MacLean Alistair (1968) - Komandosi z Nawarony.rtf

(772 KB) Pobierz


Uuk Quality Books

Alistair MacLean

Komandosi z Nawarony

 

Przekład: Andrzej Grabowski

Tytuł oryginału: Force 10 from Navarone
Data wydania polskiego: 1989
Data wydania oryginału: 1968

 

 

 

 

 

Lewisowi i Caroline

 

 


Spis treści

I. Czwartek, godz. 00:00-6:00

II. Czwartek, godz. 14:00-23:30

III. Piątek, godz. 00:30-02:00

IV. Piątek, godz. 02:00-03:30

V. Piątek, godz. 03:30-05:00

VI. Piątek, godz. 08:00-10:00

VII. Piątek, godz. 10:00-12:00

VIII. Piątek, godz. 15:00-21:15

IX. Piątek, godz. 21:15 — Sobota, godz. 00:40

X. Sobota, godz. 00:40-01:20

XI. Sobota, godz. 01:20-01:35

XII. Sobota, godz. 01:35-02:00

XIII. Sobota, godz. 02:00-02:15

EPILOG

 


I. Czwartek, godz. 00:00-6:00

Vincent Ryan, komandor Królewskiej Marynarki Wojennej, dowódca niszczyciela najnowszej klasy „S”, HMS „Sirdar”, wygodnie oparł łokcie na zrębnicy mostku, podniósł do oczu lornetkę nocną i w zamyśleniu rozejrzał się po spokojnych, osrebrzonych światłem księżyca wodach Morza Egejskiego.

Najpierw popatrzył wprost na północ, ponad prostymi, równo wyrzeźbionymi w wodzie, białawo fosforyzującymi odkosami fali, pozostawionej przez cienką jak nóż nasadę dziobu jego niszczyciela: najwyżej cztery mile dalej, w oprawie z granatowego nieba i błyszczących jak diamenty gwiazd, sterczała z morza ponura bryła otoczonej ciemnymi skałami wyspy, wyspy Cheros, od miesięcy stanowiącej odległą, oblężoną placówkę dwóch tysięcy angielskich żołnierzy oczekujących, że zginą tej nocy, lecz którym ocalono życie.

Ryan przesunął lornetkę o sto osiemdziesiąt stopni i z zadowoleniem skinął głową. Właśnie to pragnął zobaczyć. Na południu, za rufą, pozostałe cztery niszczyciele płynęły w tak idealnie prostej linii, że kadłub okrętu na przedzie, który w dziobie zdawał się trzymać połyskliwą kość, całkowicie zasłaniał kadłuby trzech płynących za nim. Ryan skierował lornetkę na wschód.

Zastanawiające, pomyślał bez związku, jak małe wrażenie robi, a nawet rozczarowuje to, co pozostaje po katastrofie spowodowanej przez przyrodę lub człowieka. Gdyby nie przyćmiona czerwona poświata oraz kłęby dymu wznoszące się z górnych partii skały i przydające scenerii nieuchwytnej dantejskiej aury pierwotnej grozy i czyhającego nieszczęścia, odległe urwisko skalne nad zatoką wyglądałoby jak za czasów Homera. Wielki skalny występ, który z tej odległości sprawiał wrażenie gładkiego, równego i poniekąd tak naturalnego, jakby w ciągu setek milionów lat wyrzeźbiły go wiatr i pogoda, mogli też równie dobrze wyciąć w skale pięćdziesiąt wieków temu kamieniarze starożytnej Grecji, szukający marmuru na budowę swoich jońskich świątyń. Tym, co nie mieściło się w głowie, co się niemal kłóciło ze zdrowym rozsądkiem, był jednakże fakt, że jeszcze przed dziesięcioma minutami owego występu wcale tam nie było, były za to dziesiątki tysięcy ton skały, kryjącej najbardziej niedostępną twierdzę niemiecką na Morzu Egejskim, a przede wszystkim dwa wielkie działa Nawarony, pogrzebane już na zawsze sto metrów niżej, w morzu. Wolno potrząsając głową komandor Ryan opuścił lornetkę i przeniósł wzrok na ludzi, którzy w ciągu pięciu minut dokonali więcej, niż w ciągu pięciu milionów lat była zdolna dokonać przyroda.

