May Karol - Niebezpieczne szlaki.doc

(343 KB) Pobierz
Karol May

Karol May

Niebespieczne szlaki

 

 

Sąd na prerii

 

Bawiłem onegdaj wraz z Winnetou u Nawajów, którzy zaliczają się

do wielkiego narodu Apaczów i uważają mego czerwonego brata za

swego najwyższego wodza. Obozowali wówczas pośród wyżyn, w

miejscu zwanym Agna Grandę i zamierzali podążyć stąd do Kolorado,

czekali jednak przybycia pewnej ilości białych myśliwych, z którymi

ja miałem się u nich spotkać. Tymczasem straże przyprowadziły do

obozu dwóch obcych Indian, których schwytano wśród bardzo podej-

rzanych okoliczności. Poddano ich badaniom, nie można było jednak

z nich wydobyć ani jednego słowa. Twarzy nie mieli pomalowanych, a

że nie nosili plemiennych oznak, więc nie można było określić, do

jakiego szczepu należą. Wiedząc, że Utahowie w ostatnich czasach

wrogim okiem patrzyli na Nawajów, rzekłem do Winnetou:

 

— Sądzę, że to wojownicy Utahów, gdyż plemię to posuwa się coraz

bardziej na południe i wydaje się planować napad na Nawajów.

Przypuszczam, iż wysłali tych dwóch drabów na przeszpiegi.

 

Sądziłem, że Winnetou przyzna mi rację. Lecz on, który zna wszy-

stkie szczepy czerwonych lepiej ode mnie, odpowiedział:

 

— To Pa-Utes, mimo to brat mój ma słuszność, uważając ich za

zwiadowców.

 

— Czyżby Pa-Utes zwąchali się z Utahami?

 

— Winnetou jest tego pewien, gdyż inaczej obaj Indianie nie

odmawialiby odpowiedzi.

 

— W takim razie konieczna jest najwyższa ostrożność! W takim

miejscu jak to, trzeba sądzić, że zwiadowcy oddalili się od swoich

najwyżej o trzy dni drogi. Stąd można wnioskować iż wrogowie są

blisko.

 

— Uff! Poszukamy ich.

 

—Kto?

 

—Ty i ja.

 

—Nikt więcej?

 

— Czworo dobrych oczu widzi lepiej niż sto ztych, a przy tym im

więcej nas będzie, tym łatwiej narazimy się na dekonspirację.

 

— Słusznie, ale może będziemy musieli wysłać gońca do obozu.

 

— A więc zabierzmy ze sobą jednego Nawaja, nikogo więcej.

Howgh\

 

To ostatnie słowo powstrzymało mnie od dalszych propozycji.

Wiedziałem bowiem, iż przyjaciel mój powziął ostateczną decyzję.

Oddział Nawajów, który nas gościł, składał się, nie licząc kobiet, dzieci

i starców, z trzystu dzielnych wojowników pod kierownictwem Nitsas

Kera, bardzo zdolnego wodza. Starczyło więc sił do odparcia wroga,

który, według naszych przypuszczeń, nie mógł się zjawić w zbyt licz-

nym zastępie. Wszelako byliśmy na tyle przezorni, że wysłaliśmy

gońca do najbliższego oddziału, aby zawiadomił o niebezpieczeń-

stwie. W czasie krótkiej narady z Nitsas Kerem zapadła decyzja

zgodna z życzeniem Winnetou. Apacz, ja i młody ale wypróbowany

wojownik ruszyliśmy na zwiady. Nawajowie zaś, pozostali na miejscu,

zaciągnęli podwójne straże, pieczołowicie strzegąc obu jeńców i ocze-

kując powrotu naszego lub gońca. Było bardzo wcześnie, kiedy wyru-

szyliśmy, mieliśmy cały dzień jazdy przed sobą. Wiedzieliśmy jedynie,

że Utahowie obozują na południu tego samego terytorium, Pa-Utes

zaś siedzą u zbiegu Utah, Kolorado, Arizony i Nowego Meksyku. Byte

 

8

 

to wiadomość dosyć mętna, tym bardziej, iż należało sądzić, że skoro

wrogowie zamierzali napaść na Nawajów, to opuścili swe stanowiska.

Dokąd więc mieliśmy się zwrócić? Tego pytania nigdy nie zadałby

westmanem, my natomiast mieliśmy drogowskaz, na którym mogli-

śmy polegać, mianowicie trop obu zwiadowców. Znaleźliśmy go,

zaraz za obozem.

 

Działo się to w jednej z najbardziej urodzajnych miejscowości

Arizony. Kraj ten posiada nader ubogie źródła. Nieliczne rzeki mają

swe koryta w bardzo głębokich kanionach, główna rzeka Kolorado

płynie między skałami, wznoszącymi się miejscami zupełnie pionowo

na przeszło dwa tysiące metrów, stanowiącymi łyse płaskowzgórza,

wystawione na spiekotę słoneczną i szalejące huragany. Potoki, nie-

zbyt głęboko położone, są rzadkością tutaj. Oazy te, zarośnięte trawą

lub zagajnikiem i gęsto zadrzewione, cieszą swym widokiem oko

podróżnika. Tam gdzie się takie małe potoki schodzą, spotkać można

nawet lasy i ciągną się zielone prerie. Taki błogosławiony zakątek

stanowiła właśnie okolica którą obecnie jechaliśmy. Nietrudno więc

było znaleźć ślad obu schwytanych zwiadowców.

 

Ponieważ schwytano tych ludzi natychmiast po ich przybyciu, ślady

były jeszcze świeże. Mogliśmy więc jechać galopem, nie spuszczając

oka z tropu. Zwiadowcy zdawali się jechać przez całą noc, w każdym

razie nie znaleźliśmy nigdzie śladu obozu. Wkrótce jednak teren

przybrał charakter skalisty musieliśmy zwolnić biegu, aby nie zboczyć

ze śladu. Wszelako w mroku nocnym zwiadowcy nie mogli przestrze-

gać wymogów ostrożności, toteż, aczkolwiek na twardziej skale nie

mogło być mowy o śladach kopyt, nie brakowało jednak innych

wskazówek.

 

Dopiero wieczorem przybyliśmy do strumienia, nad którym po-

przedniego dnia odpoczywali. Znaleźliśmy tu zakopane leki i garnki

z farbą, które przekonały nas, iż zwiadowcy istotnie są Pa-Utesami, i

że znajdują się na wojennej ścieżce. Spędziliśmy tu całą noc, a nastę-

pnego dnia rano pojechaliśmy dalej.

 

9

 

Niestety niepodobna było już poznać śladów, nie było to jednak

przeszkodą, gdyż wystarczyło trzymać się kierunku na Rio San Juan,

aby znów na nie natrafić. Pomknęliśmy więc w kierunku północno-

wschodnim, z początku przez sawannę, a potem przez równinę skal-

ną, tak gładką i łysą, jak gdyby była z betonu.

 

Koło południa zauważyliśmy na dalekim horyzoncie ruchome pun-

kty, które się do nas zbliżały. Ponieważ nie było nigdzie dookoła

kryjówki, a nie wiedzieliśmy czy mamy przed sobą czerwonoskórych,

czy białych, więc zeskoczywszy z koni, kazaliśmy im się położyć, po

czym ułożyliśmy się przy nich na kamieniu. Dzięki temu przybywający

nie mogli nas z daleka dojrzeć. Ruchome punkty powiększyły się i

wkrótce ujrzeliśmy wyraźnie trzech jeźdźców. Winnetou przysłonił

oczy ręką, wytężył wzrok i zawołał:

 

— Uff! Dick Hammerdull, Pitt Holbers i trzeci biały, którego nie

znam!

 

Hammerdull i Holbers zaliczali się do owych myśliwych, których

oczekiwaliśmy w obozie. Ja także poznałem ich i podniosłem się z

ziemi. Ponieważ Winnetou i Nawaj poszli za moim przykładem, trzej

jeźdźcy zobaczyli nas i z miejsca osadzili rumaki. My natomiast

kazaliśmy koniom skoczyć na nogi, dosiedliśmy ich i pomknęliśmy

naprzeciw. Hammerdull i Holbers poznali nas i pogalopowali na

spotkanie z radosnymi okrzykami.

 

Trzeba wiedzieć, że ci dwaj westmani byli oryginałami całą gębą,

jacy się pojawiają jedynie na Dzikim Zachodzie. Wszyscy znajomi

przezywali ich odwróconymi tostami. Tost oznacza złożone razem

dwa kawałki chleba z masłem. Dick i Pitt zwykli byli w walce opierać

się plecami, aby łatwiej obronić się przed napastnikiem, byli więc

złożeni, ale nie stronami posmarowanymi masłem, stąd też nazwa

odwróconych tostów.

 

Hammerdull był małym i co się rzadko na Zachodzie zdarza,

niezwykle tęgim mężczyzną. Twarz miał pokancerowaną i napiętno-

waną licznymi szramami, zawsze gładko ogoloną. Chytrośćjego

 

10

 

dorównywała odwadze, co czyniło go pożądanym towarzyszem, acz-

kolwiek ja osobiście nieraz pragnąłem, aby działał bardziej rozważnie,

niż śmiało. Posługiwał on się stale zwrotem "czy... czy nie, to na jedno

wychodzi" i prawie zawsze budził nim uśmiech na twarzach swoich

towarzyszy.

 

Pitt Holbers był, w przeciwieństwie do niego, nader długi i szczupły.

Jego chude oblicze było... już miałem powiedzieć, iż było zawinięte w

brodę, ale skłamałbym bardzo, gdyż cała broda składała się z niespełna

setki włosów, które w rozsypce obrastały oba policzki, podbródek

oraz górną wargę i zwisały stąd aż do samego pasa. Wyglądało to tak,

Jak gdyby mole wyżarły mu dziewięć dziesiątych zarostu. Pitt był

bardzo skąpy w słowie, bardzo rezolutny, nader użyteczny jako towa-

rzysz i odzywał się tylko wtedy, gdy go pytano.

 

Trzeciego jeźdźca nie znaliśmy. Był wyższy od Holbersa, a przy tym

zastraszająco suchy. Zdawało się że słychać prawie, klekotanie jego

kości. Od razu poczułam, iż nie będę mógł się z nim zaprzyjaźnić,

twarz miał nerwową, spojrzenie zaś wyzywające. Był to z pewnością

człowiek twardy i bezwzględny.

 

Dick Hammerdull zawołał na przywitanie:

 

— Winnetou, Old Shatterhand! Czy widzisz, Pitt Holbers, stary

coonie, czy widzisz ich?

 

Coon jest skrótem od racoon — szop. Było to w tym wypadku

pieszczotliwe przezwisko.

 

Stary coon, mimo żywej radości, odpowiedział:

 

— Jeśli myślisz, Dicku, że ich widzę, to masz zupełną słuszność.

Schwycili nasze ręce i potrząsali z całej siły. Hammerdull krzyczał:

 

— Nareszcie, nareszcie mamy was!

 

— Nareszcie? — zapytałem. — Nie mogliście się przecież spodzie-

wać, że nas już tutaj spotkacie, bo umówiliśmy się w Grandę, odległym

o półtora dnia drogi. Czyżby tęsknota do nas była aż tak wielka?

 

— Naturalnie! Nieskończenie wielka!

 

— Gdzie są pozostali?

 

11

 

— W tym sęk! Dlatego właśnie tęskniliśmy do was i dlatego wypę-

dzaliśmy ostatnie siły z naszych wierzchowców. Musimy czym prędzej

mknąć do Agna Grandę po przyzwoity oddział Nawajów.

 

— Dlaczego?

 

— Aby napaść na Pa-Utesów, którzy schwytali naszych towarzyszy.

Naprzód zatem messurs, bo możemy się spóźnić z pomocą.

 

Chciał popędzić konia. Lecz zdążyłem go chwycić za cugle i rze-

kłem:

 

— Nie tak szybko, Dicku! Przede wszystkim musimy wiedzieć, co

się zdarzyło. Zejdźcie z koni i opowiedzcie.

 

— Zejść z konia? Ani mi się śni! Mogę opowiedzieć podczas jazdy!

 

— Ale ja chcę wysłuchać w spokoju. Znacie moje usposobienie.

Zbyteczny pośpiech może tylko zaszkodzić. Zanim się zacznie działać

najpierw całą rzecz należy rozważyć.

 

— Ale nie ma czasu na rozważania!

 

— Mówię wam, że mamy dosyć czasu. Najpierw musicie opowie-

dzieć, kim jest wasz towarzysz!

 

Winnetou zsiadł z konia, ja również. Ti-zej przybysze musieli zatem

iść za naszym przykładem.

 

— No, Pitt Holbers, stary coonie, musimy więc tracić nasz cenny

czas — mruknął Hammerdull. — Co o tym sądzisz?

 

— Skoro Old Shatterhand i Winnetou tego pragną, musi to być

słuszne — odpowiedział zapytany.

 

— Słuszne, czy nie, to na jedno wychodzi,trzeba śpieszyć z pomocą,

ale cóż, nie możemy się sprzeciwiać!

 

Przysiedli się do nas. Nieznajomy podał mi rękę tak, jak by$my się

już dobrze znali, ja zaś uścisnąłem ją bardzo lekko, gdyż nie przywy-

kłem ściskać ręki człowieka, do którego nie czuję sympatii. Skoro

chudzielec wyciągnął rękę do Winnetou, ten udał, iż nie spostrzega

tego gestu. Apacz zatem czuł w stosunku do tego człowieka t? samą

antypatię co i ja.

 

— Chcecie wiedzieć, kim jest ten gentleman, — oświadczył Dick

 

12

 

Oo

ya

 

^9

 

O

-r

 

a

^

 

Hammerdull. — Nazywa się Flechter, od trzech dziesiątków lat hasa

na Dzikim Zachodzie i przyłączył się do nas wraz z czterema kolega-

mi, pragnącymi poznać Old Shatterhanda i Winnetou.

 

— Tak, messurs, to prawda, co powiedział mister Hammerdull, —

wtrącił Flechter. — Włóczę się już prawie trzydzieści lat na Far West

i podjąłem się zmusić tych przeklętych czerwonych, ażeby diabła

poszukali na innym gruncie. Takie drańskie kanalie, jak oni, niech ich

diabeł porwie, a ponieważ ufam, że panowie podzielacie moje zdanie,

więc będą musieli spieprzać stąd hultaje.

 

Mowa ta krótko mówiąc mnie zdegustowała. Tyle przekleństw w

takiej krótkiej oracji! Gdy skończył przyjrzał się nam, jak gdyby

spodziewając się najwyższego uznania! Ja zaś odczułem te przekleń-

stwa jak ciosy w głowę. Teraz już wiedziałem dobrze, kogo mam przed

sobą, wiedziałem lepiej, niż mi to mógł powiedzieć Hammerdull.

Nieraz opowiadano o tym człowieku, którego każdy mógł poznać po

jego brudnych wyrażeniach. Tak, to był westman, ale najniższego

gatunku! Nie było czynu, do którego nie byłby zdolny. Stryczek już

nieraz wisiał nad jego głową. Jego nienawiść do Indian przewyższała

wszystko, co można sobie było wyobrazić, a kiedy się słuchało o

niektórych jego czynach, to nieraz włosy formalnie stawały dęba.

Dodajmy do tego, iż delektował się przekleństwami, tak że w końcu

nawet ludzie ordynarni oddalali się od niego. Jakieś niezwykłe szczę-

ście musiało mu dopisywać, że dotychczas nie zetknął się że skutecz-

nością prawa i uchodził zemście Indian, aczkolwiek każdy, kto go

poznał, twierdzi, że ten nikczemnik zasługuje na okrutną śmierć.

Niezwykła kościstość i przekleństwa zyskały mu przezwisko Old Cur-

sing-Dry, jednak wiadomo było, że każdy, kto śmiał go tak nazwać

przy nim ryzykował głową.

 

— No, czy aby nie jesteście niemi messurs7 — zapytał, nie otrzy-

mawszy odpowiedzi. — Zdaje się, że umiecie mówić!

 

Winnetou siedział z nieruchomą twarzą i opuszczonymi powieka-

mi. Gdyby zechciał odpowiedzieć, uczyniłby to nożem, a nie wargami.

 

13

 

Dlatego wolałem go uprzedzić.

 

— Powiedz mi pan, czy się nie mylę, uważając pana za Old Cur-

sing-Dry!

 

Zerwał się na równe nogi, wyciągnął nóż i huknął:

 

— Jak... co... kim jestem... jak mnie pan nazwał?! Czy mam tym

żelazem przebić pańskie przeklęte mięso? Uczynię to natychmiast,

jeśli mnie pan nie poprosi o wybaczenie i...

 

— Milcz! — przerwałem mu, wyciągając rewolwer i mierząc w

niego. — Przy najmniejszym ruchu nożem dostaniesz kulę w łeb! Old

Shatterhand nie pozwala się tak prędko zarżnąć jak się ci wydaje.

Zobacz, że i Winnetou trzyma swój rewolwer gotowy do strzału!

Przybyliście dziś do ludzi, którzy zwykli nie robić długich ceregieli.

Widzisz przecież, że mój palec spoczywa na cynglu. Odpowiadaj, czy

jesteś Old Cursirg- Dry, czy nie?

 

Oczy Flechtera rozbłysły gniewem, ale widząc naszą przewagę,

schował nóż, usiadł i rzekł z pozornym spokojem:

 

— Nazywam się Flechter. Jak mnie inni nazywają, to ani mnie ani

was nie obchodzi!

 

— Obchodzi nas chyba, kto się do nas przyłącza! Dicku Hammer-

dull, czy wiedział pan, że ten człowiek jest Old Cursing-Dry!

 

— Nie — odpowiedział zakłopotany Dick.

 

— Jak dawno przebywacie razem?

 

— Może z tydzień. Jak myślisz, Pitt Holbers, stary coonief

 

— Jeśli sądzisz, Dicku, że tak długo, to sądzisz słusznie. — odpo-

wiedział Holbers.

 

— Czy słusznie, czy nie, to na jedno wychodzi, jest dokładnie

tydzień, ani dłużej, ani krócej.

 

— A więc musiały zwrócić waszą uwagę jego przekleństwa? —

dodałem.

 

—Jego przekleństwa? Hm, tak! Myślałem chwilami, że mógłby się

inaczej wyrażać, ale nie wiedziałem, że jest to Old Cursing-Dry!

 

— Nie chcę teraz nic powiedzieć, ale gdybyście wiedzieli, kogo

 

14

 

sprowadzacie... wiecie zresztą, co mam na myśli. W naszej obecności

mówi się przyzwoicie. Nie znosimy przekleństw, a komu to nie przy-

pada do gustu, ten może jak najprędzej się ulotnić, jeśli nie chce,

abyśmy mu pomogli. Na teraz dosyć! Mamy coś ważniejszego do

omówienia. Oczekiwaliśmy was oraz innych ludzi. Czy wpadli w ręce

Pa-Utesów?

 

—Tak.

 

—Kiedy?

 

— Wczoraj wieczorem.

 

— Gdzie?

 

Nad Rio San Juan.

 

—W jaki sposób?

 

— Nie wiem, w jaki sposób.

 

— Nie pojmuję! Wszak musisz wiedzieć, co się zdarzyło?

 

— Byłoby to słuszne, gdyby się zdarzyło w naszej obecności, mister

Shatterhand.

&...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin