Pearl S. Buck W stronę życia
Przełożyła:
Dorota Stadnik
Tytuł oryginału: Kinfolk
PEARL BUCK (1892–1973), z
domu Sydenstricker, urodziła się w
Wirginii Zachodniej i jako dziecko
wyjechała
z
rodzicami,
misjonarzami
Kościoła
prezbiteriańskiego, do Chin.
Spędziła tam wiele lat. Poznawała
język chiński równolegle z
angielskim. Na studia wyjechała do
Stanów Zjednoczonych. Wróciła do
Chin, by wykładać literaturę
angielską na tamtejszych uczelniach.
W roku 1932 musiała opuścić
ogarnięte rewolucją Chiny. Napisała
osiemdziesiąt pięć książek.
Otrzymała Nagrodę Pulitzera, a w
1938 roku Nagrodę Nobla.
Rozdział Pierwszy
Teatr w Chinatown był wypełniony po brzegi. Co wieczór sprowadzeni z Kantonu aktorzy prezentowali stare chińskie opery.
Kiedy dyrektor teatru, Billy Pan, pod koniec roku księżycowego informował o deficycie, biznesmeni wykładali pieniądze na pokrycie strat. Teatr był dla nich bastionem chińskich tradycji. Ich dzieci chodziły do amerykańskich szkół, mówiły po amerykańsku, zachowywały się jak ich amerykańscy rówieśnicy. Ojcowie i matki nie byli wykształconymi ludźmi i nie potrafili znaleźć słów, by swoim dzieciom powiedzieć o Chinach coś więcej, niż że to ich rodzinny kraj, o czym nie wolno im zapomnieć. W teatrze dzieci mogły się osobiście przekonać, czym były Chiny. W historycznych sztukach na ich oczach ożywali starożytni bohaterowie. Teatr był
jedynym miejscem w Chinatown, które mogło konkurować z kinem.
Rodzice przyprowadzali tu dzieci wcześnie i zostawali do późna.
Toczyli rozmowy z przyjaciółmi i sąsiadami, wymieniali słodkości i ploteczki, a kiedy kurtyna szła w górę, siedzieli oczarowani, śledząc losy bohaterów żyjących w czasach ich własnych przodków.
Dziś wieczorem wystawiano Mu Lan, sztukę o dzielnej kobiecie żyjącej tysiąc lat temu, która zastąpiła ojca w bitwie, gdy ten poległ, i tym sposobem ocaliła naród przed najeźdźcami. Bywalcy teatru uwielbiali Mu Lan, i choć miał ją w repertuarze każdy zespół
odwiedzający Chinatown, jego mieszkańcom nigdy się nie nudziła.
Zbliżała się północ. Widzowie w napięciu czekali, aż kurtyna powędruje w górę i zacznie się piąty akt. W tym momencie Billy Pan stanął w drzwiach i obrzucił spojrzeniem publiczność. Był
korpulentnym mężczyzną w średnim wieku, miał na sobie szary płócienny garnitur i jak zwykle palił cygaro. Na jego rumianej pucołowatej twarzy malowało się zadowolenie, a małe oczka błyszczały z radości, gdy omiatał wzrokiem salę. Dobry interes. Mu Lan zawsze przynosiła mu zyski. Bystrym spojrzeniem uważnie taksował widownię w poszukiwaniu znanych postaci. Ludzie uwielbiali, gdy po przedstawieniu prezentował im jakąś miejscową znakomitość. Znał w Chinatown wszystkich. Jego oczy przeskakiwały od jednej twarzy ku drugiej.
Pośrodku dziesiątego rzędu zatrzymały się. Doktor Liang Wen Hua! Widział doktora Lianga tylko raz na trybunie w zamożnej części Nowego Jorku, gdzie podczas wojny zaproszono przedstawicieli Chinatown na obchody święta Double Ten1.
Doktor Liang wygłaszał wtedy najważniejszą mowę. Wszystkich delegatów rozpierała duma na widok tego wysokiego, przystojnego mężczyzny, który był ich rodakiem. Doktor Liang nigdy nie przyjął
zaproszenia do Chinatown. Tłumaczył się nieznajomością kantońskiej odmiany chińskiego, ponieważ pochodził z północy Chin, z okolic Pekinu. A jednak dziś wieczorem siedział pośród innych na widowni!
Kurtyna poszła w górę. W ciemnościach Billy Pan zaczął
przeciskać się przez wąskie przejście między siedzeniami. Zatrzymał
się przy dziesiątym rzędzie, szepnął coś do jednego z widzów i czekał. Mężczyzna siedzący obok doktora Lianga wstał posłusznie, a Billy Pan wśliznął się na jego miejsce.
– Doktor Liang? – wyszeptał tonem pełnym szacunku. Doktor Liang odwrócił głowę.
– Bardzo przepraszam, nazywam się Billy Pan, jestem właścicielem teatru – przedstawił się po angielsku. – Zauważyłem pana. Wielki to dla nas zaszczyt. Nasz teatr jest bardzo skromny.
1 Double Ten – Święto upamiętniające obalenie dynastii Qing, ostatniej panującej w Chinach, co nastąpiło 10 października 1911 roku w wyniku rewolucji. (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Szkoda, że mnie pan nie uprzedził.
Przygotowałbym dla pana lepsze przedstawienie i najlepsze miejsce.
Doktor Liang skłonił głowę.
– Bardzo dziękuję, ale miejsce mam wygodne – odparł cicho swym niskim głębokim głosem. – I właśnie tę sztukę chciałem zobaczyć.
– Wcześniej pan u nas nie bywał?
– Jako wykładowca jestem bardzo zajęty.
– Podoba się panu przedstawienie? – Billy Pan nie przestawał
pytać.
– Planuję letnie wykłady o chińskim dramacie – odpowiedział
doktor Liang. – Przyszedłem sprawdzić, czy moi studenci zrozumieliby sztukę w wykonaniu chińskich aktorów.
– Ta jest dla nich za kiepska – zaoponował żywo Billy Pan.
Doktor Liang skwitował te słowa uśmiechem.
– Przypuszczam, że amerykańscy studenci nie będą zbyt krytyczni. Ludzie siedzący za nimi i obok zaczęli wyciągać szyje.
Wszyscy znali Billy'ego Pana i wiedzieli, że nie traciłby swego czasu dla jakiegoś zwykłego gościa. Ktoś rozpoznał doktora Lianga i jego imię zaczęło krążyć z ust do ust.
– Czy mogę mieć do pana wielką prośbę? – spytał Billy Pan.
– Słucham – doktor Liang znów się uśmiechnął.
– Nie zechciałby pan po przedstawieniu wygłosić kilku słów ze sceny?
Doktor Liang zawahał się.
– Bardzo proszę. To będzie dla nas wielki zaszczyt – Billy Pan nie dawał za wygraną.
Doktor Liang okazał się łaskawy.
– Dobrze, ale będzie pan musiał być moim tłumaczem. Nie mówię po kantońsku.
– Będę zaszczycony! – zawołał Billy Pan z zapałem w głosie.
Podniósł się z krzesła spocony i podekscytowany i zaczął torować sobie drogę z powrotem. Mężczyzna, którego wyprosił, wrócił na swoje miejsce.
Wiedząc już, obok kogo siedzi, czuł się niezręcznie i starał się zachować jak największą odległość od swego znakomitego sąsiada.
Doktor Liang nie zwracał na niego uwagi. Pochłaniała go obserwacja jarmarcznej inscenizacji. W głębi serca nie lubił
przedstawień w tradycyjnym chińskim stylu. Zbyt długo mieszkał w Nowym Jorku, zbyt często bywał na Broadwayu i w Radio City.
Było coś infantylnego w dostojnej recytacji aktorów i jaskrawych kostiumach. Takie rzeczy mogły się podobać wieśniakom w Chinach, kmiotkom siadającym na wzgórzu przed świątynią, ale na pewno nie przystawały do gustów nowoczesnych ludzi. Czułby się zawstydzony, gdyby przyprowadził tu swoich studentów. A gdyby przedstawić im chiński dramat w aspekcie malowniczości? Zawsze może dodać, że w Szanghaju i Pekinie wystawia się sztuki równie nowoczesne jak w Nowym Jorku.
Potem uświadomił sobie, że nie tylko sztuka była trudna.
Widownia była jeszcze trudniejsza. Dzieci dreptały w tę i z powrotem, kobiety rozmawiały, gdy tylko tempo akcji na scenie spadało, mężczyźni wstawali, wychodzili i wracali, zatrzymując się po drodze, by powitać przyjaciół. Szkoda, myślał, zaciskając kształtne usta i trzymając wysoko głowę, że jego kraju nie reprezentują wyłącznie tacy Chińczycy jak on. To wielce niefortunne, że władze pozwoliły na utworzenie Chinatown.
Donośne dźwięki bębnów, fletów i skrzypiec przeszły w kakofonię. Publiczność nagle ucichła. Nadchodziła gwiazda. Kurtyna się rozsunęła i na scenę wbiegła olśniewająca postać. To była sama Mu Lan w starożytnym stroju wojownika. Z gardeł widzów wyrwał
się okrzyk. Mu Lan przemierzała scenę sztywnym krokiem, wymachując pejczem, sugerującym jazdę na końskim grzbiecie, i śpiewając falsetem. Brzmienie głosu zdradziło doktorowi Liangowi, że w postać Mu Lan wcielił się młody mężczyzna. Widzowie też to wiedzieli, lecz w naiwności swojej widzieli przed sobą piękną i silną kobietę. Mógłbym wyjaśnić studentom, że Mu Lan jest chińską wersją Joanny d'Arc, pomyślał doktor Liang.
Zadowolony z konceptu, oddał się dalszym rozważaniom na ten temat. Zanim się obejrzał, kurtyna opadła, na widowni rozbłysły jasne światła, a Billy Pan stał na scenie i machaniem rąk usiłował
zogniskować na sobie uwagę obecnych. Z powodzeniem. Ludzie, którzy już wstali z miejsc, usiedli; płaczące dzieci ucichły. Z ust Billy'ego Pana popłynął potok kantońskich słów, absolutnie niezrozumiałych dla doktora Lianga. Gdy wszyscy zwrócili wzrok ku niemu, zorientował się, że właśnie został przedstawiony, i wstał z krzesła. Ludzie siedzący w tym samym rzędzie podnieśli się także, by umożliwić mu przejście. Skinął im w podzięce z poważną miną i godnym krokiem ruszył ku scenie, na którą prowadziły cztery skrzypiące stopnie. Billy Pan czekał na niego z wyrazem uwielbienia w oczach. Doktor Liang uśmiechnął się lekko. Stanął ze splecionymi dłońmi i skłonił się zgromadzonej w teatrze publiczności. Po chwili zaczął mówić, robiąc przerwę na końcu każdego dłuższego zdania, by Billy Pan mógł je przetłumaczyć.
To było jedno z jego mniej ważnych wystąpień: swobodne, sympatyczne, lekko zabarwione humorem. Mało wymagający słuchacze śmiali się z całego serca i żywo reagowali na jego słowa.
Zbudowany ich dumą z niego, skorzystał z okazji, by podkreślić, że obowiązkiem każdego Chińczyka jest przedstawianie swojego kraju Amerykanom – którzy są przecież tylko cudzoziemcami – w jak najlepszym świetle. On ze swej strony zawsze stara się zachowywać niczym ambasador własnego kraju, oczywiście na swoją skromną miarę. Prelekcję zamknął odwołaniem do Konfucjusza i ze zdziwieniem skonstatował, że słuchacze nie okazali zadowolenia.
Uznał, że to wynik ich niewiedzy, a już na pewno zaściankowości. Ci ludzie, drobni kupcy z żonami i dziećmi, byli mu obcy; w jego oczach stanowili tylko zgraję brudasów, tworzących tu pospolitą, nędzną wersję Chin. Jakież to godne pożałowania!
Skłonił się z uśmiechem, po czym zszedł po schodach ze sceny.
Billy Pan podążył za nim. Odpychając ludzi, wyprowadził doktora Lianga na ulicę i donośnym krzykiem zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. Otworzył szacownemu gościowi drzwi i skłonił mu się nisko.
– Dziękuję, stokrotnie dziękuję – powiedział z przejęciem. –
Zapraszam ponownie! Proszę mnie powiadomić z wyprzedzeniem i dać się po przedstawieniu zaprosić na kolację. Na sąsiedniej ulicy jest dobra restauracja. Każę właścicielowi przygotować dobre chińskie jedzenie. Proszę! Dziękuję panu, stokrotnie dziękuję...
Billy Pan jeszcze giął się w ukłonach, gdy doktor Liang stanowczym ruchem zamknął drzwi i podał adres taksówkarzowi:
– Na Riverside Drive.
Z ciemnego wnętrza samochodu oglądał Chinatown. Ulice zapełniali ludzie wracający z teatru do domów, raptem wyrwani – tak sobie wyobrażał – z krainy przeszłości i przeniesieni w szarość teraźniejszości. A jednak nie sprawiali wrażenia ponurych. Kiedy taksówka stała na światłach, słyszał ich żywe roześmiane głosy, widział ojców czule prowadzących maluchy i matki z niemowlętami w ramionach. Kiedy ci ludzie spali? Sklepy, będące jednocześnie ich domami, tonęły w światłach, jaskrawy blask neonów oblewał
witryny z porcelaną i artykułami spożywczymi oraz długie rzędy szyldów z nazwami drobnych firm sprzedających pędy bambusa, suszone krewetki i bibeloty. Młodzi mężczyźni stali wsparci o kontuary, dziewczęta po dwie, po trzy przechadzały się rozplotkowane po chodnikach. To miejsce pulsowało życiem, ale była to jego prymitywna i tania odmiana. Amerykanie utożsamiali Chinatown z tajemnicą i siedzibą zła, ale według niego nie było tu żadnej tajemnicy, a zła prawie wcale. Rodziny trzymały się razem, a rodzice walczyli, by ich dzieci przestrzegały tradycji kraju, którego nie znały. Chinatown było zwyczajnym miejscem zamieszkanym przez zwyczajnych, prostych ludzi. Nieczęsto bywał w tej dzielnicy, ponieważ działała na niego przygnębiająco.
Lekko poirytowany żałował, że wybrał się do teatru, a raczej tego, że został rozpoznany. Choć przyjemnie być znanym, ta sytuacja przypomniała mu to, o czym zawsze zapominał: że zwykli ludzie z jego kraju w niczym nie są do niego podobni.
„Nie przypomina pan typowego Chińczyka". Jak często słyszał te słowa od Amerykanów.
Zawsze odpowiadał im z lekkim rozbawieniem: „Zapewniam, że jestem zwyczajnym Chińczykiem. Takich jak ja i lepszych ode mnie są miliony".
Nagle pomyślał o Jamesie, swoim najstarszym synu, i westchnął.
Był niesłychanie dumny z tego błyskotliwego chłopca, który w szkole uzyskiwał najwyższe noty, a teraz ukończył studia medyczne z pierwszą lokatą.
„Cóż za intelekt, doktorze Liang – tak zaledwie kilka dni wcześniej powiedział o Jamesie rektor. – Niezwykły intelekt i sprawne dłonie. Będzie z niego doskonały chirurg".
I ten chłopak chciał zmarnować całe swoje wykształcenie i wrócić do Chin! Kto w zrujnowanym wojną kraju będzie w stanie zapłacić chirurgowi?
Taksówka zwolniła.
– W którym dokładnie miejscu przy Riverside Drive? – spytał
kierowca.
– Jeszcze dwie przecznice, a potem wprawo – odparł doktor Liang. O północy panowała tu cisza. Rzeka lśniła w świetle księżyca, w głębi lśnił posrebrzany jego poświatą most Waszyngtona. Widok znany doktorowi Liangowi od dwudziestu lat, lecz nadal zachwycający swym pięknem. Nie było wspanialszego widoku na świecie, chyba że na ów ogromny marmurowy most w pobliżu Pekinu. Ale doktor Liang nie chciał być w Pekinie.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił taksówkarz.
Stojąc na chodniku, doktor Liang odliczał należność za kurs.
Kierowca spodziewał się kolosalnego napiwku; wszyscy pracujący Amerykanie spodziewali się wyższych zarobków, niż byli warci.
Tymczasem doktor Liang odliczył dokładną sumę i dodał do niej pięć procent.
Jego córka Mary zezłościła się kiedyś na niego za te pięć procent.
„Czemu nie jeździsz metrem?" – spytała. Nie odpowiedział jej.
Odwrócił się szybko na pięcie i bez słowa ruszył do wejścia.
Wsiadł do windy. Był zmęczony, miał mętlik w głowie i czuł się staro. Wszystko przez Jamesa. Winda zatrzymała się gwałtownie na dziewiątym piętrze. Doktor Liang wysiadł. Drzwi od mieszkania otworzyły się, a na progu stanęła jego żona.
– Czekam na ciebie od godziny – powiedziała.
Wszedł za nią. Zamknęła drzwi i ziewnęła głośno. Lekko błędny wzrok i pomięty szlafrok z granatowego chińskiego jedwabiu świadczyły, że przysnęła na kanapie. Doktor Liang często się jej wstydził, ale Amerykanie lubili ją za jej serdeczność i dobroć, a Chińczycy bali się jej gwałtownego usposobienia i despotycznych zapędów. Była doskonałą panią domu, umiała zapewnić mężowi wszelki komfort i nie przeszkadzała w przyjemnych marzeniach, jakie snuł w związku z kobietami obecnymi w strofach chińskiej poezji. Był zbyt przyzwoitym człowiekiem, aby pozwolić im przybrać realny kształt. Etykę konfucjańską uczynił swoją własną, szanował żonę jako matkę swoich dzieci i kapłankę domowego ogniska. Poza tym żona otaczała go czcią, choć czasem rugała, a bywało, że i lekceważyła. Jej życie sprowadzało się do dwóch rzeczy: jak dogodzić dzieciom, a jednocześnie sprawiać wrażenie posłusznej żony.
– Dzieci śpią? – spytał.
– Położyły się przed godziną – odpowiedziała z wymuszonym ożywieniem. – Usiądź i odpocznij. Mam dla ciebie gorącą zupę.
– Moi synowie mogli na mnie poczekać – rzekł urażony.
– Ale nie poczekali – skwitowała tę uwagę, praktyczna jak zwykle, i dodała: – Zjedz zupę i chodźmy wreszcie spać.
Przyniosła z kuchni tacę, a na niej miskę zupy, łyżkę i talerzyk krakersów. Doktor Liang pokruszył krakersy, wrzucił je do zupy i zaczął jeść.
...
dana2