Eichelberger Wojciech - Dobre rozmowy Które powinny odbyć się w każdym domu.rtf

(76 KB) Pobierz

Wojciech Eichelberger, Andrzej Samson, Anna Jasińska

 

"Dogadajmy się" czyli porozmawiajmy o rozmawianiu

 

Anna Jasińska: Jak zazwyczaj w naszych domach wygląda rozmowa z nastoletnim dzieckiem?

 

Andrzej Samson: Z mojego doświadczenia wynika, że w wielu rodzinach w ogóle nie istnieje takie zjawisko jak rozmowa z nastolatkiem. Powszechne jest natomiast coś w rodzaju odpytania dziecka z bieżących spraw. Rodzic rzuca: "A co tam w szkole? O której wrócisz? Jak leci?" Itp. Na co nastolatek odpowiada coś w rodzaju: "W porządku" "Tak sobie" "OK." "Jakoś leci". I znika - w swoim pokoju i w swoich sprawach.

 

AJ: I taka wiedza o życiu nastoletnich dzieci wystarcza rodzicom?

 

AS: Z całą pewnością nie. Większość matek i ojców niesłychanie intryguje, czym żyją ich dzieci, kiedy zamykają się w swoich pokojach albo o czym tak godzinami rozmawiają przez telefon z kolegą, skoro im zazwyczaj odpowiadają monosylabami. Niektórzy rodzice zostają z tą palącą ciekawością, inni próbują wyrywać dzieciom ich tajemnice na siłę, np. szpiegując korespondencję, czy podsłuchując rozmowy telefoniczne. Bardzo niewielu potrafi podjąć na ten temat ze swoim potomstwem spokojną, mądrą rozmowę.

 

AJ: Dlaczego właściwie coś takiego jak rozmowa, podczas której siadamy razem z dzieckiem przy stole i spokojnie omawiamy jakiś temat, pytamy i słuchamy, wygłaszamy swoje poglądy i zastanawiamy się nad argumentami drugiej strony, jest u nas zjawiskiem tak rzadko spotykanym?

 

AS: Myślę, że problem nie dotyczy tylko braku rozmów między rodzicami i dziećmi.

 

Dojrzały sposób komunikowania się, w ogóle jest w Polsce mało rozpowszechniony, również między dorosłymi. Wiele mężów i żon całymi latami funkcjonuje na zasadzie wymiany zdawkowych pytań i równie zdawkowych odpowiedzi: "Co chcesz na obiad? Schabowego". "Czemu tu kładziesz moje papiery?! Nie zawracaj mi głowy twoimi papierami!" "Będę po szóstej. Dobra, tylko się nie spóźnij, jak ostatnim razem". Itp. W wielu rodzinach kontakt dorosłych ze sobą nie wychodzi poza tego typu komunikaty. Ci ludzie nie mają pojęcia, jak może wyglądać prawdziwa rozmowa, bo dla nich to właśnie jest rozmowa. Nie ma się więc co dziwić, że prowadzenie głębokich i ciekawych dialogów z własnymi dziećmi, w ogóle nie mieści im się w głowie.

 

W polskich domach do poważniejszej rozmowy z dziećmi dochodzi zazwyczaj dopiero, kiedy się coś wydarzy, gdy pojawi się problem. I zazwyczaj zaczyna się ona od recytacji zarzutów. Do tego dość często dochodzi krzyk. W takiej "rozmowie" dziecko albo nic nie mówi, albo zaczyna pyskować. Rodzic kończy ją jakimiś dyrektywami, groźbami, nakazami. I uważa, że w ten sposób "porozmawiał z dzieckiem", czy też "przemówił mu do rozumu".

 

Wojciech Eichelberger: Ja mam podobne obserwacje i podobne zdanie. Komunikowanie się rodziców z nastoletnimi dziećmi jest w wielkim kryzysie. Mechanizm tego kryzysu jest taki, że kiedy dzieci dorastają, to wyczerpuje się jakiś dotychczasowy, sprawdzony i wygodny dla rodziców model kontaktu z nimi, gdzie jest się albo autorytetem, albo kontrolerem, albo jednym i drugim. A także kimś, z kim dziecko spontanicznie szuka kontaktu. Bo małe dzieci zazwyczaj nieustannie dążą do rozmów z rodzicem, chcą się czegoś dowiedzieć, czymś pochwalić, o coś zapytać. A my się szybko do tego przyzwyczajamy i wydaje nam się, że tak będzie zawsze "bo to jest przecież nasze dziecko".

 

AJ: Czas mija i nagle to nasze dziecko, niemalże z dnia na dzień, staje się dla nas kimś zupełnie innym, niepojętym, nieprzewidywalnym...

 

WE: Tak. Często ta nagła przemiana odbywa się w okresie wakacyjnym, w ciągu kilku tygodni, miesięcy. Z domu wyjeżdża ktoś dobrze nam znany, a wraca kompletnie inny człowiek. I nagle robi się trudno, bo dziecko, które dotąd się w nas wpatrywało z pełną akceptacją, zaczyna nas bacznie i krytycznie obserwować. Z pozycji jedynego autorytetu, z dnia na dzień lądujemy na cenzurowanym, a w oczach naszego nastolatka widzimy niewypowiedzianą pretensję: "Co ty mi właściwie masz do powiedzenia?!".

 

Nasz syn czy córka, który dotąd sam domagał się bycia wysłuchanym i wtajemniczał nas we wszystkie szczegóły swoich przeżyć, nagle mówi: "Dlaczego ja mam ci się właściwie tłumaczyć?". A kiedy zwracamy się do niego, jak zwykle dotąd, słyszymy: "Kiedy wreszcie zaczniesz mnie traktować poważnie?!"

 

W życiu rodzica, to więcej niż rewolucja. Żeby opanować sytuację, należałoby się gruntownie zreformować i to w bardzo krótkim czasie. A niełatwo to zrobić i wielu rodzicom to się nie udaje. Niektórzy nie podejmują nawet prób. Pozostają w starym typie kontaktu z dzieckiem, choć ono naprawdę jest już innym człowiekiem. Rozmowy się więc urywają, bliskość zastępują jej pozory.

 

Można powiedzieć, że zostają zerwane normalne stosunki dyplomatyczne. Do rozmów - jak wspomniał Andrzej - dochodzi tylko wtedy, gdy zdarzają się konflikty, kiedy dziecko przekracza jakąś dopuszczalną granicę.

 

AS: Kontakty z rodzicami zaczynają być tak napięte i nieprzyjemne, że dzieci nie tylko przestają je inicjować, ale i zaczynają ich unikać.

 

WE: Ale nie jest tak, że nastolatki nie potrzebują kontaktu z rodzicami. One go bardzo potrzebują, tylko rodzicom szalenie trudno jest wypracować taką formę tych kontaktów, która będzie dla dziecka do przyjęcia.

 

AS: Zgadzam się, że dzieci w tym okresie jak najbardziej potrzebują rozmów z ojcem i matką, tylko że de facto ich nie inicjują. Nie chce im się gadać z rodzicami, bo są przyzwyczajeni do tego, że rodzinne rozmowy toczą się zwykle według jednego, złego scenariusza.

 

Natomiast bez wątpienia w dzieciach jest wtedy przeogromna potrzeba wygadania się i bycia wysłuchanym, czego dowodem są choćby astronomiczne rachunki telefoniczne które potrafią nabijać, ku przerażeniu rodziców czy noce przegadywane do białego rana z rówieśnikami.

 

WE: Rodzice powinni być wtedy przygotowani na trudny okres przejściowy. Ważne jest, by w nastolatku nie dostrzegali albo jeszcze wyłącznie dziecka, albo już wyłącznie dorosłego. A często tak bywa, że jeśli zbuntowane dziecko traci w naszych oczach dziecięcy status, to od razu nie dajemy mu już żadnej taryfy ulgowej: "Jak zaczynasz podskakiwać, kwestionować mój autorytet, moje warunki, jednym słowem jak już jesteś taki dorosły, to w takim razie radź sobie sam" - wielu rodziców ucieka w taką postawę z bezradności. Dlatego warto pamiętać, że to nie jest " albo, albo". - albo dziecko, albo dorosły. Nastolatek to coś w rodzaju poczwarki - już nie larwa ale jeszcze nie motyl.

 

AJ: Co się dzieje w relacji nastolatek-rodzice, gdy w domu brakuje normalnej rozmowy przez dłuższy czas?

 

WE: W domach, w których się nie rozmawia brakuje bliskości. Członkowie takiej rodziny w gruncie rzeczy niewiele o sobie wiedzą i nie rozumieją się. A trudno jest wychowywać dzieci bez więzi i zrozumienia. Tak czy owak musi się wytworzyć jakaś przestrzeń na zbuntowane decyzje dziecka, która sprawi, że to kim się ono stanie, będzie bardziej jego dziełem, niż realizacją naszych rodzicielskich projektów. Nastolatki i dwudziestolatki o to właśnie walczą.

 

AS: Kiedy sytuacja braku kontaktu staje się chroniczna, nastolatki z reguły w pewnym momencie stawiają swoich rodziców "na spalonym", a wtedy już, czego by rodzice nie zrobili, i tak w oczach dzieci wychodzą "na głupa".

 

Jak potem nagle próbują ratować sytuację i chcą rozmawiać na poważnie, dziecko patrzy już na nich nieufnie i myśli: "Co wy tu dziś przede mną odgrywacie. Przecież wiem, jak to jest zazwyczaj, więc nie wciskajcie mi kitu, że nagle tak strasznie liczycie się z moim zdaniem".

 

Jak znów rodzicom puszczają nerwy i traktują dziecko protekcjonalnie, to ono reaguje pretensją: "Dlaczego wy mnie traktujecie jak smarkacza?!"

 

AJ: Można popaść w czarną rozpacz. Nie ma dobrego rozwiązania?

 

AS: Dobrym rozwiązaniem jest nie doprowadzanie do takiej sytuacji.

 

Nie warto czekać, aż problemy komunikacyjne rozwiążą się same, bo one same się tylko nawarstwiają i z czasem coraz trudniej jest się dogadać.

 

AJ: Czego właściwie oczekują od nas dorastające dzieci?

 

WE: To skomplikowana sprawa, bo z jednej strony chcą być traktowane dorośle, ale z drugiej nie "za dorośle". Ta ambiwalencja jest w dorastających dzieciach bardzo silna.

 

Na pewno nie potrzebują już rodzica, który wszystko wie lepiej, mówi jak ma być i nie dopuszcza dziecka do głosu. Ale nie potrzebują też rodzica-kumpla, który nie stawia granic, nie broni żadnych zasad, któremu jest wszystko jedno, byleby by było fajnie i bezkonfliktowo.

 

AJ: Skąd to rozchwianie?

 

WE: Dla dzieci wejście w dojrzewanie, to -jak już wspominałem - okres przeistoczenia. Przez pewien czas one same nie wiedzą kim są, więc rodzicom tym bardziej trudno jest za nimi nadążyć. Ale z każdym rokiem na pewno czują się coraz bardziej dorosłe, stają się bardziej dorosłe i potrzebują bardziej dorosłego traktowania.

 

AS: Tymczasem w wielu rodzicach właśnie wtedy, gdy ich dzieci dorośleją, nasila się tendencja do prawienia im morałów, pouczania, strofowania.

 

AJ: Ale bywa i tak, że rodzice starają się dzieci traktować po dorosłemu, a one reagują na to irytacją.

 

AS: Z mojego doświadczenia wynika, że tam, gdzie takie wysiłki rodziców są bojkotowane, do głosu dochodzą jakieś zaszłości. Inaczej mówiąc mamy tu do czynienia z wyrównywaniem rachunków. Najwidoczniej w rodzinie pokutują jakieś nie załatwione sprawy, stare zadawnione konflikty.

 

AJ: Czy każdy nastolatek z definicji jest niesłychanie trudnym rozmówcą, czy też sami jakoś zapracowujemy na to, że w pewnym momencie tak ciężko nam się dogadać z własnymi dziećmi?

 

AS: Moim zdaniem mamy na to duży wpływ. Wcale nie musi być tak, że kontakt z nastolatkiem to nieustająca wojna i jedno wielkie wzajemne niezrozumienie.

 

Wiele zależy na przykład od tego, jak dziecko było traktowane w rodzinie, zanim wkroczyło w okres dojrzewania.

 

WE: Ale jednocześnie nie powinniśmy mieć złudzeń, że w relacji z dorastającym dzieckiem da się uniknąć trudnego okresu. Jakiś rodzaj napięcia i buntu musi się wtedy w rodzinie ujawnić, a nawet powinien. Niezależnie jak równymi, wyrozumiałymi i mądrymi rodzicami będziemy.

 

AJ: W wartej polecenia książce "Żyć i przetrwać w rodzinie" autorstwa Robina Skynnera i Johna Cleese'a pada taka myśl "Nastolatki przygotowują się do niezależności od rodziny. Próbują zbudować nową, oddzielną od rodziców tożsamość i poczuć się z nią pewnie. A bardzo zdrowym sposobem na to jest trochę się pobuntować.[...] Dlatego potrzebują czegoś, przeciwko czemu będą się buntować, wyraźnych granic, na których mogą sprawdzać swoją siłę".

 

WE: Do tego właśnie zmierzam. Jeśli nasze dziecko nie przejawia żadnych oznak buntu, we wszystkim zgadza się z mamą i tatą, powinno to budzić raczej nasz niepokój, niż entuzjazm. To wcale nie jest ideał, do którego należy dążyć. Problem nie w tym, że dziecko w pewnym momencie zacznie się buntować, ale jak będzie się buntować. I jaka będzie nasza reakcja na ten bunt. Czyli co i w jaki sposób będziemy mieli wtedy dziecku do powiedzenia. I czy w ogóle będziemy potrafili z nim rozmawiać.

 

AJ: Jak można mądrze rozmawiać z dzieckiem od najwcześniejszych lat?

 

AS: W różnym wieku oznacza to różne rzeczy.

 

Na początku np. rodzice powinni wyposażyć się w programową cierpliwość i zwracać uwagę na to, by ich kilkuletnie dziecko wypowiadało się do końca, jeśli tylko chce im coś zakomunikować. Nawet jeśli czasami ma z tym kłopoty, bo na przykład włączają mu się naraz cztery wątki i w jego opowieść wkrada się chaos, albo gdy nie znajduje właściwego słowa i używa dziesięciu, żeby coś nazwać. Naprawdę warto pielęgnować ten pęd kilkulatków do mówienia, bo to kształtuje pierwsze, często dożywotnie nawyki konwersacyjne dziecka.

 

Albo przyzwyczai się od małego, że jest słuchane i brane na serio, albo nabędzie przekonania, że to co ma do powiedzenia, nie jest ważne, zwłaszcza, że na dodatek inni potrafią to wyrazić sprawniej i lepiej.

 

Ten negatywny przekaz rodzi się w głowie dzieci wtedy, gdy rodzice notorycznie je uciszają, poprawiają, dokańczają za nie ich wielowątkowe opowieści "szybciej i logiczniej" albo po prostu oganiają się od nich pod hasłem: "Idź się wreszcie pobawić i daj mi spokój". Dotyczy to najczęściej rozgadanych pięcio-, sześciolatków.

 

Takim dzieciom wtłacza się w głowę następujący przekaz: "Masz prawo zaprzątać mi uwagę tylko, jeśli stanie się coś naprawdę strasznego. Jak się skaleczyłeś - to przyjdź i powiedz, a jak nie - to trzymaj się z daleka i się baw. To co masz do powiedzenia, mnie nie interesuje."

 

Dziecko szybko i bezwiednie przyzwyczają się, że dzielenie się wrażeniami, opowiadanie o swoich sukcesach czy zdobyczach, należy do rzeczy niepoważnych. AJ: Czy to doświadczenie może mieć coś wspólnego z późniejszym odburkiwaniem monosylabami na nasze pytania?

 

AS: Jestem przekonany, że tak. Kiedy kilka lat później role się odwracają; dorośli zaczynają czuć deficyt wiedzy o dzieciach i usiłują skłaniać je do opowiadania o sobie, nagle okazuje się, że dzieci nie mają ochoty do nas mówić. Do poważnej rozmowy znowu dochodzi zazwyczaj dopiero wtedy, gdy coś się stanie. Trudno nie dostrzec analogii.

 

AJ: Czyli to, jak będziemy rozmawiać z nastoletnim dzieckiem i jak ono będzie z nami rozmawiać, w niemałym stopniu zależy od sposobu w jaki komunikowaliśmy się z nim, gdy był kilkulatkiem?

 

AS: Myślę, że nawet wcześniej. Nie bez znaczenia jest to, w jaki sposób rozmawiamy z dzieckiem właściwie od niemowlęctwa.

 

Bo nawet dziecko, które jeszcze nie wypowiada słów i czasem tylko coś gaworzy, potrzebuje, żeby rodzic od czasu do czasu uważnie się w nie zapatrzył, okazał jakoś, że je słucha.

 

Dzieci w trzecim, czwartym roku życia zadają już konkretne, często trudne pytania, bardzo chcą się od nas różnych rzeczy dowiedzieć, próbują uzyskać wytłumaczenie rozmaitych zjawisk. I często wtedy ze strony rodziców spotyka je kpina albo tzw. "jaja". W polskich domach pokutuje na przykład maniera robienia z mówiącego dziecka "małpy" przy gościach.

 

Ze strony dziecka wygląda to tak, że kiedy pyta o coś w towarzystwie, zamiast odpowiedzi, której oczekuje, słyszy gremialny wybuch śmiechu. Dorośli nie zdają sobie sprawy z tego, że dziecko niejednokrotnie bardzo to przeżywa, choć nie zawsze daje po sobie poznać, że taka reakcja dorosłych je speszyła, czy zraniła.

 

Wielu ludzi wspomina jeszcze po latach takie wydarzenia jako coś upokarzającego. Co ciekawe, pamiętają je w szczegółach.

 

WE: Rodzice nie widzą zazwyczaj związku między tym, że kiedyś udawało im się za pomocą dziecka rozbawić gości, a tym, że dziś kiepsko się z nim dogadują. Związku tego nie są świadome też same dzieci, ale on z pewnością istnieje.

 

AJ: Czasami rodzice małych dzieci rozumują tak: "Będę z nim rozmawiał, jak już da się porozmawiać. Bo o czym mielibyśmy teraz rozmawiać, o misiu?"

 

AS: Stanowczo nie zgadzam się, że z małymi dziećmi nie da się poważnie porozmawiać. Wręcz przeciwnie. To może być ciekawe doświadczenie dla dorosłego, nie mówiąc już o tym, że dla dzieci rozmowa o misiu jest bardzo ważną rozmową.

 

Niektóre z takich rozmów bywają kluczowe dla zrozumienia świata i zaczynają się bardzo wcześnie. Pamiętam na przykład trzyletnią dziewczynkę, która przyszła do swojej mamy z poważną miną i zadała pytanie właśnie a propos misia, a mianowicie: "Kiedy miś robi kupę?" Matkę zamurowało i powiedziała: "Miś nie robi kupy". Na co dziewczynka drążyła dalej: "Ale jak to?! Przecież ty robisz kupę, ja robię kupę, tato, babcia, piesek...No to czemu miś nie robi kupy?!"

 

Matka zaczęła tłumaczyć córeczce, że miś nie je, więc nie ma z czego robić kupki itp., a w pewnym momencie ta dziewczynka zapytała skonsternowana: "No jak to, to mój miś nie jest prawdziwy?!" Bo najpierw słyszała, że miś się martwi, kiedy ona nie chce jeść albo spać, że trzeba misia przytulić, to będzie mu miło, a teraz nagle okazuje się, że miś kupy nie robi, a nawet nie je!

 

I w ten sposób doszło do wyjaśnienia dziecku, jaka jest różnica między zabawką a żywym zwierzęciem.

 

AJ: Dowiedziało się, że pieska może boleć, jak mu się urwie nogę...

 

AS: No właśnie, a misia nie. Albo, że pies podczas próby urwania mu nogi może stawiać opór i ugryźć, co raczej nie grozi nam ze strony pluszowego misia.

 

Jednym słowem, takie zagajenie ze strony dziecka można potraktować jako punkt wyjścia do fajnej, bez wątpienia zabawnej dla dorosłego, ale i poważnej dla dziecka rozmowy. Oczywiście można też całą sprawę uciąć krótką ripostą: "Miś nie robi kupy i już. Nie zadawaj głupich pytań. Idź się bawić."

 

AJ: A jakie najczęściej błędy popełniają rodzice w rozmowach ze starszymi dziećmi?

 

WE: Myślę, że podstawowym błędem jest po prostu nie podejmowanie rozmów z nastoletnimi dziećmi.

 

AJ: Skąd w nas dorosłych taka niechęć do rozmawiania z własnymi dziećmi, przy jednoczesnej niezaspokojonej ciekawości na temat sekretów ich życia?

 

WE: Niemal każdy nastolatek ma w swoim życiu taki moment, gdy myśli o swoich rodzicach: "Wszystko co od was do tej pory słyszałem, jest do niczego, bo kolega mi powiedział..." albo "...bo przeczytałem, że...". W ten sposób kompletnie dewaluuje mądrość rodzica i niejednokrotnie daje mu to do zrozumienia.

 

Po niewątpliwym szoku, jakim dla dorosłych jest coś takiego, wielu z nich unosi się dumą, obraża na dzieci, ma poczucie zranienia lub rozgoryczenia ich niewdzięcznością, a jednocześnie tym bardziej stara się pokazać, kto tu rządzi.

 

To bardzo nietrafiona reakcja. Bo jak już wspominaliśmy, podważanie autorytetu rodzica, zamknięcie się w sobie, szukanie akceptacji raczej w grupie rówieśniczej, niż w domu, to wszystko są normalne, a nawet pożądane przejawy prawidłowego rozwoju dziecka. Tylko że wielu rodziców o tym nie wie, więc tępią te przejawy rodzącej się autonomii i sami przy okazji też cierpią.

 

AS: To trochę tak, jakby oskarżyć niemowlaka, że robi kupę w majtki "mamie na złość". A on robi to co robi, bo inaczej jeszcze nie potrafi.

 

AJ: Ale rodzice też są tylko ludźmi. Kiedy dziecko na każdy temat zaczyna mieć przeciwne zdanie niż mama i tata, a na dodatek daje do zrozumienia, że nawet nie chce mu się o tym z nimi gadać, bo i tak nic nie zrozumieją, to trudno się dziwić, że mama i tata czują się dotknięci.

 

WE: Rodzicom na pewno trzeba dać czas, żeby mogli trochę ochłonąć. Bez wątpienia im też niełatwo odnaleźć się z dnia na dzień, nawet jeśli rozumieją, że ich dziecko musi się trochę pobuntować. Szok, zranienie, trudność w znalezieniu się w nowej sytuacji są zrozumiałe. Ważne jest jednak, żeby nie pozostać jedynie na tym poziomie. Żeby się zreformować i dojrzeć - dla dobra obu stron.

 

AJ: Czyli, między innymi, nauczyć się rozmawiać z dziećmi w innym niż dotychczas stylu.

 

WE: Między innymi.

 

AJ: Od czego powinniśmy zacząć?

 

WE: Na początek potrzebny jest wysiłek, by przestać mówić do dziecka wyłącznie ex cathedra, czyli z pozycji tego, kto zawsze wszystko wie najlepiej. A potem trzeba powoli, powoli uczyć się, że nastolatkowi nie wystarczy oznajmić: "Tak jest, bo ja tak mówię". Dużo lepszy efekt osiągniemy, jeśli zaczniemy uzasadniać przed nim swoje poglądy, przedstawiać rzeczowe argumenty i dopuścimy do siebie myśl, że mogą one przekonać nasze dziecko, ale nie muszą - i świat się od tego nie zawali. Kiedy dziecko nie czuje, że nasz pogląd jest jedynie obowiązującym, znacznie częściej zdarza mu się przyznawać nam rację.

 

AS: Aby rozmowy między rodzicami i ich dorastającymi dziećmi miały jakiś sens, obie strony muszą się nauczyć pewnych reguł. Pierwsza jest taka, że rozmowa powinna być dobrowolna. Obie strony muszą chcieć rozmawiać. Jeśli któraś nie ma na to akurat ochoty, lepiej poczekać, znaleźć właściwszy moment, niż zmuszać. Bo wymuszony kontakt, to rozmowa spalona na starcie.

 

W polskich domach w rozmowach z dziećmi, bardzo częstym błędem jest właśnie nieprzestrzeganie zasady dobrowolności. I mam tu na myśli zarówno sytuację, gdy rodzic mówi: "Choć no tu, muszę z tobą porozmawiać" i kompletnie go nie obchodzi, co właśnie robi jego dziecko, jak i odwrotny wariant, gdy dziecko narzuca rozmowę, podczas, gdy rodzic pada z nóg, jest wkurzony, zmęczony, czymś zaabsorbowany. Tyle, że to my uczymy dzieci uważności na inne osoby. Nasze zachowanie przez długi czas jest dla nich wzorcem, więc jeśli nie są w stanie rozpoznać, że bywają lepsze i gorsze momenty, by wciągać mamę w rozmowę, to najprawdopodobniej przykład takiego lekceważenia potrzeb innych otrzymały od nas.

 

AJ: Czyli zachowanie nastolatków, które tak bardzo nieraz nas drażni, jest odbiciem naszych własnych cech? Cały problem polega na tym, że jeśli są to cechy uciążliwe dla bliźnich, to teraz zaczynają być wymierzone w nas.

 

AS: W dużym skrócie można to tak streścić. Np. dziecko, na które ciągle ktoś krzyczał w dzieciństwie, w wieku dojrzewania będzie miało większą tendencję do pyskowania, wywrzaskiwania swoich racji i niesłuchania argumentów rodziców, niż takie, które w przeszłości zaznało spokojnego, zrównoważonego tonu, któremu rodzice pokazali, że ludzie, gdy się ze sobą nie zgadzają, wcale nie muszą na siebie od razu wrzeszczeć.

 

AJ: Jakie jeszcze błędy, dotyczące naszych rozmów z dziećmi, należą do błędów powszechnych?

 

WE: Dość częsta jest taka sytuacja, że nastolatek chce nam coś przekazać, zostać wysłuchany i nie ma na to żadnych szans, ponieważ jesteśmy zainteresowani tylko jak najszybszym przekazaniem dziecku jakiejś tezy dydaktycznej w stylu "No widzisz. Sam się przekonałeś, a przecież mówiłem ci, żebyś tego nie robił, tak to jest jak robisz coś po swojemu itp.".

 

AS: Do listy grzechów głównych dodałbym jeszcze przeforsowywanie swojego zdania bez względu na argumenty drugiej strony. Nazywam to rozmową pod hasłem: "Czego byś nie powiedział, ma być tak jak chcę, bo tak jest lepiej". Jest to dialog, w którym pozornie słucha się argumentów drugiej strony, ale nie bierze się ich na poważnie pod uwagę i nie mają one wpływu na wynik rozmowy. Wynik jest z góry przesądzony.

 

WE: Skrajnym przypadkiem tego wariantu kontaktu są rozmowy, które zaczynają się od wrzasku, czy inwektyw pod adresem dziecka, próbującego przedstawić swoje racje. Albo zbywanie go argumentami: "Co ty mi tu za bzdury wygadujesz! Czegoś tak głupiego dawno nie słyszałem". W tym wypadku rodzic nawet nie pozoruje, że wchodzi w jakąś merytoryczną polemikę. Nie ma argumentów, w zamian jest obrażanie i deprecjonowanie rozmówcy.

 

AJ: Dla rodziców trudną sprawą jest często już samo zainicjowanie rozmowy. No bo co mamy zrobić, kiedy dziecko nie podejmuje naszych inicjatyw w tym kierunku, coś odburkuje, kolejny raz zbywa nas jakimś "OK.", "Teraz nie mam czasu" itp. Albo daje do zrozumienia, że szkoda mu słów, bo i tak nic nie zrozumiemy?

 

WE: Rzeczywiście, najtrudniejszym etapem - tak jak w stosunkach międzynarodowych - jest często to, by obie strony mogły zasiąść do stołu i zacząć rozmawiać, zachowując twarz. Żeby w ogóle zaczą rozmawiać w sposób szczery i istotny, trzeba podjąć ogromny trud pokonania w sobie wstydu, obawy, bezradności.

 

Nastolatek tego za nas nie zaaranżuje, więc ten ruch należy do nas. Bardzo wiele zależy od tego, w jaki sposób proponujemy rozmowę. Jeśli łapiemy dziecko w przedpokoju, kiedy właśnie wróciło z miasta, to pewnie skwituje nasze zagajenie czymś w rodzaju "tak", "nie", "dobra." i zniknie za drzwiami swojego pokoju. A my zostaniemy urażeni po ich drugiej stronie.

 

Żeby przełamać taki schemat, możemy na przykład zaproponować coś niekonwencjonalnego, co odbiega od rutyny.

 

AJ: Na przykład?

 

WE: Pojedźmy z dzieckiem na spacer do lasu czy parku, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał w spokojnej rozmowie. Zmiana kontekstu utrudnia rutynowe zbywanie nas byle czym. Każdy rodzic sam to wie. Kierując się intuicją i wyczuciem upodobań dziecka, może wpaść na jakieś twórcze, nierutynowe rozwiązanie.

 

AS: Na liście problemów utrudniających rodzicom komunikację z dorastającymi dziećmi zamieściłbym też urażoną ambicję dorosłych. Bywa tak, że ojciec mówi do syna: "Chodź tu, mam do ciebie sprawę". A syn na to, żeby podkreślić, że on jest "ktoś" odpowiada: "Teraz nie mogę, za pół godziny". Na co ojciec doznaje ataku urażonej dumy i myśli sobie: "A co ty gówniarzu masz za sprawy ważniejsze od ojca!" I albo mówi to głośno, albo to w sobie dusi. A jak syn za pół godziny pyta: "Co chciałeś tato", odpowiada dzieciakowi: "Teraz to JA nie mam dla ciebie czasu". Na co syn mówi: "Jak nie to nie" i po rozmowie. Często spotykam się z takim wariantem funkcjonowania układu rodzice-dzieci wśród moich pacjentów.

 

WE: Zamiast komunikacji, trwa rodzinna gra.

 

AS: Nazywam ją "czapla i żuraw". Ludzie z rodzin, gdzie toczy się taka gra, czasem tygodniami nie informują się o czymś istotnym, dusząc w sobie dziwną satysfakcję, że "przecież chciałem mu wtedy powiedzieć, ale skoro nie miał dla mnie czasu, to niech teraz ma."

 

AJ: Jak to przerwać?

 

AS: W takiej sytuacji cenna może być mediacja kogoś trzeciego. Jeśli np. relacje między ojcem i synem są trudne, mediatorem może być matka albo ktoś bliski obu stronom. Kiedy są bardzo trudne, matka, czy przyjaciel rodziny może nie wystarczyć, i wtedy taką rolę może spełnić np. terapeuta.

 

AJ: Komunikację utrudniają też nieporozumienia na poziomie języka. To bardzo subtelne sprawy, ale ucho nastolatka i rodzica, w konfliktowym okresie dojrzewania, jest chyba szczególnie wyczulone na niuanse. Jaka jest np. różnica w emocjonalnym przekazie, między zdaniami: "Muszę z tobą porozmawiać" i "Chciałbym z tobą porozmawiać".

 

AS: "Muszę z tobą porozmawiać" - to raczej rozkaz. Nie obchodzi nas, czy druga strona też musi lub chociaż chce. Ona ma z nami rozmawiać, bo taka jest nasza wola, a my tu rozdajemy karty. Taki jest ukryty ładunek emocjonalny tego zwrotu.

 

"Chciałbym...", brzmi już znacznie lepiej, jest w tym element propozycji: ja bym chciał, a co ty na to?

 

Z mojego doświadczenia wynika, że do zagajania rozmów dobrze nadają się takie zwroty jak: "Mam do ciebie sprawę", czy "Mam do ciebie dwa słowa". W ten sposób sygnalizujemy naszą gotowość do rozmowy i czekamy na odzew. Przy czym jasne jest, że nie chodzi o rozkaz, ani zapowiedź jakiejś burzy.

 

Bo jak szef dzwoni...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin