Odija_Daniel_-_Niech_to_nie_będzie_sen.doc

(761 KB) Pobierz

 

DANIEL ODIJA

Niech to nie będzie sen

WYDAWNICTWO LITERACKIE


1. Upały i pożary

Złoty szerszeń przecinał żółte pola rzepaku. To Tomasz Lebioda w swoim dziesięcioletnim cieniasie naciskał pedał gazu. Lubił jeździć szybko. Jak najszybciej. Tyle, ile wyciągał jego podrasowany gruchot. Złotego cieniasa ścigał policyjny motocykl prowadzony przez sierżanta Palucha, zwanego przez miejscowych palantem. Sierżant Paluch nienawidził pijanych kierowców, a Tomasz Lebioda rzadko jeździł na trzeźwo. Nie to, żeby był pijakiem.

Pił jak każdy. Ani dużo, ani mało. Ale za kierownicą gardził stanem trzeźwości. „Trzeźwy" w jego słowniku znaczył „słaby". I powolny. O tym wszystkim wiedział sierżant Paluch i zaciekle lawirował swoją emzetką za złotym szerszeniem, który ostrym wirażem wpadał w kolejną polną drogę.

Tego roku lato było wyjątkowo gorące. Suchy piach zgrzytał między zębami, ale sierżant, oddany sprawie, nie przerywał pogoni. Piach zalepiał usta, lecz policjant wypracował w sobie przemyślny system spłukiwania warg śliną. Gdy tylko wyczuł błotnistą magmę w ustach, spluwał w bok tak siarczyście, że aż zarzucało motocyklem, i tylko odpowiedni balans ciała ratował go przed upadkiem.

Przez zakurzone gogle nie widział za wiele. Zresztą nawet gdyby je wyczyścił, okazałby się całkowicie odporny na piękno ziemi, którą rył dwoma kołami w pogoni za Lebiodą. Z pól wpadali w chłodne lasy, gdzie buki, brzozy i sosny ocieniały brzegi jezior wyciągniętych jak leniwe kobiety na słońcu, wąskich w talii i głębokich. Uch! Wpadało się w ich głębię jak w rozkoszny sen, który był tym bardziej piękny, że dotykalny.

Tomasz Lebioda uśmiechał się pod nosem. Papieros, którego nerwowo przesuwał w ustach, smakował mu jak nigdy. Wypita kilkadziesiąt minut temu z sołtysem flaszka podniosła ciśnienie. No i ta pogoń. Kto by tam zliczył, ile to razy ścigali się z sierżantem Paluchem? Lebioda zawsze mu uciekał, ale tym razem przeczuwał, że Paluch mu nie odpuści.

Cięty był na pijanych. Zaciekły w respektowaniu prawa. A przecież komu na tych polach mógł zagrozić Lebioda tym swoim cieniasem? Zagubionemu turyście? Nawet jeśli kilku kręciło się po okolicy, to z pewnością zdążyliby uskoczyć. Studenci zazwyczaj są nerwowi, a nerwowość sprzyja czujności.

Przez otwarte okno cieniasa przewijał się świat złotych pól i ciemnych lasów. Obrazy zlewały się w pędzący potok. Wystarczyło wyciągnąć rękę, by dotknąć strumienia barw, dziękując za cud, że jednak się staliśmy. Ostatnio ulubiona jałówka Lebiody nie mogła urodzić. Pchała, pchała i nic. Cielak głowę miał w brzuchu, a nogi na zewnątrz. Zawiązali mu sznur na kopytka i zaczęli ciągnąć, i w końcu wyciągnęli, ale martwego.

Znowu wiraż, tym razem na rozstajnych drogach. Ta prowadziła do Bolkowa, ta do Brus, a tamta na bagna. Złoty cienias Lebiody prawie wpadł na krzyż, z którego zwisał umęczony Chrystus. Ukrzyżowany przyglądał się pościgowi z wielkim zainteresowaniem. No bo co tu się zazwyczaj działo?

Mało kto przejeżdża, większość przechodzi. Ludzie z perspektywy krzyża wyglądają dziwacznie. Można się zastanawiać, czy warto było oddać za nich życie. Idą, czasem jadą, ale zawsze zmierzają do celu, którego właściwie nie ma. W dodatku nie doceniają drogi, którą pokonują, bo interesuje ich tylko to, co jest na jej końcu. A przecież końca nie ma. Na końcu jest tajemnica, dla każdego inna. W zależności od poglądów, zrozumienia, wiary, intelektu...

Sierżant Paluch znowu splunął.

— Ja ci, skurwielu, pokażę! — mówił do siebie przez zęby, poprawiając się na policyjnej emzetce, bo majtki weszły mu w tyłek i za nic nie chciały wyjść. — Ja ci pokażę! Pokażę ci jak mojej Ance. Nie odpuszczę, choćbyś klękał! — odgrażał się.

Wiadomo, że Lebioda by nie klęknął przed Paluchem, nawet gdyby go po plecach smagali i w pięty gwoździe wbijali. Lebioda miał kłopoty z klękaniem nawet w kościele, to co dopiero przed takim Paluchem. Ale przed Paluchem swego czasu klęczała jego własna żona. „Romku, kochany, nie zabieraj mi prawa jazdy" — błagała, ale mąż był nieugięty.

„Anno, stanowisz zagrożenie dla innych kierowców". „Romku, jakie to zagrożenie? Bo ja nie wiem".

„Powodem zagrożenia jest zbyt wolna jazda obywatelki!" — brzmiał wyrok.

Taki to był sierżant Roman Paluch, bezlitosny i oddany państwowej służbie. Zabrał żonie prawo jazdy i odtąd musiał sam ją wozić do roboty. I woził. A z nerwów krew go zalewała. Tyle spraw na głowie i jeszcze żona doszła! Dlatego teraz był podwójnie, co tam!, potrójnie wściekły na uciekającego Lebiodę.

Tomasz Lebioda kierował się w stronę swojego domu. Wesoło zapowiadająca się przygoda stała się trochę kłopotliwa. Alkohol rozpędził krew w żyłach do prędkości, przy której ciężko było się skoncentrować. I ten cholerny upał! Lebioda zaczął rwać kierownicą. Ścinał zakręty gwałtownymi ruchami rąk. Rzeczywistość na przemian okazywała się zbyt wolna na reakcje albo zbyt szybko umykająca. Słowem, ciężko było Lebiodzie wstrzelić się w drogę, którą podążał. Ale jakoś dał radę. Z piskiem opon wjechał w otwartą bramę podwórka (gdyby była zamknięta, rąbnąłby w nią) i zatrzymał się tuż przed wejściem do domu.

Ledwo wyszedł z cieniasa, momentalnie zatoczył się do tyłu. Złapał równowagę w chwili, gdy na podwórko wjeżdżał sierżant Paluch. Natychmiast skierował motocykl, próbując zagrodzić Lebiodzie drogę do drzwi, nie zdążył jednak. Lebioda poczuł przednią oponę emzetki na tyłku, ale już był na pierwszym schodku. Gdy Paluch zeskakiwał z motocykla, Lebioda zamykał się od wewnątrz.

— Nie tym razem, Lebioda, nie tym razem! — zawył Paluch.

Rozpędził się i grzmotnął barkiem. Odbił się tylko, a drzwi nawet nie drgnęły. Powtórzył rozbieg i grzmotnięcie trzy razy — nic to nie dało. Z wnętrza domu słychać było śmiech Lebiody.

— Walnij tak w kalendarz, a może coś światu dasz! — odszczekiwał się.

— O żeż ty! — ryknął ponownie sierżant.

Stanął pośrodku podwórka i zaczął się rozglądać.

To było bardzo nerwowe rozglądanie się. Po prawej obora, z tyłu — stodoła, po lewej — druga obora, na wprost — dom. Policjant wyraźnie czegoś szukał. Może nawet myślał. Po prawej obora, w której krowy, kozy i chlew, z tyłu stodoła, w której siano, koty i szczury, po lewej obora, w której chlew, kury i kaczki, na wprost dom — jest! Dom ma nie tylko drzwi, zaryglowane, zamknięte na trzy spusty! Dom ma też okna! W dodatku otwarte, skoro upał nie do wytrzymania.

— Lebioda, nie tym razem! Nie tym razem, Lebioda! — zawył sierżant Paluch, a Lebioda wewnątrz domu skulił się w sobie jak ślimak w skorupie, bo poznał po pewności w głosie policjanta, że dzisiaj sprawa przegrana.

W kuchni coś zachrobotało i Lebioda zobaczył but Palucha szurający o parapet. Nawet nie podbiegł do okna, by je zamknąć i odciąć nielegalne wtarg9 nięcie prawa do domu, bo jakie prawo jest nielegalne, jeśli jest prawem i prawo ma za sobą, tym bardziej jeśli ty przekraczasz prawo bezprawnie według prawa? — tak mniej więcej konstruowały się myśli Lebiody, gdy szukał schronienia w sypialni pod łóżkiem. Silne ramię prawa wyciągnęło go jednak z ukrycia i podniosło na wysokość swojej twarzy.

Lebioda czubkami butów dotykał podłogi.

— No i co, Lebioda? — sierżant Paluch był to kawał chłopa. Mundur szyto mu na zamówienie.

I może tylko z tego powodu kochała go Anna, jego żona. — Gdzie prawko? — przeszedł sierżant do konkretu.

— A gdzie ma być?

Paluch przeszukał Lebiodę i nic nie znalazł poza kluczykami do samochodu, które skwapliwie schował w swojej kieszeni.

— Zaraz, zaraz — próbował oponować Lebioda, ale Paluch zaatakował ponownie: — Gdzie prawko?

— A gdzie ma być? — powtórzył Lebioda i dodał: — Na komisariacie w Kostyniu. Od trzech lat — wycedził z satysfakcją.

Sierżant Paluch schudł dziesięć kilo.

— To na co ja? — wybełkotał zakłopotany i puścił Lebiodę, który lekko zatoczył się do tyłu, ale natychmiast odzyskał równowagę i wyzywającym ruchem rąk poprawił sobie kołnierz koszuli.

— Może tak dla przyjemności, co? Dla samego jeżdżenia, pościgu... — mrugnął porozumiewaw10 czo, ale w tym momencie twarz sierżanta Palucha rozjaśniła zbawcza myśl, która wypłynęła na wargi, krzywiąc je w triumfującym uśmieszku.

— No to kluczyki, gagatku...

— Co „kluczyki"? — udawał głupiego Lebioda.

— Konfiskuję kluczyki. — Paluch zamerdał Lebiodzie kluczykami przed nosem. — Nie będziesz mi tu zapierdalał po pijaku po polach...

— A jaki ja pijany? — Lebioda się zacietrzewił. — Ja pijany? — I chuchnął Paluchowi w twarz odorem przetrawionego alkoholu.

Sierżant Paluch nie zamierzał wyjaśniać tej skomplikowanej kwestii. Dziarskim krokiem wyszedł na podwórko, a gdy stanął na schodach, poczuł się jak pan i władca. Lebioda próbował iść za policjantem.

Nie było to łatwe, bo musiał zmieścić się w przedpokoju i trafić do przedsionka. Tymczasem rzucało nim o ściany, bardziej na boki niż do przodu. Bimber wyrobu sołtysa ścinał dopiero po jakimś czasie, ale za to ze zdwojoną siłą.

— Ja pijany? Ja?

Sierżant Paluch podszedł do złotego szerszenia i spojrzał na koła. Długo się nie zastanawiał. Wyciągnął pamiątkę po dziadku, szwajcarski scyzoryk, którym dziadek uwielbiał dłubać sobie między zębami, i przekłuł nim najpierw przednią prawą oponę cieniasa, potem przednią lewą, a gdy zabrał się do dwóch tylnych, Lebioda zawył: — Myślisz, że to coś da?! Jak będę chciał jeździć, to będę jeździł! Ty, ty...

Sierżant Paluch zerwał się z przyklęku i ostrzegawczo pogroził palcem.

— Lebioda! Nie kończ, bo to będzie obraza policjanta na służbie, a za to wezmę cię na komisariat, aż wytrzeźwiejesz.

— A gdzie, gdzie masz świadków?

— O, twoja żona idzie. — Rzeczywiście żona Lebiody wchodziła przez bramkę. — Ona nie lubi, jak pijesz... Zresztą szkoda ci będzie kasy na nowe opony.

— Na moim własnym, po ojcu, na moim podwór- ku się rządzisz, co? — zazgrzytał zębami Lebioda. — Jeszcze zobaczymy!

— Radzę ci schować cieniasa do stodoły. Żeby nie zardzewiał na deszczu, a potem na śniegu... — Sierżant Paluch był z siebie bardzo zadowolony. Odjeżdżając, pokłonił się oniemiałej Lebiodowej i tyle go widzieli.

— A na chuj mi samochód! — krzyczał za nim Lebioda. — Gdzie będę chciał, to dojdę! — I przysiadł na schodkach.

Żona minęła go w milczeniu i weszła do domu.

O czym tu gadać. Owszem, nie lubiła, gdy mąż pił, ale najważniejsze, że był pracowity i czysty. Potrafił zadbać o gospodarstwo. A że czasami się zabawił?

Cóż, jego sprawa. Dopóki obrotny, może się czasami zabawić, tak myślała Lebiodowa. A tymczasem Lebioda cicho mamrotał pod nosem: — Świat jest tak piękny, że zasługuje na to, by po nim chodzić. Nie deptać, nie! Chodzić, chodzić...

Delikatnie jak po hostii...

Podniósł się ciężko i ruszył w stronę jeziora.

— Delikatnie jak po świętości... — powtarzał sobie.

Musiał zejść z górki i pochyłość lekko go rozpędzała. Mimowolnie nogi przebierały coraz szybciej, ale Lebioda zawsze w porę wyhamowywał. Ani razu się nie przewrócił. Ech, ten bimber sołtysa, wielka moc! A gdy doszedł nad brzeg, zwalił się na plecy pod ulubioną sosną. Na miękki mech, jeszcze nie stwardniały od upału.

Leżał i marzył. Kochał te okolice. Zielono-złote pagórki skrywały w sobie głębokie rynny wypełnione krystalicznie czystą wodą. W zależności od tego, jak się spojrzało, woda jaśniała szafirem albo srebrzystym dywanem. Nad nią błękitne niebo. Białe krowy w czarne łaty leniwie skubały soczyste łąki.

Pola wschodziły zbożem, gryką i rzepakiem. Większość z nich wykarczowano z lasów i wyglądały jak komnaty o ścianach z drzew. W cieniu gałęzi szumiała ulga i rozkosz. Hipnotyczny pomruk owadów ukołysał Lebiodę do snu.

Tymczasem sierżant Paluch pruł gęste od światła i zapachów powietrze. Wierna emzetka przeleciała przez łachy piachu i wpadła na asfalt. Boże, jak prawdziwy kowboj! Jak amerykański komandos, uzbrojony twardziel i szlachetne ramię prawa! Paluch rozkoszował się jazdą. Gogle przesunął na kask i zastąpił okularami przeciwsłonecznymi. Teraz wiatr kładł mu się na twarz jak ciepły ręcznik. Wyciskał z oczu łzy szczęścia. Mógłbym tak jeździć do końca życia! — marzył i wykręcał z emzetki ostatnie poty.

Jak tak dalej pójdzie, to może dadzą mi starszego sierżanta. Wyniki mam, nie mogą zaprzeczyć. Już pięć lat czekam. Ale się doczekam. Należy mi się.

Jeszcze tylko zgarnę szajkę tych dupków, co jeżdżą po szlakach turystycznych, a wtedy awans murowany. I może hondę dadzą do pościgów... Uff! To by dopiero było...

Całe to zdarzenie ominęło Adama Nowaka, który przyjechał nad jezioro z silnym postanowieniem, że wyremontuje, a raczej przebuduje domek letniskowy, tak by można było mieszkać w nim zimą.

Jednoizbowa chałupa była spadkiem po rodzicach.

Tutejsi zbudowali ją trzydzieści lat temu. Ściany i podłogi zbili z okorowanych żerdzi sosny. Domek już trochę podupadł na zdrowiu. Belki rozeschły się i trzeba było je zaimpregnować przed kornikami. Starą popękaną dachówkę pokrył mech. Za to w niezłym stanie była weranda. Zawsze ocieniona, otwierała się na zatokę jeziora, rozłożoną w dole dobrych sto metrów dalej. Widok na wodę przesłaniał wierzchołek starej sosny, pod którą Tomasz Lebioda śnił pogoń za sierżantem Paluchem. Tym razem on był oprawcą, a policjant ofiarą.

Gdy Lebiodzie usiadła na nosie natrętna mucha, Adam stanął w izbie i zachłysnął się czasem przeszłym. Osmalony dymem kominek, stary ciemno14 brązowy kredens, kilka drewnianych półek i dwie belki, z których zwisały pokryte kilkumiesięcznym kurzem drewniane aniołki i lepy na muchy upstrzone wyschniętymi trupami owadów. W jednym z kątów stała biało-błękitna Matka Boska wielkości małego dziecka. Kiedyś jeden z tutejszych włamał się do chaty, ale nic nie ruszył, bo ludzie tu wierzący, i pewnie obecność gipsowej figurki nie pozwoliła mu na grzech złodziejstwa.

Nad głową Marii nachylały się dwie półki ze starymi żelazkami na węgiel. Adam nigdy nie próbował zrozumieć słabości rodziców do tych przedwojennych złomów, które wątpliwie ozdabiały izbę. Na półkach i parapetach dusiły się w suchej mgle gliniane główki diabełków, cynowe kieliszki i świeczniki, filigranowy kołowrotek poważnie naruszony przez korniki, ceramiczne figurki błękitnych królików i stado trzynastu biało-czarnych krów, z których każda stała lub leżała w innej pozie. Jakieś kamyki, korzenie o dziwnych kształtach, na dwóch wieszakach wykonanych z poroży koźląt słomkowe kapelusze i czapki z daszkiem, a na ścianach białe talerze malowane w błękitne kwiaty. Na innych półkach butelki i dzbanki z glinianymi i drewnianymi sztućcami. Nad drzwiami niewielki krzyż zbity z brzozowych gałęzi, na drzwiach podkowa przynosząca szczęście temu domowi. Gdy tak Adam rozglądał się po izbie, słońce wpadające przez okna ożywiło pływający plankton kurzu i wszystkie przedmioty zaczęły mienić się w oczach, i rozbudzać coś, co wywoływało niepokój. Adama złapały duszności i gdy odwrócił się, by wyjść, spojrzał w owalne lustro wiszące na ścianie na prawo od drzwi — zobaczył zmęczonego mężczyznę o twarzy pokrytej ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin