Balzac - Eugenia Grandet.DOC

(767 KB) Pobierz
balzac

             

              Aby rozpocząć lekturę,

              kliknij na taki przycisk ,

              który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

              Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

              LITERATURA.NET.PL

              kliknij na logo poniżej.

             

              Honoriusz Balzac

              Eugenia Grandet

              2

             

              Tower Press 2000

              Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

              3

             

              Istnieją w niektórych miastach prowincjonalnych domy, których widok rodzi melancholię, podobną tej, jaką budzą najposępniejsze klasztory, najbardziej jednostajne stepy lub najsmut-niejsze ruiny. Może jest w owych domostwach wraz i cisza klasztoru, i ugór stepu, i szkielety ruin. Życie i ruch są tam tak spokojne, że obcy mógłby sądzić, iż domy te są wręcz nieza-mieszkałe, gdyby nie spotkał naraz bladego i zimnego spojrzenia nieruchomej istoty, której wpółmnisza twarz wychyli się z okna na odgłos nieznajomych kroków.

              Te znamiona melancholii posiada fizjonomia pewnego domu w Saumur1 na końcu stromej ulicy, która wiedzie przez górną część miasta do zamku. Ulica ta, dziś mało uczęszczana, go-rąca w lecie, zimna w zimie, miejscami ciemna, odznacza się dźwięcznością drobnego bruku, zawsze czystego i suchego, ciasnotą swej krętej kolei, ciszą domów, które należą do starego miasta i nad którymi wznoszą się wały.

              Budowle te, liczące trzy wieki, są jeszcze mocne, mimo że zbudowane z drzewa; a rozma-itość ich kształtów przydaje oryginalności tej części Saumur w oczach antykwariuszy2 i artystów. Trudno, mijając je, nie podziwiać olbrzymich belek, których rogi rzeźbione są w dziwaczne postacie i wieńczą czarną płaskorzeźbą parter większości tych domostw. Poprzeczne bale pokryte są łupkiem i rysują się błękitną linią na wątłych ścianach takiego domu, zakoń-

              czonego dachem w kształt gołębnika, uginającym się od lat, o gontach przegniłych i wygię-

              tych od słońca i deszczu. Gzymsy u okien, zużyte i sczerniałe, z zaledwie widocznymi deli-katnymi rzeźbami, wydają się zbyt lekkie na ciemne gliniane doniczki, z których strzelają goździki albo róże biednej robotnicy. Dalej widać drzwi opatrzone olbrzymimi ćwiekami, w których duch naszych przodków zaklął domowe hieroglify, niemożliwe do odcyfrowania. Ja-kiś protestant wypisał tam swoje credo albo jakiś stronnik ligi3 przeklął Henryka IV. Może jakiś mieszczanin wyrył tam swoje parafiańskie godności, chwałę swego zapomnianego urzę-

              du. Jest tam cała historia Francji. Obok jakiegoś domu o ścianach obrzuconych tynkiem, na których rzemieślnik uczcił swoją gracę murarską, wznosi się pałac szlachcica, gdzie na łuku kamiennej bramy widać jeszcze ślad jego herbu, skruszonego rozmaitymi rewolucjami, które od 1789 wstrząsały krajem.

              Na tej ulicy mieszkania parterowe kupców to nie są ani sklepy, ani magazyny; entuzjasta średniowiecza odnalazłby tam warsztat naszych ojców w całej jego naiwnej prostocie. Te niskie sale, które nie mają ani szyldu, ani gablotki, ani witraży, są głębokie, ciemne, bez żadnej zewnętrznej lub wewnętrznej ozdoby. Drzwi masywne są grubo okute; górna ich część otwiera się do wewnątrz, dolna zaś, uzbrojona dzwonkiem, jest w ustawicznym ruchu. Powietrze i światło dochodzą do tej wilgotnej nory albo górą drzwi, albo też przestrzenią między sklepieniem, podłogą i przymurkiem, gdzie umieszczone są mocne okiennice, zdejmowane rano, za-kładane wieczór i opatrzone żelaznymi sztabami, które się przyśrubowuje. Przymurek ten słu-

              ży za wystawę towaru.

              Tu nie ma żadnej szarlatanerii. Zależnie od rodzaju handlu wystawa składa się z dwóch szaflików pełnych soli i sztokfisza, z paru zwojów żaglowego płótna, lin, mosiądzu wiszące-go u stropu, z obręczy wzdłuż muru lub kilku sztuk sukna na półkach.

             

              1 S a u m u r – miasteczko nad Loarą w Andegawenii (Anjou), starej prowincji francuskiej, której głównym miastem jest wymienione dalej Angers.

              2 A n t y k w a r i u s z – tu w znaczeniu: badacz starożytności, historyk.

              3 S t r o n n i k l i g i – nazwę ligi nosiło w drugiej połowie XVI w. stronnictwo katolickie, któremu przewodził

              ród Gwizjuszów; po śmierci znanego z historii Polski Henryka III Walezjusza usiłowało ono nie dopuścić do tronu jego następcy, późniejszego Henryka IV, który początkowo był protestantem.

              4

             

              Skoro wejdziesz, dziewczyna czyściutka, tryskająca młodością, w białej chusteczce, z czerwonymi rękami, porzuca swoje druty, woła ojca lub matkę, którzy przychodzą i obsługują cię wedle życzenia, flegmatycznie, uprzejmie lub opryskliwie, zależnie od swego charakteru, za dwa grosze lub za dwadzieścia tysięcy franków. Ujrzysz tam handlarza klepek, siedzącego przed bramą i młynkującego palcami wśród pogwarki z sąsiadem. Na pozór ma tylko desecz-ki do zabezpieczenia butelek i parę paczek łat; ale warsztat jego mieszczący się w porcie ob-sługuje wszystkich bednarzy w całym Anjou; wie co do jednej sztuki, ile może być potrzeba beczek, kiedy zbiór jest dobry; promień słońca bogaci go, słota go rujnuje; w ciągu jednego ranka beczki warte są jedenaście franków albo spadają do sześciu. W tych stronach, jak w Tu-renii4, zmiany atmosferyczne regulują życie handlowe. Winiarze, właściciele ziemscy, han-dlarze drzewa, oberżyści, marynarze, wszyscy wypatrują promienia słońca; kładąc się wieczór spać drżą, aby się nie dowiedzieli rano, że w nocy był przymrozek; boją się deszczu, wiatru, suszy, pragną wody, gorąca, chmur na zawołanie. Toczy się nieustanny pojedynek między niebem a ziemskimi interesami. Barometr zasmuca, rozchmurza, weseli na przemian fizjonomie. Z jednego końca tej starożytnej ulicy na drugi słowa: „Ależ mamy cudowny czas!” biegną od bramy do bramy. I każdy odpowiada: ,,Pada deszcz, ale luidorów5!” wiedząc, ile mu ich przynosi promień słońca albo deszcz, gdy przyjdzie w porę.

              W sobotę, koło południa, kiedy jest ładnie, nie dostaniesz ani za grosz towaru u tych dzielnych kupców. Każdy śpieszy do swej winnicy, do swej zagrody i spędza dwa dni na wsi. Tam

              – skoro wszystko jest przewidziane: kupno, sprzedaż, zysk – kupcy mogą dziesięć godzin dziennie obrócić na wywczasy, na obserwacje, plotki, szpiegowanie się wzajemne. Gospodyni nie kupi kuropatwy, aby sąsiedzi nie spytali męża, czy była dobrze upieczona. Młoda dziewczyna nie wystawi głowy oknem, aby jej nie widziały wszystkie próżnujące grupy. Sumienia są tam przejrzyste, tak samo jak nie mają tajemnic te niedostępne, czarne i milczące domy.

              Życie spływa przeważnie na powietrzu; każda rodzina siada przed bramą, tam śniada, tam ja-da, tam się kłóci. Nie przejdzie ulicą nikt, aby mu się nie przyjrzano. Toteż niegdyś, kiedy obcy przybywał do miasta na prowincji, drwiono zeń od bramy do bramy. Stąd trefne po-wiastki, stąd przydomek kpiarzy, dawany mieszkańcom Angers, mistrzom w obracaniu językiem.

              Dawne pałace starego miasta zajmują górną część tej ulicy, niegdyś zamieszkałej przez okoliczną szlachtę.

              Smutny dom, w którym spełniły się wypadki tego opowiadania, był właśnie jednym z takich mieszkań, czcigodnych zabytków epoki, gdy ludzi i rzeczy cechował ów charakter pro-stoty, którą francuskie obyczaje tracą z każdym dniem.

              Idąc zakrętami tej malowniczej drogi, której każdy zaułek budzi wspomnienia i której ogólne wrażenie pogrąża w zadumie, spostrzegasz dość ciemne zagłębienie, w którym ukryta jest brama domu należącego do pana Grandet. Niepodobna ocenić dźwięku tych słów, o ile się nie zna życiorysu pana Grandet.

              Pan Grandet zażywał w Saumur reputacji, której przyczyn i skutków nie zrozumieją osoby obce obyczajom prowincji. Pan Grandet, jeszcze nazywany przez niektórych o j c i e c G r a n d e t (ale liczba tych starców malała z każdym dniem), był w roku 1789 majstrem bednar-skim bardzo dostatnim, umiejącym pisać, czytać i rachować. Skoro Republika wystawiła na sprzedaż w okręgu Saumur dobra kleru, bednarz, wówczas liczący czterdzieści lat, ożenił się był właśnie z córką bogatego handlarza desek. Grandet skupiwszy całą swą- gotowiznę oraz posag żony – razem dwa tysiące ludwików – udał się do powiatu, gdzie przy pomocy dwustu ludwików, ofiarowanych przez jego teścia surowemu republikaninowi nadzorującemu sprze-4 T u r e n i a – jedna z najżyźniejszych prowincji francuskich, granicząca od wschodu z Andegawenią; głównym jej miastem jest Tours, położone o 200 kilometrów na płd.-zach. od Paryża.

              5 L u i d o r – albo ludwik, złota moneta francuska, tak nazwana od wytłaczanej na niej podobizny Ludwika XIII, za którego czasów (w. XVII) weszła w życie.

              5

             

              daż dóbr narodowych, nabył za grosze – legalnie, jeżeli nie uczciwie – najpiękniejsze winnice w całym okręgu, stare opactwo i kilka folwarków. Mieszkańcy Saumur nie byli zbyt rewolu-cyjni; toteż Grandet uchodził za człowieka śmiałego, republikanina, patriotę, za umysł lgnący do nowych idei, podczas gdy bednarz lgnął po prostu do winnicy. Mianowano go członkiem zarządu powiatu Saumur, a pokojowy jego wpływ dał się odczuć politycznie i handlowo. Politycznie – popierał b y ł ą szlachtę i całą swoją mocą przeszkodził sprzedaży dóbr emigran-tów; handlowo – dostarczył armii republikańskiej tysiąc czy dwa tysiące beczek białego wina i kazał się spłacić wspaniałymi łąkami należącymi do klasztoru żeńskiego, który miał być li-cytowany na końcu. Za konsulatu6 imć Grandet został merem, zarządzał miastem roztropnie, swą winnicą jeszcze lepiej; za cesarstwa został p a n e m G r a n d e t. Napoleon nie lubił republikanów: zastąpił pana Grandet, który miał opinię eks-jakobina7, wielkim właścicielem, szlachcicem, przyszłym baronem cesarstwa. Pan Grandet pożegnał się z honorami gminnymi bez żalu. Przeprowadził – w interesie miasta – znakomite drogi, które wiodły do jego posiadłości. Jego dom i jego dobra, bardzo korzystnie oszacowane, płaciły umiarkowany podatek.

              Od czasu sklasyfikowania poszczególnych folwarków winnice Grandeta, dzięki tej nieustan-nej czujności, stały się c z o ł e m okolicy: wyrażenie techniczne na oznaczenie szczepów da-jących najlepsze wino. Mógłby się ubiegać o krzyż legii honorowej.

              Działo się to w roku 1806. Pan Grandet miał wówczas pięćdziesiąt siedem lat, a żona jego około trzydziestu sześciu. Jedyna ich córka, owoc małżeńskiej miłości, miała lat dziesięć. Pan Grandet, którego Opatrzność chciała z pewnością pocieszyć po urzędowej niełasce, odziedziczył kolejno w ciągu tego roku najpierw po pani La Gaudinière, z domu La Bertellière, matce pani Grandet; następnie po starym panu La Bertelière, ojcu nieboszczki, i jeszcze po pani Gentillet, babce macierzystej – trzy spadki, których suma nie była znana nikomu. Skąpstwo tych trojga starców było tak wielkie, że od dawna gromadzili pieniądze po to, aby się im przyglądać potajemnie. Stary pan La Bertelière nazywał wszelką lokatę marnotrawstwem, znajdując większe oprocentowanie w widoku złota niż w lichwie.

              Saumur oceniało tedy sumę oszczędności wedle dochodu z ziemi. Pan Grandet zyskał

              wówczas nowy tytuł szlachectwa, którego nasza mania równości nie zatrze nigdy; stał się n a j w y ż e j o p o d a t k o w a n y m w powiecie. Uprawiał sto morgów winnicy, co mu da-wało w urodzajnym roku siedemset do ośmiuset beczek wina. Miał trzynaście folwarków, stare opactwo, gdzie przez oszczędność zamurował okna, łuki, witraże, co je ocaliło od znisz-czenia. Miał sto dwadzieścia siedem morgów łąk, gdzie rosło wzwyż i wszerz trzy tysiące topoli zasadzonych w roku 1793. Wreszcie dom, w którym mieszkał, należał do niego. Tak sza-cowano jego widzialny majątek.

              Co się tyczy kapitałów, tylko dwie osoby mogły z grubsza ocenić ich wysokość: jedną był

              pan Cruchot, rejent trudniący się lichwiarskimi lokatami pana Grandet, drugą pan des Grassins, najbogatszy bankier w Saumur, w którego spekulacjach winiarz uczestniczył do woli i potajemnie. Mimo że stary Cruchot i des Grassins posiadali ową głęboką dyskrecję, którą rodzi na prowincji zaufanie i majątek, okazywali publicznie panu Grandet tyle szacunku, że ludzie mający zmysł spostrzegawczy mogli ocenić wysokość kapitałów eks-mera wedle uniżo-ności, jakiej był przedmiotem. Nie było w Saumur człowieka, który by nie był przekonany, że pan Grandet ma swój prywatny skarbczyk, schowek pełen luidorów, i że kosztuje nocą nie-wymownych rozkoszy, jakie daje widok masy złota. Skąpcy mieli niemal pewność tego, wi-dząc oczy starca, którym – zdawałoby się – żółty metal udzielił swej barwy. Wzrok człowieka 6 K o n s u l a t – okres między wielką rewolucją burżuazyjną a pierwszym cesarstwem, kiedy władzę uchwycił

              w swoje ręce Napoleon Bonaparte jako jeden z trzech konsulów wybranych po zamachu 18 brumaire’a (9 listopada 1799 r.).

              7 J a k o b i n – członek najbardziej radykalnego ugrupowania politycznego w okresie wielkiej rewolucji burżuazyjnej, które w r. 1793 doszło do władzy, ale w następnym roku uległo w walce z kontrrewolucyjną bogatą bur-

              żuazją.

              6

             

              nawykłego wyciskać ze swoich kapitałów olbrzymi procent nabiera z czasem, jak wzrok roz-pustnika, gracza lub dworaka, pewnych nieokreślonych nawyków, drgnień ukradkowych, chciwych, tajemniczych, które nie uchodzą baczności jego współwyznawców. Ten tajemny język to jakby wolnomularstwo namiętności.

              Pan Grandet budzi tedy uniżony szacunek, do jakiego miał prawo człowiek, który nie był

              winien nic nikomu nigdy; który, jako stary bednarz i stary winiarz, zgadywał ze ścisłością astronoma, kiedy trzeba było przygotować na swój zbiór tysiąc beczek, a kiedy tylko pięćset; który nie chybił ani jednej spekulacji, zawsze miał beczki na sprzedaż wtedy, kiedy beczka była warta więcej od spodziewanego zbioru, mógł schować swój zbiór do piwnicy i czekać chwili, aż odda beczkę po dwieście franków, podczas gdy drobni właściciele dawali swoje po sto. Jego słynny zbiór z roku 1811, przezornie zmagazynowany i sprzedawany powoli, przyniósł mu przeszło dwieście czterdzieści tysięcy franków. Mówiąc językiem finansów, pan Grandet miał coś z tygrysa i węża-dusiciela; umiał się położyć, zwinąć, przyglądać długo swej ofierze, skoczyć na nią; następnie otwierał paszczę swej sakiewki, wchłaniał porcję talarów i kładł się spokojnie jak wąż, który trawi, nieruchomy, zimny, metodyczny. Kiedy przechodził, nikt nie spojrzał bez uczucia podziwu, połączonego z szacunkiem i strachem. Czyż każdy mieszkaniec Saumur nie czuł pazura jego stalowych szponów? Temu rejent Cruchot dostarczył pieniędzy na kupno ziemi, ale na jedenaście od sta; innemu pan des Grassins przyjął weksle, ale ze straszliwym dyskontem. Mało było dni, w których by nazwiska pana Grandet nie wymieniono czy to na rynku, czy też wieczorem wśród rozmowy. Dla paru osób majątek starego winiarza był przedmiotem patriotycznej dumy. Toteż niejeden kupiec, niejeden oberżysta mówili do obcych z niejakim zadowoleniem: „Proszę pana, mamy tutaj paru milionerów; ale co się tyczy pana Grandet, on sam nie zna cyfry swego majątku”.

              W roku 1816 naj wytrawniejsi rachmistrze w Saumur oceniali posiadłości ziemskie starego blisko na cztery miliony; ale ponieważ przeciętnie, od 1793 aż do 1817, musiał z nich wyciskać rocznie po sto tysięcy franków, przypuszczalnie tedy posiadał w gotowiźnie sumę prawie równą wartości majątku nieruchomego. Toteż kiedy po partyjce bostona lub po jakiejś pogwarce o winnicach rozmowa schodziła na pana Grandet, ludzie świadomi powiadali: „Stary Grandet?... Stary Grandet musi mieć pięć do sześciu milionów”. – „Jesteś pan mądrzejszy ode mnie, bo ja nigdy nie mogłem się doliczyć cyfry” – odpowiadał na to Cruchot albo des Grassins posłyszawszy te słowa. Kiedy jaki paryżanin mówił o Rotszyldach8 albo o panu Laf-fitte9, mieszkańcy Saumur pytali, czy są tak bogaci jak Grandet. Jeżeli paryżanin rzucił z lekceważącym uśmiechem odpowiedź twierdzącą, spoglądali po sobie potrząsając z niedowie-rzaniem głową.

              Tak znaczny majątek okrywał złotym płaszczem wszystkie czynności tego człowieka. Je-

              żeli zrazu pewne właściwości jego życia wystawiały go na śmieszność i drwiny, z czasem śmieszności i drwiny zużyły się. W najmniejszych swoich postępkach pan Grandet miał za sobą niezachwiany autorytet. Jego słowa, ubranie, gesty, zmrużenie oka były prawem dla okolicy, gdzie każdy, wystudiowawszy go tak, jak przyrodnik studiuje działanie instynktu u zwierząt, mógł poznać głęboką i niemą mądrość jego najlżejszego ruchu.

              „Zima będzie ostra – powiadano – stary Grandet włożył futrzane rękawiczki; trzeba zbierać”. – „Stary Grandet kupuje dużo klepek; będzie wino tego roku”.

              Pan Grandet nie kupował nigdy mięsa ani chleba. Dzierżawcy jego przynosili mu co tydzień zapas kapłonów, kur, jaj, masła i zboża. Miał młyn, którego lokator musiał, jako doda-tek do czynszu, wziąć od niego pewną ilość zboża, a oddać mu otręby i mąkę. W i e l k a N a n o n, jego jedyna służąca, mimo że już niemłoda, piekła sama w sobotę chleb dla domu. Pan 8 R o t s z y l d o w i e – szeroko rozgałęziona rodzina bankierów, odgrywająca ogromną rolę w życiu finanso-wym Europy XIX w.

              9 L a f f i t t e (Jakub) – bankier francuski, jeden z przywódców opozycji przeciw Burbonom w okresie poprzedzającym rewolucję lipcową; za Ludwika Filipa był premierem i ministrem skarbu.

              7

             

              Grandet ułożył się ze straganiarzami, swymi lokatorami, którzy mu dostarczali jarzyn. Co do owoców, zbierał ich tyle, że znaczną część kazał sprzedawać na targu. Drzewo na opał wyci-nał u siebie albo też brał ze starych, na wpół zgniłych zarośli na skraju swoich pól; dzierżaw-cy zwozili mu je do miasta, składali przez uprzejmość do drewutni i zadowalali się podzię-

              kowaniem. Jedyne jego znane wydatki to był święcony opłatek, ubranie żony i córki, i opłata za ich miejsce w kościele, światło, zasługi Wielkiej Nanon, bielenie rondli, podatki, naprawa budynków i koszty uprawy. Miał sześć morgów świeżo nabytego lasu, którego straż poruczył

              gajowemu sąsiada, przyrzekłszy mu wynagrodzenie. Dopiero od czasu tego nabytku jadał

              dziczyznę.

              Obejście tego człowieka było bardzo proste. Mówił mało. Na ogół wyrażał swoje myśli za pomocą sentencjonalnych, krótkich zdań wypowiadanych łagodnie. Od czasu rewolucji –

              epoki, w której ściągnął na siebie uwagę – poczciwiec jąkał się w nużący sposób, skoro tylko miał dłużej mówić lub podtrzymywać jakąś dyskusję. To jąkanie się, mętność wysłowienia, obfitość słów, w których topił swoją myśl, jego pozorny brak logiki, przypisywany brakowi wykształcenia, były udane i znajdą dostateczne wytłumaczenie w toku tej opowieści. Poza tym cztery zdania, ścisłe niby formuły algebraiczne, służyły mu zazwyczaj do objęcia i rozwiązania wszystkich życiowych i handlowych trudności: „nie wiem”, „nie mogę”, „nie chcę”,

              „zobaczymy”. Nie powiadał nigdy ani t a k, ani n i e i nie pisał. Kiedy ktoś do niego mówił, słuchał spokojnie, trzymając podbródek w prawej ręce, a łokieć prawej ręki opierając na lewej dłoni i wyrabiał sobie w każdej rzeczy zdanie, od którego już nie odstępował. Długo rozważał

              najmniejszą transakcję. Kiedy po fachowej rozmowie przeciwnik wydawał mu sekret swoich planów myśląc, że go ma w ręku, odpowiadał: „Nie mogę nic postanowić nie poradziwszy się żony”. Żona, którą doprowadził do kompletnego helotyzmu10, była w interesach jego najwy-godniejszym parawanem.

              Nigdy nie bywał u nikogo ani nie przyjmował zaproszeń, ani nie zapraszał na obiad; nie robił nigdy hałasu, zdawało się, że oszczędza wszystko, nawet ruch. Nie niszczył nic u innych przez szacunek dla własności. Jednakże mimo łagodności głosu, mimo umiarkowanego obej-

              ścia mowa i obyczaje bednarza zdradzały dobitnie jego charakter, zwłaszcza w domu, gdzie się mniej krępował. Pod względem fizycznym Grandet liczył pięć stóp wzrostu, krępy, bar-czysty, z łydkami mającymi dwanaście cali obwodu; przeguby grube, szerokie ramiona, twarz okrągła i smagła, ospowata, podbródek gładki, wargi wąskie, zęby białe. Oczy miały ów spokojny i drapieżny wyraz, jaki lud przypisuje bazyliszkowi; czoło zmarszczone poprzecznie, posiadało charakterystyczne guzy; żółtawe i siwiejące włosy połyskiwały srebrem i złotem, jak powiadali młodzi ludzie, którzy jeszcze nie znali doniosłości żartu z pana Grandet. Nos, gruby na końcu, dźwigał żylastą narośl, o której nie bez racji powiadano, że w niej siedzi chytrość starego. Fizys ta zdradzała niebezpieczny spryt, chłodną uczciwość, egoizm człowieka nawykłego skupiać swoje uczucia w rozkoszach skąpstwa oraz w jedynej istocie, która była dla niego czymś: w córce Eugenii, wyłącznej jego spadkobierczyni. Zachowanie, wzię-

              cie, chód, wszystko świadczyło w nim zresztą o owej wierze w siebie, którą daje nawyk cią-

              głego sukcesu. Toteż mimo iż na pozór łatwy i miękki, pan Grandet miał charakter ze stali.

              Zawsze ubrany był jednako. Kto go widział dziś, widział go takim, jakim był od roku 1791: grube trzewiki zawiązane na skórzane sznurowadła, szorstkie wełniane pończochy, krótkie spodnie z grubego brunatnego sukna ze srebrnymi sprzączkami, aksamitna kamizelka w żółte i białe prążki zapięta na dwa rzędy guzików, obszerny, brązowy surdut z wielkimi połami, czarny krawat i kwakierski kapelusz. Rękawiczki, iście żandarmskie, trwały od dwóch lat; aby ich nie brukać, składał je na rondzie kapelusza metodycznym gestem. Poza tym Saumur nie wiedziało nic więcej o tej osobistości.

             

              10 H e l o t y z m – niewola tak uciążliwa i bezwzględna, jak ta, którą cierpieli heloci, niewolnicy w starożytnej Sparcie.

              8

             

              Jedynie sześciu mieszkańców miało wstęp do tego domu. Najznaczniejszym z trzech pierwszych był bratanek pana Cruchot. Od czasu swej nominacji na prezydenta trybunału pierwszej instancji w Saumur młody ten człowiek przydał do zwykłego Cruchot szlachetniej-sze de Bonfons i silił się dać drugiemu nazwisku pierwszeństwo. Podpisywał się już C. de Bonfons. S t r o n a na tyle niezręczna, aby go nazwać panem Cruchot, spostrzegała się ry-chło na audiencji o swej niezręczności. Sędzia popierał tych, którzy go nazywali panem prezydentem, ale najwdzięczniejszym ze swoich uśmiechów nagradzał pochlebców, którzy go tytułowali panem de Bonfons. Pan prezydent liczył sobie trzydzieści trzy lata, posiadał dobra de Bonfons (Boni Fontis 11 ) dające siedem tysięcy rocznie, czekał na spadek po stryju rejencie i po stryju księdzu Cruchot, kanoniku kapituły Świętego Marcina w Tours, których obu uwa-

              żano za ludzi dość bogatych. Ci trzej Cruchot, wspierani znaczną ilością krewniaków, spowi-nowaceni z dwudziestoma rodzinami w mieście, tworzyli stronnictwo jak Medyceusze12 niegdyś we Florencji; i jak Medyceusze, Cruchotowie mieli swoich Pazzi13.

              Pani des Grassins, matka syna dwudziestotrzechletniego, przychodziła bardzo pilnie na partyjkę do pani Grandet spodziewając się ożenić swego kochanego Adolfa z panną Eugenią.

              Pan des Grassins, bankier, popierał energicznie zabiegi żony, oddając tajemne usługi staremu skąpcowi i zawsze przybywając w porę na pole bitwy. Tych troje des Grassins miało również swoich stronników, swoich krewniaków, swoich wiernych aliantów.

              Ze strony Cruchotów ksiądz, Talleyrand14 tej rodziny, skutecznie wspierany przez brata swego, rejenta, walczył o każdą piędź ziemi z bankierową i silił się zapewnić bogaty mariaż swemu bratankowi. Ta podziemna walka między Cruchotami a des Grassins, której ceną była ręka Eugenii, namiętnie zajmowała rozmaite koła miasta Saumur. Czy panna Grandet wyjdzie za prezydenta, czy za pana Adolfa des Grassins? Na pytanie jedni odpowiadali, że pan Grandet nie da córki ani jednemu, ani drugiemu. Eks-bednarz, żarty ambicją, szuka – powiadano –

              za zięcia jakiegoś para Francji, któremu trzysta tysięcy franków renty pozwolą przełknąć wszystkie przeszłe, obecne i przyszłe beczki Grandetów. Inni odpowiadali, że państwo des Grassins są szlachtą, że są bardzo bogaci, że pan Adolf jest ładny chłopiec i że o ile się nie ma na widoku jakiego siostrzeńca samego papieża, związek tak poczesny winien zadowolić ludzi wyrosłych z niczego, człowieka, którego całe Saumur widziało z heblem w ręku i który w do-datku nosił czerwoną jakobińską czapkę15. Najrozsądniejsi robili uwagę, że pan Cruchot de Bonfons ma wstęp do domu o każdej porze, gdy jego rywal bywa tam tylko w niedzielę. Jedni twierdzili, że pani des Grassins, jako bardziej zażyła z paniami Grandet niż Cruchotowie, mo-

              że im zaszczepić pewne poglądy, które prędzej czy później wydadzą pożądane owoce, na co drudzy odpowiadali, że ksiądz Cruchot jest człowiekiem niezmiernie zręcznym i że – z jednej strony kobieta, z drugiej ksiądz – partia jest równa. „Mają po partii” – powiadał dowcipniś z Saumur. Natomiast starzy i wytrawni saumurczycy twierdzili, że Grandetowie są zbyt szczwani, aby wypuśc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin