Oe Kenzaburo - Zerwać paki zabić dzieci.rtf

(346 KB) Pobierz
Kenzaburo Oë

Kenzaburo Oë

 

 

 

 

Zerwać pąki, zabić dzieci


1. Powitanie

 

Dwóch naszych chłopców uciekło w nocy, więc o świcie tkwiliśmy wciąż w tym samym miejscu. Najpierw rozwieszaliśmy na bladym jeszcze słońcu nasze sztywne od wilgoci zielone płaszcze, a potem gapiliśmy się na brązową rzekę za szpalerem figowców, ścieżką holowniczą i niskim żywopłotem. Wczorajsza ulewa wyżłobiła w ścieżce głębokie bruzdy, którymi teraz płynęła całkiem czysta woda. Wartki nurt rzeki, wezbranej od deszczu, topniejących śniegów i wody z pękniętej tamy, niósł z dzikim rykiem padlinę: psy, koty i szczury.

A potem na ścieżkę wyległy wieśniaczki z dziećmi. I kobiety, i dzieci, jakby zawstydzone, patrzyły na nas z zaciekawieniem, ale też bezczelnie; coś tam między sobą szeptały i co chwila wybuchały śmiechem. A to nas wkurzało. Dla nich byliśmy istotami z innej planety. Niektórzy podeszli do żywopłotu, wyzywająco mierząc w wieśniaczki przyrodzeniami przypominającymi dojrzewające morele. Jakaś kobieta w średnim wieku przepchnęła się przez tłumek rozchichotanych i podekscytowanych dzieci. Z zaciśniętymi wargami i czerwonymi od śmiechu policzkami gapiła się na nas, rzucając towarzyszkom z niemowlętami na rękach sprośne uwagi pod naszym adresem. Ta zabawa powtarzała się już tyle razy w każdej z mijanych wiosek, że przestało nas bawić bezwstydne poruszenie, jakie w tych wiejskich babach wywoływał widok naszych genitaliów, obrzezanych tak, jak to zwykle robi się chłopcom z poprawczaka.

Postanowiliśmy nie zwracać uwagi na bandę gapiów za żywopłotem. Jedni z nas krążyli po tej stronie ogrodzenia jak zwierzęta w klatce, inni porozsiadali się na spalonych słońcem kamiennych płytach i wpatrywali się w blade cienie liści na ciemnobrązowej ziemi, czubkami palców kreśląc w niej ich drżące, niebieskawe zarysy.

Tylko mój brat nie odwracał wzroku przed natarczywymi spojrzeniami wieśniaczek. Stał przy żywopłocie, opierając się o twarde, skórzaste kamelie, upstrzone kroplami opadłej mgły, które zraszały przód jego płaszcza. Dla niego te baby były jak przedziwne, intrygujące stwory. Od czasu do czasu podbiegał do mnie i paplał mi do ucha wysokim, podekscytowanym głosem, z zachwytem opisując jaglicze oczy i spękane wargi dzieci albo wielkie, sczerniałe i zgrubiałe od pracy na roli paluchy kobiet. Widziałem, jaką ciekawość on z kolei budzi wśród wieśniaczek, i byłem dumny z jego lśniąco różowych policzków i pięknych, błyszczących tęczówek.

Tylko że obcy, zamknięci jak dzikie zwierzęta w klatce i wystawieni na wzrok innych, muszą nauczyć się wieść bezwolną, ślepą egzystencję kamienia, kwiatu czy drzewa, czyli po prostu tylko trwać. Mój brat, ponieważ wciąż się gapił, to w policzki uderzały go gęste, żółtawe kulki flegmy, zwijane na językach kobiet, i kamyki rzucane przez dzieci. On jednak tylko ocierał twarz wielką, wyszywaną w ptaki chustą i wciąż się dziwił, dlaczego go obrażają.

Jak widać, mój brat nie dorósł jeszcze, by przywyknąć do życia pod obserwacją, do życia zwierzęcia w klatce. Ale my wszyscy - tak. My z pewnością dorośliśmy i przywykliśmy do wielu rzeczy. Wiedzieliśmy, że musimy uparcie iść do przodu, przystosowując i ciała, i umysły do tego, co spotykało nas codziennie. Bicie do krwi, omdlenia - to był dopiero początek; ci, których przydzielono na miesiąc, by opiekowali się psami policyjnymi, ryli brzydkie słowa na ścianach i podłogach młodymi palcami, zdeformowanymi już przez silne zęby głodnych psów, które karmili co rano. Mimo to wytrącił nas z równowagi widok naszych dwóch uciekinierów, których przyprowadził strażnik z policjantem. Byli kompletnie wykończeni.

Kiedy strażnik gadał z policjantem, my otoczyliśmy naszych dwóch dzielnych kolegów, którym tak nieszczęśnie się nie udało. Mieli podbite oczy, zaschnięte strupy krwi na wargach i we włosach. Wyjąłem spirytus z mojej apteczki, przemyłem im rany, polałem je jodyną. Jeden z nich, starszy, dobrze zbudowany, podwinął nogawkę: na wewnętrznej stronie uda miał olbrzymi siniak po kopniaku. Nie mieliśmy pojęcia, jak się coś takiego leczy.

- Miałem w nocy wydostać się przez las do portu. Miałem dostać się na statek i odpłynąć na południe - powiedział z żalem.

Śmialiśmy się głośno, choć wciąż byliśmy zdenerwowani. On ciągle tęsknił za południem i zawsze opowiadał to samo, więc przezywaliśmy go Minami - Południe.

- Ale złapali nas chłopi. I dali mi niezły wycisk. A przecież nie ukradłem im nawet jednego ziemniaka. Potraktowali nas jak szczury.

Krzyczeliśmy z podziwu i złości na ich odwagę i na brutalność wieśniaków.

- A mało brakowało, żebyśmy dotarli do drogi do portu. Potem już tylko ukryć się pod budą ciężarówki, i zaraz bylibyśmy w porcie.

- Ech - westchnął młodszy. - Byliśmy już tak blisko...

- Ale się nie udało - przerwał mu Minami, oblizując wargi. Bo znowu musiał rozboleć cię brzuch.

- No.

Młodszy z uciekinierów wciąż był blady - cały czas bolał go brzuch. Teraz zwiesił głowę ze wstydu.

- Zbili was? - zapytał mój brat. Oczy mu błyszczały.

- Zbili to mało powiedziane - odparł Minami z dumą i pogardą. - Wywijałem im się, póki mogłem, więc jak mnie złapali, byli tacy wściekli, że chcieli mi rozkwasić dupę motykami.

- Motykami! - powtórzył z zachwytem brat.

Kiedy policjant wreszcie sobie poszedł, rozgoniwszy najpierw tłum po drugiej stronie żywopłotu, strażnik zwołał nas wszystkich. Najpierw sprał po twarzy Minamiego i jego wspólnika, rozmazując im na nowo krew na ustach, po czym skazał ich na całodzienną głodówkę. Ponieważ był to bardzo łagodny wyrok, a w dodatku strażnik nie bił jak strażnik, i w ogóle obszedł się z nimi jakoś tak bardziej po ludzku, uznaliśmy, że chce przywrócić jedność naszej grupy.

- Nie próbujcie znów uciekać - odezwał się strażnik, odchrząknął i zaczerwienił się. - Z takiej odciętej od świata wsi daleko nie uciekniecie. Nienawidzą was tu jak trądu i zabiją bez wahania. Łatwiej byłoby wam zwiać z więzienia.

Miał rację. Wszystkie nasze ucieczki, a jeszcze bardziej ich daremność, nauczyły nas, że choć wędrujemy od wioski do wioski, wznosi się wokół nas wciąż ten sam gigantyczny mur. Dla wieśniaków byliśmy jak drzazga za skórą - parła na nas ze wszystkich stron zwarta, przytłaczająca masa ciał. Odziani w twardą zbroję swej wspólnoty chłopi nie lubią wpuszczać obcych między siebie, a co dopiero pozwalać im wśród siebie żyć. Nasza mała gromadka dryfowała więc po tym morzu, które nigdy nikogo do siebie nie przyjmowało, tylko zawsze z powrotem odrzucało na brzeg.

- Powiem wam, że nigdzie nie bylibyście tak dobrze pilnowani. Widać, że wojna też na coś się przydała - ciągnął strażnik, ukazując w uśmiechu mocne zęby. - Ja bym tam nie dał rady wybić Minamiemu przednich zębów, ale ci chłopi mają twarde pięści.

- Dostałem motyką - wtrącił z satysfakcją Minami. - Od takiego jednego starego.

- Nie gadać bez pozwolenia! - krzyknął strażnik. - I za pięć minut macie być gotowi. Do wieczora musimy być na miejscu. Jak się nie pośpieszycie, to nie dostaniecie nic do żarcia. Ruszać się!

Z okrzykiem radości popędziliśmy po nasze rzeczy do starej szopy na jedwabniki, przydzielonej nam na ostatnią noc. Pięć minut później rzeczywiście byliśmy gotowi do wymarszu. Towarzysz nieudanej ucieczki Minamiego pojękiwał lekko i rzygał na jasnoróżowo w kącie żywopłotu. Ustawiliśmy się w szeregu na ścieżce i zaintonowaliśmy powolną, sprośną przyśpiewkę z naszego poprawczaka. Wywrzaskiwaliśmy jej pseudopobożny refren tak długo, aż nasz kolega przestał rzygać. Zdumione wieśniaczki znów otoczyły nas - piętnastu śpiewających niedożywionych chłopców w zielonych pelerynach. A nas jak zwykle rozsadzało uczucie upokorzenia i zapiekła wściekłość.

Kiedy więc skończył rzygać i gdy wreszcie wykichał z nosa ziarno pszenicy, które mu tam utkwiło, ruszyliśmy w drogę, wybijając rytm nogami w płóciennych butach i pośpiesznie wykrzykując na użytek wieśniaczek trzeci refren naszej piosenki.

 

Był to czas zabijania. Jak niekończąca się powódź, wojna wdzierała się swym masowym szaleństwem w najskrytsze zakamarki ludzkich serc i ludzkich ciał, w lasy, ulice i w niebo. Jeszcze w poprawczaku zdarzyło się, że jakiś lotnik, młody blondyn, spikował tuż nad podwórkiem naszego starego, ceglanego domu po to tylko, by przez szybę kabiny pokazać nam goły tyłek. Następnego dnia rano, kiedy szliśmy na apel, kobieta, która właśnie zmarła z głodu i której zwłoki opierały się o przerażające zwoje drutu kolczastego na bramie, upadła tuż przed naszym strażnikiem. Prawie co noc, a czasem i w biały dzień, niebo nad miastem na przemian rozświetlały łuny i zakrywały kłęby czarnego dymu pożarów, wzniecanych przez bomby.

Był to czas, kiedy po ulicach miotali się dorośli, opanowani na dodatek dziwną manią zamykania za kratkami wszystkich tych, których skóra była jeszcze gładka albo ledwie świeciła delikatnym, kasztanowatym puszkiem; tych, którzy popełnili drobne przestępstwa albo choćby takich, których podejrzewano o kryminalne skłonności.

Im bardziej nasilały się naloty i coraz bliższy był nieuchronny koniec wojny, rodziny niektórych chłopaków zaczynały brać ich do siebie, ale większość nie miała ochoty zajmować się nieudanym, kłopotliwym potomstwem. Wtedy to strażnicy w swej obsesyjnej niechęci wypuszczania z garści zdobyczy wymyślili ewakuację poprawczaka.

Na dwa tygodnie przed planowaną ewakuacją rozesłano już wszystkie listy do rodzin z prośbą o odebranie dzieci; więźniowie szaleli z niecierpliwości. Gdy w pierwszym tygodniu oczekiwania pojawił się mój ojciec - to on mnie kiedyś zadenuncjował - ubrany od stóp do głów w ciuchy z demobilu, nie mogłem opanować radości, tym bardziej że wziął ze sobą mojego brata. Okazało się jednak, że ojcu po prostu sprzykrzyło się szukać miejsca, w które mógłby wysłać brata, i że wpadł na pomysł, by skorzystać z ewakuacji poprawczaka. Byłem bardzo zawiedziony, ale gdy ojciec odjechał, uściskaliśmy się z bratem mocno.

Brat, którego włączono do grupy młodocianych przestępców i musiał nosić uniform poprawczaka, szalał z radości i fascynacji przez kilka pierwszych dni. Później bez przerwy gadał z nimi, z zamglonymi z zachwytu oczyma, zadręczając ich pytaniami o najdrobniejsze szczegóły ich przewinień. Gdy w nocy leżał ze mną pod wspólnym kocem, wzdychał ciężko, rozmyślając o tych wszystkich okropnościach. Jeszcze później, gdy już nauczył się na pamięć cudzych krwawych historii, z zapałem wymyślał własne zbrodnie. Od czasu do czasu przybiegał do mnie, z wypiekami na policzkach, i fantazjował, jak to wybił oko dziewczynce swym pistoletem zabawką. Wreszcie wtopił się zupełnie w naszą grupę. W tym czasie zabijania i szaleństwa to chyba właśnie tylko my, dzieci, wykształciliśmy w sobie silne poczucie solidarności. A potem, gdy minęły jeszcze kolejne dwa tygodnie oczekiwania i rozczarowań, nasza grupka - a w niej teraz już i mój brat - ruszyła w tę dziwnie chwalebną, lecz i hańbiącą podróż.

Droga: to ona wyprowadziła nas poza niesamowity, rozpadający się, pomarańczowy płot poprawczaka, ale nie byliśmy przez to bardziej wolni. Było tak, jakbyśmy szli z lochu do lochu, a zamiast pomarańczowego parkanu wyrósł wokół nas inny mur: niezliczeni strażnicy-chłopi o sękatych, spracowanych dłoniach. Wolności mieliśmy teraz dokładnie tyle, co przedtem za ogrodzeniem. Jedyną przyjemnością było gapienie się na całe mnóstwo „dobrych" chłopców i drwiny z nich.

I od samego początku wszystkie nasze powtarzające się i nieuniknione próby ucieczki kończyły się tym, że dorośli zaciekle wyłapywali nas po wioskach, lasach, rzekach i polach i przyprowadzali z powrotem bardziej umarłych niż żywych. Dla nas, dzieci z odległego miasta, wieś była jak ściana z grubej przezroczystej gumy - mogliśmy się w nią wdzierać, ale zaraz odrzucała nas z powrotem.

Właśnie dlatego z wolności zostało nam tylko tyle: mogliśmy wlec się wiejskimi drogami - albo w kłębach kurzu, albo zapadając się po kolana w błocie - podczas odpoczynków w świątyniach, sanktuariach i szopach wykorzystywać chwile nieuwagi naszego strażnika, by prosić wieśniaków o żywność i gwizdać na wiejskie dziewczyny, gdy usiłowaliśmy doczyścić nasze wiecznie zabrudzone mundury.

Nasza podróż miała skończyć się po tygodniu. Jednak ponieważ kolejne negocjacje między naszym strażnikiem a starszyzną wioski, która musiała nas przyjąć, ciągle kończyły się fiaskiem, z jednego tygodnia zrobiły się trzy. Na miejsce - do dalekiej wioski w samym sercu gór - mieliśmy dotrzeć tego popołudnia. Gdyby nie ostatnia ucieczka, pewnie już byśmy tam byli i przysłuchiwali się rozmowie strażnika ze starszyzną albo odpoczywali, wyciągnięci na ziemi.

Kiedy opadły emocje, jakie wywołał w nas powrót uciekinierów, szliśmy szybko i w milczeniu, z tobołkami obijającymi się o uda. Większość z nas szła pogrążona w myślach, we wspólnym przygnębieniu, które rodziło się nam w piersiach i podchodziło do gardła. Ten z bólem brzucha oczywiście jęczał prawie całą drogę.

Nasza podróż dobiegała kresu. Póki byliśmy w drodze, choć szliśmy i w mroku, i za dnia, przynajmniej mogliśmy próbować ucieczki. Teraz, gdy za chwilę mieliśmy znaleźć się w jakiejś wiosce w górskiej głuszy, z dala od żyznych dolin, czuliśmy się tak, jakbyśmy wpadli do głębokiej dziury, za grubym murem, na pewno znacznie grubszym niż pomarańczowy płot poprawczaka. To miał być koniec. Wszystkie wsie, przez które dotąd przeszliśmy, zamknęły się za nami jak krąg nie do przebycia. Nieudana ucieczka Minamiego - pewnie już ostatnia - była chyba głównym powodem naszego niezadowolenia. Tak jak on mieliśmy pretensje i czuliśmy złość do jego towarzysza, który zniweczył jego wysiłki, i to przez takie głupstwo jak ból brzucha. Dlatego gdy jęczał, pogwizdywaliśmy na znak obojętności, a niektórzy rzucali kamieniami w tyłek nieszczęśnika.

Tylko mój brat go pocieszał, nic sobie nie robiąc z naszych wściekłych spojrzeń i nie przestając wypytywać Minamiego o szczegóły ucieczki, ale podniecenie i świetny humor brata nie mogłyy poprawić naszego ponurego nastroju. W końcu on też zmęczył się marszem. Cała grupa wlokła się teraz ze zwieszonymi głowami, w szarych, niezgrabnych ubraniach, nie zważając na oszczekujące nas psy i całe rodziny wieśniaków, które wyległy z przydrożnych gospodarstw i gapiły się na nas. Tylko nasz krzepki strażnik maszerował, prężąc pierś.

Wlekliśmy się jednak tak powoli, że i do świtu nie dotarlibyśmy na miejsce. Gdy jednak ostrożnie przeszliśmy przez most, niebezpiecznie podmyty przez powódź, i skręciliśmy w boczną drogę, prowadzącą od głównej trasy do kolejnego posterunku, ujrzeliśmy grupkę pełnych godności i zapału chłopców w mundurach - kadetów, a obok, na pomalowanej w zielone pasy wojskowej ciężarówce, kilku uzbrojonych żandarmów w średnim wieku. Humory zaraz nam się poprawiły, krzyknęliśmy z radości i rzuciliśmy się pędem w ich stronę.

Kadeci odwrócili głowy, słysząc nasze krzyki, ale wciąż stali sztywno na baczność i milczeli. Byli uzbrojeni w krótkie noże. Twarde twarze, wpółotwarte usta i kształtne głowy sprawiały, że byli piękni jak świetnie ujeżdżone konie. Zatrzymaliśmy się metr przed nimi i przypatrywaliśmy się im tęsknie. Żaden z nas się do nich nie odezwał. Oni też milczeli. Wydawali się zmęczeni i niespokojni. Od tych młodych żołnierzy, którzy ucichli jakby w zdumieniu, od ich miękkich profilów, wyraźnych w zachodzącym słońcu, prześwitującym przez rzadki zagajnik na łagodnym zboczu, płynęła, jak woń ich ciał, wielka, pociągająca siła. Znacznie większa, niż gdyby karczowali las lub wytapiali z sosnowych korzeni gęstą żywicę, lub rozgadani włóczyli się po miasteczku w tych swoich pięknych mundurach.

- Ej - odezwał się Minami, przysuwając głowę tak, że ustami prawie dotykał mojego ucha. - Gdyby tylko chcieli, przespałbym się z każdym za parę sucharów. Choćbym miał być potem cały spuchnięty. - Westchnął. W kącikach wydętych warg gromadziła mu się ślina, gdy patrzył rozjaśnionym wzrokiem na krągłe, twarde pośladki kadetów. - Za to mnie właśnie wsadzili - powiedział z nagłym żalem. - Za to, że się przespałem z kimś takim jak oni.

- Nie gadaj. Jak zrobiłeś to za parę sucharów, to jeszcze się nie skurwiłeś - odparłem. - Wsadzają za pedalstwo, nawet jeśli nie jesteś pedziem.

- Aha - odpowiedział zamyślony i przepchnął się do przodu, żeby jeszcze lepiej przypatrzyć się tym, którzy mogliby zostać jego klientami, gdyby był na wolności.

Mój brat, który dotąd z przejęciem przysłuchiwał się rozmowie naszego strażnika z żandarmami, teraz odwrócił się i podbiegł do mnie. Aż drżał z podniecenia, jak zawsze, gdy z ważną miną dzielił się ze mną podsłuchaną tajemnicą.

- Uciekł. Jeden kadet uciekł do lasu. Wszyscy go szukają. Jakbyśmy poszli do lasu, toby nas zastrzelili.

- Ale po co? - zapytałem, zdziwiony. - Po co uciekł do lasu?

- Uciekł - powtarzał w kółko. - Uciekł. I siedzi w lesie.

Kiedy otoczyli nas nasi koledzy, brat opowiedział to wszystko swym śpiewnym głosem jeszcze wiele razy. Podeszliśmy do żandarmów. Nasz strażnik kazał nam się odsunąć i ustawić pod drzewem. Potem zdał żandarmom relację ze stanu drogi, którą szliśmy, i zachęcił ich, by zadawali pytania. Zgromadzeni pod niskim, rozłożystym drzewem kamforowym zaczynaliśmy się niecierpliwić, przytupując, pochrząkując i wciąż przypatrując się smutnym kadetom, pełnym godności żandarmom rozmawiającym z naszym strażnikiem, i brunatnym, ciemnym zboczom gór, pokrytym opadłymi rdzawopurpurowymi liśćmi - tam właśnie miał ukrywać się zbieg. Ale wciąż nie wiedzieliśmy, co postanowią żandarmi, więc nasz zapał ostygł i znów ogarnęło nas przygnębienie.

Gdy twarze żandarmów i strażnika stały się bardziej ponure w chłodnym powietrzu wieczoru, na drodze pojawił się jakiś człowiek na staroświeckim rowerze. Powiedział coś do żandarmów i załadował rower na ciężarówkę. Oni wydali rozkaz i kadeci ustawili się w szeregu; wtedy strażnik podbiegł do nas.

- Podwiozą nas na miejsce - oznajmił.

Humory natychmiast nam się poprawiły. Z wrzaskiem rzuciliśmy się do ciężarówki. Gdy ruszała z donośnym, mechanicznym zgrzytem, zauważyliśmy, podnieceni, że kadeci ruszają zwartą kolumną w przeciwną stronę.

Rzężąc i szarpiąc, ciężarówka wspinała się po ciemku wąską, stromą drogą. Co jakiś czas musieliśmy wysiadać, bo powódź miejscami podmyła zbocze. Gdy ciężarówka bez ładunku ostrożnie przejeżdżała niebezpieczny odcinek, my staliśmy przed nią na oświetlonej reflektorami, czerwonej, gliniastej drodze, mrużąc oczy od blasku. Ale ten starszy wieśniak z rowerem, który też z nami jechał, zostawał w ciężarówce, kładł się na płask i palił śmierdzące skręty z suszonych ziół. Od początku nie odezwał się do nas ani słowem. Tylko od czasu do czasu patrzył na nasze chude ramiona i kolana, boleśnie wywracał przekrwionymi oczyma i wreszcie odwracał wzrok. Ciężarówka jechała coraz wolniej po nierównej górskiej drodze. Dźwięk jej silnika przecinał bezlitośnie nocną ciszę. Ciemne, prawie czarne liście zdawały się napierać na nią z obu stron, a chłodny, szczypiący w policzki wiatr przynosił wilgotną mgłę i studził trochę rosnące w nas podniecenie.

Poza tym ochotę do szeptów odbierały nam groźne postacie żandarmów, klęczących obok nas w ciężarówce i mocno zaciskających wargi przed coraz silniejszym wiatrem. Nasza nocna wędrówka odbywała się więc teraz w milczeniu, przerywanym tylko jękami naszego chorego. Mimo to za każdym razem, gdy światła ciężarówki oświetlały ciemną ścianę schodzącego w dół lasu i odbijały się od niej jak od przybierającej wody w rzece albo gdy strzelały w górę, ku szczytom, w ślad za krzykami nocnych zwierząt, wyskakujących nagle z gęstwy leśnej, wytężaliśmy wzrok, by dostrzec kryjącego się gdzieś tam dezertera.

Wreszcie zmęczenie długą drogą, niepotrzebne podniecenie, podskoki ciężarówki i czujna obecność żandarmów sprawiły, że zapadliśmy w głęboki sen, przyciskając głowy do twardych, szorstkich desek. Ponieważ mój brat zasnął pierwszy, podtrzymywałem jego ładną głowę, by chronić jego dziecinny sen, ale sam też zasnąłem, oparty o jego ciało.

Gdy otwarłem oczy, przebudzony własnym, niespokojnym snem i potrząsaniem za ramię, jęknąłem głośno na tę nieprzyjemną pobudkę, choć przecież ciągłe naloty powinny mnie już do tego przyzwyczaić. Zorientowałem się, że leżę na deskach ciężarówki i że to mój brat usiłuje wyrwać mnie ze snu. Inni zdążyli już wysiąść, tylko niepozorny wieśniak mocował się ze swym rowerem, którego przednie koło zaplątało się w coś z tyłu paki. By mu pomóc, zerwałem się szybko, otrzepałem ubranie i chwyciłem za zimną, mokrą kierownicę. Rower był ciężki. Wieśniak rzucił mi ponad moimi napiętymi, obolałymi ramionami lekki, ale miły uśmiech. Kiedy udało mu się opuścić rower na ziemię, ja też zeskoczyłem, brat jednak się zawahał; wtedy mocne ręce wieśniaka bez wysiłku opuściły go w dół. Brat zaśmiał się wstydliwie, bo go to połaskotało.

- Dziękuję - powiedział cicho, jak przystało na nowego przyjaciela.

- Aha - odpowiedział wieśniak, podnosząc rower.

Za masą ciemnego, nocnego powietrza, za lśniącą na biało, bladą, wąską drogą płonęło ognisko, wokół którego stało wiele postaci. Żandarmi i nasz strażnik podeszli do nich. Wieśniak ruszył za nimi, niezgrabnie podskakując na siodełku roweru. Zbiliśmy się w grupkę przy ciężarówce i mając od chłodu gęsią skórkę na karkach, patrzyliśmy na nich. Było naprawdę zimno, i to tak jakoś inaczej niż dotąd. Ten nowy chłód był dziwny, przenikał do szpiku kości, jakbyśmy znaleźli się w zupełnie innym klimacie. Pomyślałem, że teraz to naprawdę jesteśmy w górach. Trzęśliśmy się jak osiki, choć żałośnie kuliliśmy ramiona. Ale trzęśliśmy się też z podniecenia, jakie udzielało się nam od ludzi zgromadzonych wokół ognia; ono otaczało ognisko jak las. W milczeniu patrzyłem, jak żandarmi i strażnik wchodzą w grupę wieśniaków i zaczynają z nimi rozmawiać.

Wieśniacy zaraz otoczyli żandarmów i strażnika i szybko zaczęli się naradzać, ale ich słowa nie docierały do naszych na próżno nadstawianych uszu. Przyzwyczajonymi już do ciemności oczyma, w blasku nagle buchających płomieni widzieliśmy iluś tam kadetów i powolne ruchy wieśniaków uzbrojonych w bambusowe dzidy i motyki. Wyglądało to tak, jakby toczyła się tu jakaś mała wojna. Patrzyliśmy na to, zdenerwowani.

Stary wieśniak wyszedł z kręgu spierających się o coś dorosłych i wrócił do nas. Na bagażniku roweru przywiózł trochę chrustu. Rzucił drewno na ziemię i znów ruszył do ognia, bez słowa, ale po chwili przyniósł rozpaloną, zieloną gałąź, strzelającą wokół rozgrzaną żywicą. Oparł rower o drzewo, a my szybko przygotowaliśmy ognisko. Drewno nie chciało się palić, więc, choć zmęczeni, rzuciliśmy się w rzadki las po suche liście i gałązki, które łamały się łatwo z ostrym trzaskiem. Wieśniak wsadzał głowę w dym i z zapamiętaniem rozdmuchiwał ogień, który to przygasając, to rozpalając się na nowo, ukazywał na jego ciemno opalonym, niemal czerwonym, potężnym jak stary pień drzewa karku niezliczone blizny po oparzeniach.

Gdy ogień zaczął wreszcie trzaskać i puszczać w górę gęsty dym, poczuliśmy, że te wspólne wysiłki zbliżyły nas i wieśniaka. W dodatku w żyłach krew zaczynała krążyć szybciej, ogrzewając nasze zziębnięte ciała przyjemnym dreszczem, więc powoli znów poczuliśmy odprężenie. Wieśniak też. Staliśmy wokół roztaczającego słodkawą woń ognia, który teraz palił się jasno, i uśmiechaliśmy się do siebie bez powodu.

- Pan jest kowalem? - zapytał nieśmiało mój brat. - Prawda?

- Aha - odparł wesoło wieśniak. - Jak byłem w twoim wieku, umiałem już wykuwać sierpy.

- Ale fajnie - powiedział brat z nieskrywanym podziwem. - A ja też mógłbym się nauczyć?

- To kwestia wprawy. Widziałeś mój rower? Sam przerobiłem pedały, żeby były mocniejsze. - Wieśniak wstał, wyciągnął rower spod drzewa i przed naszymi zachwyconymi oczami oparł go sobie o kolana; zaśmiał się krótko, gdy obrysował swym popękanym kciukiem pogrubioną oś pedału, niezgrabną i kanciastą, ale wyglądającą jak żywa kończyna, tak jak kończynę przypomina motyka lub sierp.

- Nie wiedziałem, że kowale potrafią przerabiać rowery odezwał się mój brat.

- Nic dziwnego - powiedział kowal, kładąc rower na czarnej ziemi, parującej od żaru ogniska, i wtykając w ogień kilka patyków. Tego nikt nie wie - dodał.

Wsłuchując się w dźwięk tryskającej żywicy, w cichy ruch powietrza, w szmer opadających na ziemię płatków popiołu i w chrapliwy śmiech wieśniaka, myśleliśmy o jedynym rowerze w naszym poprawczaku. Pewnie stoi teraz oparty gdzieś o ścianę, chyba popękały mu już stare, ubłocone opony...

Przy drugim ognisku zrobiło się głośno. Ktoś wydawał rozkazy donośnym głosem. Unieśliśmy głowy i, patrząc w gęsty mrok, zobaczyliśmy, że tamci ustawiają się w szereg.

- To kadeci, prawda? - zapytał kowala jeden z naszych. - Są na ćwiczeniach czy szukają dezertera?

- No - odpowiedział zaraz kowal. - Obławę sobie w górach urządzili. Szukają go wszyscy razem, kadeci i chłopi. Od trzech dni gonimy tam i z powrotem po górach, i nic. Jeżeli uciekł w te strony, to daleko nie zajdzie. Do naszej wsi po drugiej stronie doliny można się dostać tylko kolejką. Inaczej się nie da, bo jest powódź. No więc przeszukaliśmy cały teren, ale daremnie. Pewnie skończymy obławę i wrócimy do siebie, na drugą stronę doliny. On musiał się utopić jeszcze w dolinie.

Nocna, cicha obława uzbrojonych chłopów z dzidami i motykami: uciekający przed nimi żołnierz biegnie przez las i tonie w wezbranej rzece. Westchnęliśmy głęboko na samą mysi o tych krwawych łowach. Wojna! Nagle i niespodziewanie skradające się ku nam dzikie zwierzę! Obława!

-  To musiało być okropne - powiedziałem. - Ta obława. Musiała być okropna.

-  Była okropna. Gorsza niż na dzika - mruknął kowal. - Ludzie tłukli się po krzakach przez trzy dni bez jedzenia i picia. - Jakby na przekór swym słowom kowal miał dość wesołą minę. Powoli powtórzył, co przed chwilą powiedział, a lśniące blaski płomieni iskrzyły mu na mokrych wargach. - Była okropna. Człowiek miał podrapane całe ciało, a nawet królika nie dało się wypłoszyć.

-  To tak samo poluje się na króliki? - zapytał brat, najwyraźniej zdu­miony. - I na zające?

-  Jak się je wypłoszy, to się je łapie - zapewnił kowal. - Gołębie, bażanty, króliki...

Mój brat pochylił się do przodu, chcąc dalej bombardować kowala pytaniami o swe ukochane zwierzątka, ale do ogniska właśnie podeszli szybko nasz strażnik i jakiś wysoki wieśniak. Kowal umilkł i otoczył kolana ramieniem na znak, że rozmowa skończona, a my znów zdrę­twieliśmy z podniecenia.

-  To naczelnik wioski, w której się wami zajmą. Wstać, ukłonić się. W porządku - oznajmił z ulgą strażnik.

Staliśmy, przypatrując się wielkiemu mężczyźnie o ostrym podbród­ku, w roboczym stroju z grubej bawełny i zakrywającej uszy, futrzanej czapce. On też patrzył na nas spod opuszczonych powiek, ale jego oczy lśniły bystrym, brązowym blaskiem.

-  Wszystko jest gotowe na wasz przyjazd. Już od trzech dni - powie­dział naczelnik, poruszając zarośniętą szczęką, jakby żuł ziarno. - Mo­żecie być spokojni.

-  Powierzam was panu naczelnikowi - powiedział strażnik. - Posta­nowiłem wrócić z żołnierzami ciężarówką po drugą grupę. Tylko nie przynieście mi wstydu.

Zapewniliśmy, że nie przyniesiemy i wtedy naczelnik oświadczył:

-  My we wsi zobaczymy, co z wami zrobić, w zależności od waszego zachowania.

- I żebyście się nie buntowali. Jeżeli będziecie łamać regulamin, wasz starosta ma mi powiedzieć. Już ja się z wami porachuję po ewakuacji.

Taka groźba wisiała nad nami od zawsze, opóźniała i obrzydzała każ­de działanie, narażając nas na wielką irytację i zmęczenie. Zrobimy listę obecności, potem ją sprawdzimy, potem wybierzemy starostę i wreszcie niechętny chórek naszych głosów odśpiewa hymn poprawczaka... A tym­czasem wokół nas gromadzili się wieśniacy o brudnych twarzach i w po­dartych ubraniach, ściskali w dłoniach broń i z ciekawością przyglądali się naszej wygłodniałej gromadce. Byliśmy wszyscy obdarci, niespo­kojni, spięci.

Kadeci przemaszerowali od drugiego ogniska do ciężarówki. Patrzy­liśmy na nich jeszcze, gdy ciężarówka zawracała z łoskotem - byli wy­męczeni, zobojętniali, źli i milczący. Już nie wyglądali tak młodo i pięk...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin