May Karol - Opowiadania Old Firehand.doc

(949 KB) Pobierz
(Karol May

(Karol May

              opowiadania Old firehand

             

 

Tytuł oryginału: Old Firehand und andere Erzahiungen

Wódz indiański Inn-nu-woh

 

Nadeszła pora roku, w której febra i czarna gorączka bagienna czyniły

pobyt w Nowym Orleanie niebezpiecznym dla białych i każdy, kogo nie

trzy mała na miejscu żelazna konieczność, śpieszył się. by opuścić duszne,

nasycone wyziewami powietrze okolic dolnego biegu Missisipi i zamienić

nadrzeczne niziny na tereny położone wyżej.

 

Ostrożnej arystokracji x miasta już od dawna nie było widać, a tych kil-

ku, którzy zostali jeszcze ze względu na interesy, także patrzyło, by jak naj-

szybciej wynieść się z zagrożonego miejsca. Naokoło mówiło się już o licz-

nych przypadkach nagłych zgonów, a więc i ja spakowałem swój skromny

dobytek i udałem się na przy stań, aby wsiąść na parowiec, który miał mnie

zabrać do San Louis, gdzie krewni oczekiwali mego przybycia.

 

Posługacz hotelowy Ned. stary siwowłosy Murzyn, który wyjątkowo mnie

polubił i niósł do przystani moją walizkę, siał teraz oparty obok mnie

o jeden ze stalowych dźwigów, służących do załadunku i wyładunku ogrom-

nych ciężarów; i szczerząc zęby rzucał pocieszne uwagi o najróżniejszych

postaciach, uwijających się naokoło. Wtem złapał mnie za ramię i ustawił

inaczej, tak że musiałem spojrzeć w tył.

 

- Widzi mister tamtego Indianina?

 

- Którego? Masz na myśli tego ponurego faceta, idącego właśnie

w naszym kierunku?

 

5

 

- Tak, tak, mister! Zna go mister?

 

-Nie.

 

- On być wielki wódz od Siuksów, a nazywa się Inn-nu-woh i jest naj-

lepszym pływakiem w Stanach Zjednoczonych.

 

- Dobrych pływaków jest wielu.

 

- Słusznie, panie. Ale lak jest. naprawdę.

 

Nic nie odpowiedziałem, przyglądałem się za to bacznie mężczyźnie,

który dumnie wyprostowany właśnie przechodził obok nas. Jego imię nie

było mi nieznane, dość często mówiło się o nim. ale zawsze wątpiłem w

prawdziwość krążących naokoło cudownych opowieści o jego wprawie i wy-

trzymałości. Nie był zbyt wysoki, ale krępa budowa jego ciała i niezwykła

szerokość piersi zachwiały nieco mym niedowierzaniem, jakie objawiałem

do tej pory.

 

W tym momencie nadjechał otwarty powóz, w którym siedział starszy

mężczyzna i młoda zawoalowana dama. Stangret w liberii bogato zdobionej

galonami z niespotykaną bezwzględnością rozpędzał tłum, strzelając z bata

nad głowami zagradzających mu drogę. Przerażeni ludzie rozbiegali się,

i tylko Indianin szedł spokojnie dalej, ani o włos nie zbaczając z obranego

kierunku. Ostatecznie po bokach było sporo miejsca dla wielkopańskiego

powozu, który równie dobrze mógł wybrać wybrukowaną kocimi łbami dro-

gę po drugiej stronie, a niekoniecznie tę tutaj wyłożoną szerokimi kamie-

niami ciosowymi.

 

- Z drogi, psie indiański, a może jesteś głuchy? - zawołał woźnica,

a gdy Indianin mimo głośnych, gburowatych nawoływań kontynuował swój

marsz nie oglądając się. dorzucił wymachując batem: - Wynoś się, psie,

albo mój bat pokaże ci drogę!

 

Chociaż to słowo oznaczało najwyższą obelgę dla Indianina, nagabywa-

ny nie zwróci} na nie uwagi i szedł powoli dalej. Wtedy stangret nie wytrzy-

mał i zdzielił batem czerwonoskórego w twarz, na której z miejsca pojawiły

się ślady po uderzeniu rzemienia. W tym samym momencie ugodzony zna-

lazł się przy koźle powozu, zadał od dołu źle wychowanemu woźnicy solid-

ny cios, trafiając w nos i wargi, po czym jak piórko podniósł go z siedzenia

i z wściekłością rzucił na bruk. gdzie ten pozostał z rozpostartymi nogami

i rękami, nie wydawszy jednego dźwięku.

 

6

 

To wszystko odbyło się tak szybko, że siedzący w powozie mężczyzna nie

zdążył przyjść z pomocą swemu słudze. Teraz jednak wyszarpnął rewolwer

z kieszeni i mierząc w Indianina zawołał:

 

- Poślę cię do diabla, kanalio, jeśli on w lej minucie nie usiądzie

 

z powrotem na koźle!

 

Z nieruchomą twarzą, nie drgnąwszy nawet powieką, Indianin zdjął strzel-

bę z ramienia i wycelował wjankcsa. Z pewnością doszłoby między nimi do

brzemiennych w skutki czynów, gdyby co prędzej nie odciągnęło ich od sie-

bie kilku konstablów, usilnie prosząc właściciela ekwipażu, aby schował broń.

 

- Proszę, jedźcie dalej, sir - powiedział jeden z nich. - Pański stan-

gret już się podniósł i, nie licząc obrażeń twarzy, nie odniósł żadnych szkód.

To była nieostrożność z jego strony, bo przecież musiał wiedzieć, że według

indiańskich praw takie uderzenie może być odkupione jedynie śmiercią,

 

Tak jak to bywa wśród Amerykanów, którzy nigdy nie mieszają się

w waśnie między drugimi, a swego zainteresowania sporem dowodzą tylko

tym, że robią miejsce dla walczących stron, świadkowie wydarzenia otoczyli

powóz, czekając, jak zakończy się podniecająca historia, ale że w tym mo-

mencie rozległ się ostry gwizd przybijającego do przysłani parowca, a sie-

dzący już z powrotem na koźle stangret, ponaglony przez swego pana, skie-

rował zaprzęg w stronę pomostu, krąg gapiów szybko się rozproszył. Każdy

śpieszył się, aby zająć dobre miejsce na pokładzie.

 

Nie był to zwykły, komfortowo wyposażony parów icc. lecz jeden z owych

wielkich statków pocztowych, które całkiem wyjątkowo wykorzystuje się do

przewozu osób, i to tylko wtedy- gdy z początkiem niezdrowej pory trudno

dać sobie radę z natłokiem pasażerów. Dlatego brakowało tu wszelkich wy-

gód, które sprawiają, że podróżowanie nie jest tak uciążliwe, i pasażerowie

musieli zajmować miejscajak popadnie.

 

Pożegnawszy Murzyna, wspiąłem się na stos pak. który osłaniał rząd czwo-

rokątnych skrzyń, ciągnących się niemal przez całą długość pokładu. Tu, na

górze, miałem lepszy widok niż na dole: na twarzy czułem orzeźwiający po-

wiew wiatru, a biorąc pod uwagę, że bez skrępowania mogłem się wycią-

gnąć. uznałem, że moje miejsce jest wspaniałe.

 

Kiedy rozejrzałem się naokoło, stwierdziłem, że zarówno właściciel po-

jazdu z towarzyszącą mu damą, jak i Indianin są wśród pasażerów. Biały bez

wątpienia wywodził się z wyższych sfer i ze statku pocztowego korzystał

 

tylko dlatego, by jak najszybciej opuścić zagrożone tereny, a Indianin praw-

dopodobnie sprzedał przywieziony /e sobą do miasta zapas skór i tera/, wra-

cał na prerię, aby poprowadzić swój szc/.ep na nowe polowanie i ku nowym

przygodom. Także i jemu musiało być duszno na dole. a tłok wydawał się

nie do zniesienia, skoro wdrapał się na górę i nic kwestionując prawa do

zajętego przeze mnie miejsca usiadł na pierwszej z brzegu skrzyni.

 

Zaledwie usiadł, powietrzem wstrząsnął ryk, tak głęboki i dudniący- że

pasażerowie aż podskoczyli z przerażenia i zaczęli się rozglądać w poszuki-

waniu jego źródła. Tylko jeden Inn-nu-woh siedział spokojnie dalej, choć ów

ryk wydobył się dokładnie spod niego. Żaden rys jego brązowej nieruchomej

twarzy nie zdradzał śladu zaskoczenia czy lęku. a przestraszeni ludzie na

pokładzie byli w jego mniemaniu najwyraźniej niewarci nawet przelotnego

spojrzenia.

 

Wtem otworzył się luk i wydostał się z niego mężczyzna, na którego wi-

dok natychmiast pojąłem, skąd pochodził len ryk. Widziałem tego człowieka

w Bostonie, Nowy m Jorku, a potem też w Charlestonie i nawet zawarłem

z nim w miarę bliską znajomość. Był to Forster, słynny pogromca zwierząt.

który objeżdżał wtedy ze swą menażerią większe miasta Stanów Zjednoczo-

nych, a wszędzie, dokąd przybył, zdobywał największe uznanie dzięki wła-

dz), jaką zdawał się mieć nawet nad najdzikszymi bestiami.

 

Skrzynie należały do niego i kryły w swych wnętrzach klatki z jego czwo-

ronożnym dobytkiem. Indianin usiadł na klatce lwa, spowodowany przy tym

odgłos przerwał zwierzęciu sjestę i skłonił go do gniewnego ryku, który usły-

szal Forster i oczywiście pośpieszył wyjaśnić jego przyczynę.

 

W ostrożnej Europie wzdragano by się przed przyjęciem menażerii na

pokład statku, którego przeznaczeniem jest przewóz pasażerów. Z Ameryka-

ninemjednak nawet i w takich razach łatwiej dojść do porozumienia. Zamie-

szkiwany przez niego kraj jest ojczyzną niebezpieczeństwa, tutaj jest się

z nim zżytym, zna się jego różne oblicza, bierze sieje pod uwagę, ale się go

nie lęka. a ponieważ jest się przyzwyczajonym śmiało i bez strachu stawiać

czoło czworonożnym miesz-kańcom leśnych ostępów czy prerii, więc tym

bardziej nie obawia się spotkania z nimi. gdy są ujarzmione.

 

Podróżni przerazili się jedynie dlatego, że stało się to tak niespodziewa-

nie. Kiedy poznali zawartość owych licznych skrzyń, śmiali się zlękli, jaki

nimi owładnął, i poprosili właściciela, aby zdjął obudowę klatek.

 

8

 

- Dobrze, nie mam nic przeciwko temu, jeśli tylko sprawi wam to przy-

jemność. panie i panowie. Odrobina świeżego powietrza dobrze zrobi /wie-

rzętom. Ale spytajcie wpierw kapitana; na własną rękę nie wolno mi tego

uczynić! - odrzekł, po czym zwrócił się do Indianina: - Czy nie byłbyś

łaskaw zejść jednak z tego tronu, człowieku? Lew jest królem i nie ścicrpi

nad sobą nikogo!

 

Zagadnięty nie otworzył ust. wykonał tylko lekki, zbywający gest ręką,

dając w ten sposób do zrozumienia, że tam na górze mu się podoba i że nie

ma zamiaru opuścić swego miejsca.

 

- Cóż. dobrze, mnie tam obojętne. Ale nie skarż się, jeśli spotka cię coś

nieprzyjemnego,

 

Przyprowadzono kapitana, który wahał się chwilę, ale w końcu pozwolił

odsłonić klatki z jednej strony. Z pomocą pogromcy zdjęcie drewnianych

osłon odbyło się bardzo szybko, a ponieważ Forster chciał skorzystać z oka-

zji i nakarmić zwierzęta, widzom zaoferowano w ten sposób interesujące

i zabawne widowisko.

 

Menażeria składała się w przeważającej części z naprawdę wspaniałych

okazów, a całkiem szczególnym wśród nich była bengalska tygrysica. która

wzbudzała powszechną uwagę. Zwierzę zostało schwytane dopiero niedaw-

no. przewiezione z Indii do Ameryki i kupione przez obecnego właściciela.

Jeszcze nie poskromiona, zażywająca do niedawna wolności, sprawiała im-

ponujące wrażenie, wzbudzając podziw budów ą swego potężnego ciała, pier-

wotną sprężystością ruchów i mrożącym krew w żyłach rykiem.

 

- Wejdziecie do jej klatki, sir'7 - spytał jeden z otaczających pogrom-

cę.

 

- Dlaczego nie"? Z zewnątrz taka bestia jest nie do opanowania; jeśli

chce się wzbudzić w zwierzęciu respekt, trzeba wejść do środka.

 

- Ale za każdym razem r\, -zykujecie życie.

 

- Robiłem to już tysiące razy, a więc zdążyłem się przyzwyczaić. Zre-

sztą nie idę nie uzbrojony; uderzenie pejczem zakończonym ołowianą kulą

potrafi ogłuszyć nawet najsilniejsze zwierzę, jeśli zrobi się to z odpowiednią

silą i trafi we właściwe miejsce. Ale używam go rzadko, siła prawdziwego

pogromcy leży gdzie indziej. Niekiedy wchodzę do klatek bez jakiejkolwiek

broni.

 

- Ale do tej tutaj nie odważycie się wejść.

 

- Kto wam to powiedział?

 

9

 

- Nie. nie odważycie się - zauważył podchodząc bliżej właściciel ekwi-

pażu, który do lej pory. trzymając się z dala od wszystkich, przyglądał się

klatkom. Towarzysząca mu kobieta, lękając się ich zawartości, poszła na

przedni pokład i poprzez olinowanie patrzyła na wodę pieniącą się wokół

dzioba statku. - Założę się o ty siać dolarów!

 

Amerykanin ma słabość do zakładów i jeśli tylko nadarzy się po temu

okazja, z pewnością jej nie przepuści.

 

- Jesteście nieostrożni, sir! - odrzekł Forster. - Proszę zobaczyć Jak

spokojnie i bez lęku ten Indianin siedzi na klatce numidyjskiego lwa. Na-

prawdę sądzicie, że ja. właściciel tych wszystkich zwierząt, mam mniej odwa-

gi?

 

- Pshaw[ - Jankes zrobił pogardliwy nich ręką. - W przypadku lego

człowieka to nie jest odwaga, lecz ignorancja i głupota. Gdyby zdał sobie

sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie się naraża, zaraz znalazłby się tu na

dole między nami albo zaszyłby w jakimś kącie. On nigdy nie widział lwa.

Te czerwone łotry umieją tylko podejść wroga i napaść go z tylu znienacka

nocną porą, ale aby spojrzeć niebezpieczeństwu prosto w oczy, do tego są

niezdolni.

 

Inn-nu-woh rozumiał każde słowo, lecz jego wyrazista, kanciasta twarz

pozostała nieruchoma, a żadna część ciała nie wykonała najmniejszego ru-

chu.

 

- Jesteście w błędzie, jeśli chodzi o tego Indianina, tak samo jak

i o mnie. Kto poznał lud prerii tak jak ja, nauczył się go jednocześnie szano-

wać.

 

- Nie bądźcie śmieszni! Wypuśćcie choćby jeżozwierza, a jestem pe-

wien, że natychmiast wskoczy ze strachu do rzeki, gdy zobaczy go na wol-

ności. Te kanalie są tak tchórzliwe, jak potrafią być okrutne. Ale zapomnie-

liśmy o zakładzie.

 

-Przyjmuję. Kapitanie, jest pan świadkiem!

 

- Jestem; ale nie zgodzę się. abyście weszli do klatki tygrysa, jako że

na mnie spadnie odpowiedzialność, jeśli na pokładzie zdarzy się nieszczę-

ście.

 

- Nie możecie zabronić wolnemu Amerykaninowi robić ze swą własno-

ścią, co mu się podoba. A jeśli chodzi o wypadek, to może zdarzyć się tylko

mnie. Chyba jestem w wystarczającym stopniu mężczyzną, aby samemu od-

powiadać za siebie, a może uważacie inaczej?

 

10

 

Kapitan sam był jankcsem, trudno więc, żeby nie miał zainteresowania

dla takiego zakładu. Przekonany, że wypowiedziawszy słowa ostrzeżenia

dopełnił swego obowiązku, odparł:

 

- Jeśli weźmiecie na siebie ewentualne skutki, nie mam nic przeciwko

temu. Róbcie, co chcecie.

 

- Odstąpcie na bok, ludzie! - rozkazał Forster.

 

Oddal kapitanowi zakończony ołowianą kulką pejcz, podszedł do klatki

zdecydowanymi, pewnymi krokami i utkwiwszy baczny w/rok w zwierzęciu

odsunął rygiel.

 

Tygrysica przycupnęła w tylnej części wąskiego pomieszczenia, z głową

złożoną na przednich łapach, rozpostartym ogonem i zmrużonymi oczyma

utkwionymi w podłodze. Kiedy pogromca zbliżył się do drzwiczek, otwarła

jedno oko i spojrzała na niego. Jej źrenice zaczęły się zwężać, zgięła łapy

i przyciągnęła do ciała, zad zwierzęcia uniósł się cicho i niemal mez-auwa-

żalnie. W chwili gdy rozległ się odgłos odsuwanego rygla, poprzez mięk-

kie, pięknie pręgowane futro przebiegło krótkie drżenie i spomiędzy stalo-

wych prętów wydobył się budzący przerażenie ryk. W sekundę potem For-

ster leżał na ziemi z na wpół wyrwanym ramieniem brocząc obficie krwią,

a uwolniona tygrysica sadziła potężnymi susami po pokładzie.

 

Powietrzem wstrząsnął jeden wielki krzyk trwogi. Nastała chwila śmier-

telnego lęku i zamieszania. Każdy próbował się ratować. Ludzie jeden przez

drugiego szturmowali luki. kąty, maszty, drabiny sznurowe, a zwierzęta robi-

ły taki hałas, że zagłuszyły nawet pracę maszyn.

 

Wspiąłem się z powrotem na paki, z których przedtem zszedłem, i rzu-

ciwszy okiem na przedni pokład skamieniałem ze zgrozy, gdyż dokładnie

przed sobą zobaczyłem dziewczynę przy relingu. zgubioną bez ratunku. Ty-

grysica pobiegła właśnie w jej kierunku i teraz przywarła do ziemi, zaledwie

jakieś siedem, osiem kroków od niej, sposobiąc się do ostatecznego skoku.

Młoda dama stała z wyciągniętymi ramionami, niezdolna się ruszyć, z białą

jak płótno, nieruchomą twarzą. W następnej sekundzie miała zginąć.

 

I wtedy z kocią zwinnością zeskoczyła przede mną ze spiętrzonych pak

jakaś postać- kilkoma długimi, przypominającymi ruchy drapieżnika susami

przemierzyła wolną środkową część pokładu obok ty gry sicy. chwyciła dziew-

czynę lewą ręką, prawą oparła się o reling i w następnej sekundzie zniknęła

w brudnych, żółtych odmętach Missisipi. Był to Inn-nu-woh.

 

11

 

Powietrze rozdarł dobywający się ze wszystkich gardeł krzyk. Nikt nie

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin