po czym zacytował gładko:
Pani moja rani mnie podejrzliwością, Słowo jej każde i spojrzenie jak rapierem cios zadany. Pragnę miłości nasycić ją słodką radością, Lecz pierwej ufnością niechaj mnie obdarzy.
Verity oparła się o framugę drzwi, założyła ręce na piersiach i usiłowała przybrać groźną minę.
- A to niby co takiego?
- Szybki, surowy przekład fragmentu mało znanego renesansowego poematu. Jest pani pod wrażeniem? - Spojrzał na nią pogodnie.
Verity usilnie się starała, by jej poczucie humoru nie wzięło góry nad opanowaniem. Trudno było nie cierpieć faceta, który potrafił cytować miłosną poezję renesansową.
Oczywiście, nie można zapominać, że niektórzy bezlitośni i okrutni mężowie z piętnastego i szesnastego stulecia nie tylko recytowali takie wiersze, ale nawet je pisali. Nie było to sprzeczne z naturą, że zabójcy tworzyli poezję.
Verity wiedziała, że w tamtych czasach prawdziwy szlachcic winien być tak samo sprawny w komponowaniu sonetów, jak we władaniu rapierem.
- Ten poemat musi być całkiem zapomniany. Czytałam sporo poezji renesansowej, ale nie przypominam sobie tego fragmentu.
- Tym bardziej powinna być pani pod wrażeniem - odpowiedział gładko.
- Toteż jestem, ale nie mam pewności, czy powierzchowna znajomość poezji renesansowej daje kwalifikacje do zmywania naczyń - mruknęła pod nosem.
- Jeśli pani woli, to mogę zacytować Machiavellego. Może coś o sztuce rządzenia za pomocą strachu? On dowodził, że z politycznego punktu widzenia dla przywódcy jest bardziej korzystne, gdy się go obawiają, niż gdyby go mieli kochać. Przypuszczam, że to się też przydaje przy prowadzeniu restauracji.
- No dobrze, zostawmy to. Przeczytałam wystarczająco wiele z Machiavellego, żeby wiedzieć, że nie kieruję tą restauracją według jego zasad.
- Nie byłbym tego taki pewien - skomentował to znaczącym t...
U-Lenka