Andy James
Jak wejść na drogę prowadzącą do prawdziwej przemiany
tłumaczyta Justyna Studniarz
SWIADOME JA 1
Wprowadzenie 2
Rozdział 1 7
WEZWANIE DO ZMIANY 7
STRES I PRZYSTOSOWANIE DO ZMIAN 8
MOBILIZACJA CHĘCI PRZEMIANY 13
Rozdział drugi 15
DLACZEGO TAK RZADKO DOCHODZI DO PRAWDZIWEJ ZMIANY 15
POSTĘP, REFORMA I FRAGMENTACJA 17
ŚLEPA PLAMKA 20
ODWIECZNY PROBLEM 24
CZYM JEST PRAWDZIWA ZMIANA? 28
Rozdział trzeci 33
PRZEMIANA: OTWARCIE SIĘ NA NOWE 33
BEZ CELU, BEZ DZIAŁANIA 36
PRZERWA W DZIAŁANIU 38
MEDYTACJA WGLĄDU (VIPASSANA) 38
OSOBISTE PRZEJŚCIA 40
JAK ZACZĄĆ MEDYTACJĘ SIEDZĄCĄ 44
Jasne intencje 45
Czas i miejsce 45
Pozycja ciała 46
Umysł 47
DODATKOWE ĆWICZENIA MEDYTACYJNE 51
Koncentracja (Samatha) 51
Medytacja ogólnej miłości i dobroci (Metta) 52
KIM JESTEM? 53
MEDYTACJA CHODZĄCA 54
PODSTAWOWE TRUDNOŚCI 55
Rozdzial piąty 59
DUCHOWOŚĆ W PRAKTYCE 59
MEDYTACJA FORMALNA 60
Zwalnianie tempa i tworzenie przestrzeni 61
ZASTOSOWANIE CZTERECH ASPEKTÓW CZUJNOŚCI 62
DIETA I SPOSÓB JEDZENIA 65
ĆWICZENIA UMYSŁOWO-RUCHOWE 67
Rozdział szósty 69
TAJEMNICE OSOBOWOŚCI 69
OSOBOWOŚĆ 69
ENNEAGRAM - TYPY OSOBOWOŚCI 70
OSOBOWOŚĆ # 1: PERFEKCJONISTA 72
OSOBOWOŚĆ # 2: NIEZALEŻNY POMOCNIK 73
OSOBOWOŚĆ # 3: GRACZ, CZŁOWIEK SUKCESU 74
OSOBOWOŚĆ #4: TRAGI-ROMANTYK, ARTYSTA 76
OSOBOWOŚĆ # 5: OBSERWATOR 77
OSOBOWOŚĆ # 6: POSZUKIWACZ PRZYGÓD, LOJALISTA 78
OSOBOWOŚĆ # 7: IDEALISTA 79
OSOBOWOŚĆ # 8: SZEF, EGZEKUTOR 81
Rozdział siódmy 84
ZWIĄZKI I RELACJE 84
MĘŻCZYŹNI I KOBIETY 87
PARTNERZY 88
STOSUNKI ZE ZWIERZCHNIKAMI I KOLEKTYWEM 95
Podsumowanie 98
O autorze 103
Uważam swe życie za całkiem zwyczajne i jestem z tego zadowolony. A jednak wydarzyło się w nim coś nadzwyczajnego, coś, co sprawiło, że zrezygnowałem z pozycji i pełnego zabezpieczenia finansowego, jakie dawała mi stateczna profesja (byłem dyplomowanym księgowym), dla niepewnego i czasem narażonego na kpiny życia jako nauczyciel medytacji i Tai Chi. W 1984 r., kiedy zdecydowałem się na ten wielki skok w nieznane, miałem na utrzymaniu żonę i dwójkę małych dzieci.
Wydarzeniem, które otworzyło mi oczy, była lektura książki Christmasa Humphreysa Buddyzm. Przeczytałem ją bynajmniej nie z powodu zainteresowania buddyzmem, ale w poszukiwaniu argumentów antyreligijnych, które mógłbym wykorzystać w dyskusji ze zwolennikami modnych wówczas praktyk zen. Był koniec lat 60-tych i studencki ruch rewolucyjny znajdował się w pełnym rozkwicie; studiowałem wówczas w Anglii, w Londyńskiej Szkole Ekonomii i Nauk Politycznych (London School of Economics and Political Science), uczelni z długimi tradycjami, istnej wylęgarni działaczy politycznych i społecznych.
W buddyzmie uderzyła mnie szczególnie jedna rzecz. Będąc wyznaniem doskonale logicznym, uważa on intelekt za ograniczony i niezdolny do udzielenia odpowiedzi na wszystkie pytania. Ponadto, w przeciwieństwie do innych systemów religijnych, z którymi się dotąd zetknąłem, nie wymaga wiary; nie rości sobie wyłącznego prawa do boskiego objawienia. Budda nie był Bogiem, lecz człowiekiem, który osiągnął stan pełnego oświecenia. I ogłosił, że każdy, poprzez wejrzenie wewnątrz siebie, może dokonać tego samego.
Buddyzm nakłania do uważnej obserwacji wszelkich zjawisk, zarówno zewnętrznych, jak i wewnętrznych. Zamiast ulepszania treści systemu wierzeń, zachęca do głębszego przyjrzenia się samemu procesowi wiary. Jest to wyzwanie dla intelektu (a co za tym idzie - dla własnego „ja" czy „jaźni"), by poznał swe ograniczenia i zagrożenia. Zazwyczaj pragniemy pozbyć się problemów; trudno nam przyznać, że to my sami możemy stanowić problem.
Zawsze przychylałem się do opinii uznającej intelekt za wszystkowiedzące i jedyne źródło prawidłowych sądów. Nagłe odkrycie faktu, że nie jest on wcale wszechwiedzący, wyjaśniło mi wiele zagadek, na które od długiego czasu nie umiałem znaleźć odpowiedzi: dlaczego nieustające wysiłki ludzkości w dążeniu do Utopii upadają (i natychmiast zastępowane są nowymi dążeniami do nowej jej wersji); dlaczego rewolucjoniści zawsze tworzą nowy establishment; dlaczego nie wyciągamy nauki z historii i życiowych doświadczeń w stopniu choćby zbliżonym do naszego w tym względzie przekonania.
Czułem uniesienie odkrywszy, że życie to nie system ciemnych tuneli bez wyjścia. W rzeczywistości tunele te są pełne światła, a co dziwniejsze, jego źródło znajduje się w nas samych. Od tego momentu moje życie jest pociągającym i zawsze pełnym niespodzianek odkrywaniem tego światła. Im bardziej w głąb zapuszczam się podczas swych podróży, tym jaśniejsze staje się dla mnie znaczenie życia i tym bardziej czuję się związany ze swym otoczeniem.
Choć pierwszą iskierką rozświetlającą mą drogę była niewątpliwie książka Humphreysa o buddyzmie, pełnego olśnienia doznałem dzięki trzem wydarzeniom.
Pierwszym z nich było odkrycie przeze mnie wschodnich sztuk walki. Po raz pierwszy w życiu mogłem oddać się czemuś bez reszty. Sztuki walki okazały się prawdziwe i uczciwe; wolne od „cywilizowanych" reguł i rynsztunku, rozmywających pierwotny charakter starcia z drugim człowiekiem. Nie ma w nich miejsca na ucieczkę czy usprawiedliwienia. Muskulatura i fizyczna siła nie są jedyną bronią; znacznie skuteczniejsze mogą okazać się: szybkość, zwinność, odwaga i inteligencja. Zakochałem się we wschodnich sztukach walki i odkryłem w sobie w tej dziedzinie spore zdolności.
Sztuki walki nie tylko zapoczątkowały proces poznawania ciała i umysłu, ale również przypomniały mi o mym orientalnym, rodowodzie. Dzięki nim zająłem się hatha-jogą, a w końcu również chińską historią i filozofią. Dorastałem w niewielkiej kolonii brytyjskiej, jedynym anglojęzycznym kraju Ameryki Południowej - Gujanie, gdzie Chińczycy stanowili tylko pół procenta ludności. Panowały tam przede wszystkim brytyjskie i amerykańskie wpływy kulturowe. Choć moja rodzina należała do Kościoła anglikańskiego, uczęszczałem do katolickiej szkoły podstawowej, a prowadzący ją jezuici uważali, że mam wszelkie zadatki na dobrego katolika. O taoizmie w ogóle nie słyszałem, a konfucjanizm kojarzył mi się jedynie z dowcipami i powiedzonkami w rodzaju: „Jak mówi Konfucjusz..."
Drugim wydarzeniem był wypadek samochodowy, jaki przydarzył mi się w górach Norwegii latem 1969 r. Zatrzymałem się dosłownie parę centymetrów od krawędzi urwiska, za którą rozciągał się głęboki fiord. Po wypadku spędziłem nie kończący się, jak mi się zdawało, weekend w maleńkiej wiosce, nie mając do roboty nic innego jak tylko siedzieć w pokoju i rozmyślać o swej kruchej, śmiertelności, co dla dwudziestolatka stanowiło doświadczenie nader przygnębiające. Oddałem się mym pierwszym spontanicznym medytacjom, po których odczułem potężną potrzebę pogłębienia tego typu wewnętrznych ćwiczeń.
Trzecim kluczowym wydarzeniem, które miało miejsce mniej więcej w tym samym czasie, było poznanie Yolindy, obecnie mojej żony. Jej ojciec (mój daleki kuzyn z Singapuru) był Chińczykiem, a matka Angielką, co czyniło ją pod wieloma względami podobną do mnie - oboje byliśmy Chińczykami, ale niezupełnie. To ona pomogła mi w dalszym poznawaniu mego chińskiego dziedzictwa, szczególnie podczas naszych corocznych wizyt w Singapurze. To ona umożliwiła mi całkowite oddanie się wschodnim sztukom walki. Dzięki niej odkryłem związek, w którym, po raz pierwszy w życiu, nie musiałem dążyć do sprawowania kontroli. Odkryłem miłość... i ból związany z możliwością zranienia.
Zgłębiając buddyzm doznawałem uczucia uniesienia zabarwionego jednak lękiem i poczuciem zagubienia. Nie mogłem przeczyć zawartej w nim prawdzie, ale wiedziałem, że jeśli ją przyjmę, moje życie będzie musiało ulec drastycznej zmianie, a tego wtedy jeszcze nie chciałem. Nie mogłem jednak powstrzymać się od odkrywania tego nowego, otwierającego się przede mną świata. Mnóstwo czytałem, chłonąc wiedzę na temat buddyzmu, taoizmu, mistyki Wschodu i Zachodu, hinduizmu, medytacji zen, religii porównawczej i okultyzmu. Próbowałem różnorakich form medytacji i ćwiczeń kontroli umysłu. "
Z czasem wiele moich starych nawyków i wzorców zachowań zaczęło po prostu zanikać, i to bez większego świadomego wysiłku z mojej strony. Choć było to czasem bolesne, szczególnie jeśli dotyczyło stosunków z innymi ludźmi, nie stanowiło już jednak kwestii wyboru; to, co należało zrobić stało się tak oczywiste, że przekreślało jakąkolwiek możliwość czy potrzebę wyboru. Stało się dla mnie zupełnie jasne, że nie istnieje coś takiego jak „łatwy sposób" życia, czy skuteczna strategia umożliwiająca obejście prawa przyczyny i skutku. To, co musi być zrobione, najlepiej zrobić teraz.
Rok 1974 był dla mnie bardzo ważny. Zapoczątkował on moją karierę jako wykwalifikowanego dyplomowanego księgowego, z drugiej jednak strony, na głębszym poziomie, również ją zakończył, ponieważ wtedy właśnie spotkałem dwóch wielkich ezoterycznych mistrzów.
Pragnąc poszerzyć zakres praktyk medytacyjnych, przyłączyłem się do zorganizowanej grupy, gdzie poznałem nauczyciela medytacji wglądu, - Dhiravamsę, Medytacja wglądu, czyli Vipassana, fascynowała mnie już dużo wcześniej, chciałem jednak „zbadać grunt" i spróbować różnych form medytacji. W końcu wróciłem do medytacji wglądu, ze względu na jej prostotę i głębię. Jej celem nie jest stan spokoju, błogości czy odczucia „duchowe", lecz jasność i możliwość pełnego działania w każdym momencie życia. Doszedłem do wniosku, że jeśli się to osiągnie, nic więcej już nie potrzeba.
Dhiravamsa był imponującą tajemnicą. Emanował intensywną wewnętrzną jasnością oraz siłą, jakiej należało oczekiwać od kogoś, kto przez dwadzieścia trzy lata wiódł klasztorne życie i zajmował wysoką pozycję w hierarchii buddystów Thai. A tymczasem znalazł się na wygodnej wsi angielskiej, otwarty, przystępny i całkiem zwyczajny, bez jakichkolwiek oznak duchowej wyższości. Chociaż był on jednym z pierwszych uznanych buddyjskich mistrzów medytacji przybyłych na Zachód, zrezygnował z wysokiej pozycji zajmowanej w społeczności buddystów, by w ramach tradycyjnej medytacji buddyjskiej upowszechniać techniki innych dziedzin duchowych oraz psychoterapii. Dzisiaj, czyli ponad dwadzieścia lat później, jego podejście jest powszechnie cenione; wtedy jednak uważano go za czarną owcę.
Sądzę, że grupowa interakcja będąca istotą szkoły Dhiravamsy, jest znacznie trudniejsza od samotnej medytacji siedzącej. (Inni mogą uważać, że jest wręcz odwrotnie). Moje pierwsze sesje z Dhiravamsą były intensywne i męczące, lecz ogromnie oczyszczające. W ciągu kilku tygodni medytacji osiągnąłem to, co dałyby mi w „czasie rzeczywistym" lata nauki i życiowych doświadczeń. Aspekt mądrości-wglądu tej praktyki okazał się dla mnie łatwy. Lekcja ta otworzyła moje serce, nauczyła mnie dawać, ufać, kochać, uznać swą podatną na zranienia i ból naturę i godzić się na wszelkie niespodzianki, jakie niesie życie.
Bardzo ważnym przewodnikiem była dla mnie również nauczycielka Tai Chi Chuan, Rose Li, jedyna żyjąca córka rodu mandarynów Beijing, pamiętającego dużo lepsze czasy. W wieku ośmiu lat zachorowała i, mimo wysiłków zarówno chińskich jak i zachodnich lekarzy, powoli uchodziło z niej życie. W końcu odesłano ją do słynnego beijingijskiego mistrza chińskich wewnętrznych sztuk walki: Tai Chi Chuan, Ba Gua i Hsing Yi. Rose odzyskała zdrowie. Uważała, że swemu nauczycielowi i jego sztukom walki ...
megan22