Kapitan Mallory i kapral Miller... Wiedział o nich tylko tyle, tyle oraz to, że owo zadanie powierzył im jego stary znajomy, komandor marynarki nazwiskiem Jensen, który, jak dowiedział się zaledwie dwadzieścia cztery godziny temu — i to ku swojemu kompletnemu zaskoczeniu, był szefem wywiadu aliantów na Morzu Śródziemnym. Wiedział o nich tylko tyle, a może jeszcze mniej. Być może wcale nie nazywali się Mallory i Miller. Być może wcale nie byli kapitanem i kapralem. Takiego kapitana i kaprala jeszcze nie widział. Na dobrą sprawę jeszcze nigdy nie widział takich żołnierzy. Obleczeni w nasiąknięte słoną wodą, zakrwawione niemieckie mundury, brudni, nie ogoleni, milczący, czujni i nieprzystępni należeli do kategorii ludzi, z jakimi jeszcze nie miał do czynienia, a przyglądając się przygasłym, zaczerwienionym i zapadłym oczom, wychudzonym, pobrużdżonym, pokrytym siwawą szczeciną twarzom tych dwu już niemłodych mężczyzn miał jedynie pewność, że tak kompletnie wyczerpanych ludzi widzi po raz pierwszy.

— No, to sprawa chyba załatwiona — powiedział. — Oddziały na Cheros czekają na transport, nasza flotylla płynie na północ, żeby je zabrać, a działa Nawarony nie mogą jej już nic zrobić. Zadowolony pan, kapitanie Mallory?

— To właśnie było naszym celem — przyznał Mallory.

Ryan znów podniósł lornetkę do oczu. Tym razem skoncentrował wzrok na znajdującej się już ledwie w zasięgu jej soczewek gumowej łódce, która zbliżała się do skalistego wybrzeża po zachodniej stronie zatoki Nawarony. Dwie siedzące w niej postacie były już co najwyżej słabo widoczne. Ryan opuścił lornetkę i rzekł w zamyśleniu:

— Pański potężny przyjaciel i jego towarzyszka — nie lubią marnować czasu. Pan... mi ich nie przedstawił, kapitanie.

— Nie miałem okazji. To Maria i Andrea. Andrea jest greckim pułkownikiem, z dziewiętnastej dywizji zmotoryzowanej.

— Andrea był greckim pułkownikiem — sprostował Miller. — moim zdaniem, właśnie przeszedł w stan spoczynku.

— Też tak myślę, spieszyli się, panie komandorze, bo oboje są greckimi patriotami, oboje mieszkają na wyspie i oboje mają wiele do zrobienia na Nawaronie. A poza tym, o ile mi wiadomo, mają do załatwienia pilną i ściśle osobistą sprawę.

— Rozumiem — rzekł Ryan i nie wypytując się dłużej spojrzał jeszcze raz na dymiące ruiny twierdzy. — No, to chyba po sprawie. Skończyliście na dzisiaj, panowie?

— Tak sądzę — odparł ze słabym uśmiechem Mallory.

— W takim razie proponuję trochę snu.

— Co za cudowne słowo. — Miller ze znużeniem odepchnął się od ścianki kapitańskiego mostku i stanął chwiejnie, zmęczoną ręką sięgając do zaczerwienionych, bolących oczu. — Obudźcie mnie w Aleksandrii.

— W Aleksandrii? — Ryan spojrzał na niego z rozbawieniem. — Dopłyniemy tam za trzydzieści godzin.

— To właśnie miałem na myśli — odparł Miller.

* * *

Miller nie przespał trzydziestu godzin. W rzeczywistości spał raptem nieco ponad trzydzieści minut, po których obudził się, powoli uświadamiając sobie, że coś go razi w oczy. Pojęczawszy i ponarzekawszy przez jakiś czas niesporo, zdołał odemknąć jedno oko i zobaczył, że to świeci jaskrawa żarówka wpuszczona w szalunek sufitu kabiny, którą przydzielono jemu i Mallory’emu. Wsparł się na chyboczącym łokciu, zdołał doprowadzić do stanu używalności drugie oko i bez entuzjazmu przyjrzał się dwóm współpasażerom — siedzący przy stole Mallory bez wątpienia przepisywał właśnie jakąś wiadomość, a komandor Ryan stał w otwartych drzwiach.

— To oburzające! — sarknął gorzko Miller. — Przez całą noc nie zmrużyłem oka.

— Spaliście trzydzieści pięć minut, kapralu — odrzekł Ryan. — Przykro mi. Ale Kair powiedział, że ta depesza do kapitana Mallory’ego jest nadzwyczaj pilna.

— Nadzwyczaj pilna? — spytał podejrzliwie Miller i po chwili się rozpromienił. — Pewnie chodzi o awanse, medale, urlopy i tym podobne. — Spojrzał z nadzieją na Mallory’ego, który właśnie skończył rozszyfrowywać depeszę i wyprostował się. — Tak?

— No, nie. Właściwie to zaczyna się dosyć obiecująco, od najserdeczniejszych gratulacji i czego tam jeszcze, ale ciąg dalszy nie jest już taki przyjemny.

Mallory powtórnie odczytał depeszę, która brzmiała: SYGNAŁ PRZYJĘTY NAJSERDECZNIEJSZE GRATULACJE WSPANIAŁY WYCZYN. DLACZEGO POZWOLILIŚCIE ODPŁYNĄĆ ANDREI DURNIE? NATYCHMIAST NAWIĄZAĆ Z NIM KONTAKT. EWAKUACJA PRZED ŚWITEM PO ODWRACAJĄCYM UWAGĘ NALOCIE BOMBOWYM Z PASA NA POŁUDNIOWY WSCHÓD OD MANDRAKOS. PRZESŁAĆ KN Z SIRDARA. PILNE 3 POWTARZAM PILNE 3. POWODZENIA. JENSEN.

Miller wziął depeszę z wyciągniętej ręki Mallory’ego, przysunął ją i odsunął od zmęczonych oczu, by wyraźnie zobaczyć tekst, w przeraźliwej ciszy odczytał wiadomość, oddał ją Mallory’emu i jak długi wyciągnął się na koi.

— O mój Boże! — jęknął i zapadł w stan przypominający wstrząs nerwowy.

— Trafiłeś w sedno — zgodził się z nim Mallory. Ze znużeniem pokręcił głową i zwrócił się do Ryana. — Przykro mi, panie komandorze, ale zmuszeni jesteśmy pana prosić o trzy rzeczy. Gumową łódź, przenośny nadajnik i natychmiastowy powrót do Nawarony. Zechce pan z łaski swojej załatwić, żeby nadajnik ten nastawiono na ustaloną częstotliwość, a pańscy telegrafiści prowadzili stały nasłuch. Kiedy otrzyma pan sygnał KN, niech go pan prześle do Kairu.

— KN? — spytał Ryan.

— Mhmm. tylko to.

— I to wszystko?

— Przydałaby się flaszeczka brandy — powiedział Miller. — Coś, cokolwiek, co pomogłoby nam przetrwać trudy długiej nocy, jaka nas czeka.

Ryan uniósł brew.

— Z pewnością pięciogwiazdkowej, tak, kapralu?

— Miałby pan serce ofiarować butelkę trzygwiazdkowej brandy człowiekowi, który idzie na śmierć? — spytał posępnie Miller.

* * *

Los zrządził, że ponure przewidywania Millera co do szybkiej śmierci nie znalazły potwierdzenia, przynajmniej tej nocy. Nawet przewidywane trudy długiej nocy, jaka ich czekała, okazały się tylko drobnymi fizycznymi niedogodnościami.

Nim „Sirdar” zdążył odwieźć ich z powrotem do Nawarony, podpływając do jej skalistych brzegów tak blisko, jak na to pozwalał rozsądek, niebo pociemniało od chmur, rozpadało się, a od południowego zachodu nadciągnęły spiętrzone fale, Mallory i Miller nie byli więc ani trochę zdziwieni, że wiosłując w gumowej łódce ku pobliskiemu brzegowi są mocno zmoczeni i w opłakanym stanie. Jeszcze mniej dziwił fakt, że kiedy dotarli do usianej kamieniami plaży, byli przemoczeni do suchej nitki, gdyż załamana fala cisnęła ich łódeczkę na stromy występ skalny, przewracając gumowy stateczek, a ich samych strącając do morza. Wypadek ten sam w sobie nie miał jednak wielkiego znaczenia — ich peemy, radio i latarki spoczywały bowiem bezpiecznie w nieprzemakalnych workach, a te na szczęście uratowali wszystkie. W sumie, w ocenie Mallory’ego, lądowanie to było niemal idealne w porównaniu z poprzednim, kiedy podpływali łodzią do Nawarony, a ich grecki kaik roztrzaskał się na kawałki o sterczącą pionowo z wody, wyszczerbioną — i przypuszczalnie niedostępną dla wspinaczy, skalną ścianę południowego urwiska wyspy.

Ślizgając się i potykając przy akompaniamencie odpowiednio siarczystych komentarzy, przedostali się przez mokry, gruby żwir i potężne kamienie, aż w końcu drogę zastąpiło im strome zbocze, wznoszące się ku prawie kompletnym ciemnościom w górze. Mallory odpakował cieniutką latarkę i zaczął starannie badać powierzchnię stoku, oświetlając ją wąskim, skupionym promieniem. Miller dotknął jego ręki.

— Trochę ryzykujemy, co? — spytał. — Mówię o latarce.

— Nic nie ryzykujemy — odparł Mallory. — Tej nocy wybrzeża nie będzie pilnował żaden żołnierz. Wszyscy będą gasić pożary w mieście. A poza tym, przed kim jeszcze mieliby się strzec? Ptaszki to my, a ptaszki zrobiły swoje i odfrunęły. Tylko wariat wracałby po tym na tę wyspę.

— Dobrze wiem, kim jesteśmy. Nie musi mi pan tego mówić — rzekł z przejęciem Miller. Mallory uśmiechnął się do siebie w ciemnościach i dalej badał zbocze. W ciągu minuty znalazł to, na co liczył — zakrzywiony żleb w skale. Wraz z Millerem wdrapał się łożyskiem usianej łupkiem i kamieniami skalnej rozpadliny tak szybko, jak tylko pozwalały na to zdradliwe występy i punkty oparcia, na których mogli oprzeć nogi, po kwadransie dotarli na płaskowyż i zatrzymali się, żeby odetchnąć. Miller dyskretnym ruchem sięgnął głęboko za pazuchę bluzy mundurowej, a zaraz potem rozległ się dyskretny bulgot.

— Co robisz? — spytał Mallory.

— Zdaje się, że usłyszałem szczękanie własnych zębów. No, bo co oznacza to „pilne trzy, powtarzam pilne trzy” w depeszy?

Nigdy przedtem tego nie widziałem. Ale wiem, co oznacza. Że gdzieś jakichś ludzi czeka śmierć.

— Na początek mógłbym wymienić takich dwu. A co będzie, jeżeli Andrea nie poleci? Nie należy do naszego wojska. Nie musi lecieć. No, a poza tym oświadczył, że z miejsca bierze ślub.

— Poleci — zapewnił z przekonaniem Mallory.

— Skąd pan jest taki pewien?

— Bo Andrea to jedyny odpowiedzialny człowiek, jakiego znam. Ma podwójne, ogromne poczucie obowiązku — wobec samego siebie i wobec innych. Właśnie dlatego wrócił na Nawaronę — ponieważ wiedział, że jest potrzebny mieszkańcom wyspy. I z tego samego powodu opuści Nawaronę, bo kiedy zobaczy szyfr „pilne trzy”, dowie się, że ktoś, gdzie indziej, potrzebuje go jeszcze bardziej.

Miller odebrał Mallory’emu butelkę z brandy i wetknął ją z powrotem bezpiecznie za pazuchę.

— No cóż, jedno panu powiem. Przyszła pani Stavros nie będzie tym zachwycona — powiedział.

— Andrea Stavros również, więc nie za bardzo pali mi się przekazać mu wieści — odparł szczerze Mallory. Zerknął na swój fosforyzujący zegarek i poderwał się na nogi. — Do Mandrakos mamy pół godziny marszu.

* * *

Dokładnie w trzydzieści minut potem Mallory i Miller, ze zwieszającymi się im aż do bioder schmeisserami, które wyjęli z nieprzemakalnych worków, przemieszczali się szybko, ale bardzo cicho, z cienia w cień przez plantację drzew chlebowych na skraju wioski Mandrakos. Nagle na wprost siebie usłyszeli charakterystyczny brzęk, jaki wydają szklanki w zderzeniu z szyjkami butelek.

Dla nich dwu takie niebezpieczne sytuacje były czymś tak powszednim, że nie wartym wymiany spojrzeń. Opadli cicho na czworaki i poczołgali się dalej, a gdy się posuwali, Miller z uznaniem wietrzył nosem, bo grecki żywiczny trunek ouzo ma nadzwyczajną zdolność rozchodzenia się w powietrzu na znaczną odległość dookoła. Mallory z Millerem dotarli na skraj kępy krzaków, przywarli płasko do ziemi i spojrzeli przed siebie.

Sądząc po zdobnych w liczne pętelki i guziki kamizelkach, szerokich szarfach i fantazyjnych nakryciach głowy, dwaj osobnicy, oparci o pień platana rosnącego na polanie, byli bez wątpienia mieszkańcami wyspy, a sądząc po trzymanych na kolanach strzelbach, pełnili poniekąd rolę strażników, natomiast prawie pionowa pozycja butelki z ouzo, którą przechylali do ust, by wytrząsnąć z niej resztkę zawartości, wskazywała z równą oczywistością, iż do swoich obowiązków nie podchodzą zbyt poważnie, i to od dłuższego czasu.

Mallory i Miller wycofali się już nie tak ukradkowo jak nadeszli, wstali i spojrzeli jeden na drugiego. Widać brakło im stosownego komentarza. Mallory wzruszył ramionami i odszedł w prawo, zataczając koło. Jeszcze dwukrotnie, kiedy przemykali ku centrum wioski Mandrakos, przebiegając od cienia jednego gaju drzew chlebowych do drugiego, od cienia platanu do platanu, od cienia domu do domu, spotkali, ale też łatwo uniknęli, innych pozornych strażników, jak jeden mąż bardzo swobodnie pojmujących swoje obowiązki. Miller wciągnął Mallory’ego w drzwi jakiegoś domu.

— A z jakiej to okazji świętują nasi przyjaciele? — spytał.

— A ty byś robił co innego? To znaczy, nie świętował? Niemcom już nic po Nawaronie. Minie tydzień i się stąd wyniosą.

— No dobrze. To dlaczego wystawili straże? — Miller skinął głową w kierunku małej pobielonej cerkiewki, stojącej pośrodku wiejskiego placu. Ze środka dobiegał stłumiony szmer głosów. Wylewało się też z niej przez bardzo niedokładnie zaciemnione okna wiele światła. — Czy to ma coś wspólnego z tym?

— Cóż, bardzo łatwo możemy się tego dowiedzieć — odparł Mallory.

Ruszyli cicho dalej, wykorzystując każdą dostępną osłonę i każdy cień, aż dotarli do jeszcze głębszego cienia, rzucanego przez dwie łukowe przypory, podtrzymujące mur wiekowej cerkwi. Pomiędzy owymi przyporami znajdowało się jedno z kilku zacienionych z większym powodzeniem okien, spod którego przesączała się na zewnątrz jedynie cieniutka smużka światła. Dwaj mężczyźni schylili się i zajrzeli przez wąską szparę.

Cerkiew w środku sprawiała wrażenie jeszcze bardziej wiekowej niż z zewnątrz. Wysokie, nie malowane, wyciosane przed wieloma wiekami ławy z dębu były pociemniałe i wygładzone przez niezliczone pokolenia wiernych, a samo drewno popękane i nadgryzione zębem czasu. Pobielone ściany wręcz dopraszały się podparcia tak z zewnątrz, jak od wewnątrz, chyląc się ku upadkowi, który na pewno był już niedaleki, no a dach prezentował się tak, jakby w każdej chwili miał runąć.

Szum głosów mieszkańców wyspy — obu płci i niemal wszystkich generacji, wielu w odświętnych szatach — którzy zajmowali niemal wszystkie dostępne miejsca siedzące w cerkwi, jeszcze się nasilił. Wnętrze oświetlone było dosłownie setkami kapiących świec — wielu starodawnych, plecionych, ozdobnych, wydobytych bez wątpienia na tę specjalną okazję — które stały wzdłuż ścian, środkowej nawy i ołtarza, przy samym ołtarzu zaś czekał niewzruszenie pop, brodaty patriarcha w liturgicznych prawosławnych szatach.

Mallory i Miller wymienili pytające spojrzenia i już mieli się wyprostować, kiedy za ich plecami rozległ się czyjś niski i bardzo spokojny głos.

— Ręce na kark — polecił miłym tonem. — Wstańcie bardzo wolno. W ręku mam pistolet maszynowy.

Wolno i ostrożnie, tak jak zażądano, Mallory i Miller wypełnili polecenie właściciela głosu.

— Odwrócić się. Ale ostrożnie.

Odwrócili się więc — ostrożnie. Mallory przyjrzał się potężnej ciemnej postaci, która zgodnie z zapowiedzią rzeczywiście trzymała w ręku pistolet maszynowy, i spytał gniewnie:

— Czy zechciałbyś, z łaski swojej, skierować to draństwo w inną stronę?

Ciemna postać wydała okrzyk zdziwienia, opuściła broń do boku, pochyliła się i na jej pobrużdżonej twarzy mignęło przelotne zaskoczenie. Andrea Stavros nie miał we zwyczaju okazywać po sobie bez potrzeby uczuć i natychmiast odzyskał zwykły spokój.

— To przez te niemieckie mundury — wyjaśnił przepraszająco. — One mnie zmyliły.

— Ty też byłbyś mnie zmylił — powiedział Miller. Z niedowierzaniem przyjrzał się strojowi Andrei — niewiarygodnie obszernym bufiastym spodniom, czarnym butom z cholewkami, wymyślnie wzorzystej kamizelce i wściekle fioletowej szarfie w pasie — wzdrygnął się i zamknął udręczone oczy. — Odwiedziłeś lombard w Mandrakos? — spytał.

— To uroczysty strój moich przodków — odrzekł spokojnie Andrea. — A wy dwaj wypadliście za burtę?

— Nieumyślnie — odparł Mallory. — Wróciliśmy zobaczyć się z tobą.

— Mogliście wybrać na to odpowiedniejszą porę. — Andrea zawahał się i spojrzał na mały oświetlony budynek po drugiej stronie ulicy. — Możemy pogadać tam.

Wprowadził ich do środka i zamknął drzwi. Sądząc po ławkach i spartańskim umeblowaniu, pomieszczenie to z pewnością służyło jako miejsce zgromadzeń miejscowej społeczności, było wioskową salą zebrań. Oświetlały ją trzy dość mocno kopcące lampy olejowe, których światło nad wyraz powabnie odbijało się od dziesiątków butelek z gorzałką, winem, piwem i od szklanek, które zajmowały niemal każdy wolny cal powierzchni dwóch długich stołów na krzyżakach. Tak bałaganiarskie i kłócące się z estetyką ustawienie odświeżających trunków świadczyło o mocno zaimprowizowanych i pośpiesznych przygotowaniach do uroczystości, a zwarte szeregi flaszek zdradzały zamiar wynagrodzenia przesadną ilością braków jakościowych.

Andrea podszedł do bliższego stołu, wziął trzy szklanki, butelkę ouzo i zaczął nalewać trunek. Miller wyłowił z bluzy brandy i wyciągnął ją w stronę Greka, ale ten przeoczył ów gest, nazbyt pochłonięty nalewaniem. Wręczył im szklanki z ouzo.

— Na zdrowie — powiedział, opróżnił szklankę i dodał w zamyśleniu: — Nie wróciłeś tu bez ważnego powodu, drogi Keithie.

Mallory bez słowa wyjął z impregnowanego portfela depeszę z Kairu i podał Andrei, który wziął ją z pewnym ociąganiem, przeczytał i mocno się zachmurzył.

— Czy „pilne trzy” znaczy to, co myślę? — spytał.

Mallory znów nie odezwał się słowem, a tylko potwierdził skinieniem głowy, bacznie obserwując przyjaciela.

— Bardzo mi to nie na rękę. — Andrea spochmurniał jeszcze bardziej. — Bardzo nie na rękę! Mam na Nawaronie wiele do zrobienia. Miejscowym ludziom będzie mnie brakować.

— Mnie też to nie jest na rękę — odezwał się Miller. — Miałbym wiele do zrobienia na londyńskim West Endzie. Im tam też mnie brakuje. Spytaj której bądź barmanki. Ale przecież nie o to chodzi.

Andrea zmierzył go groźnym wzrokiem w martwej ciszy, a potem spojrzał na Mallory’ego.

— Nic nie mówisz — powiedział.

— Bo nie mam nic do powiedzenia.

Andrea z wolna rozchmurzył twarz, choć czoło miał nadal zmarszczone. Zawahał się przez chwilę, po czym znów sięgnął po butelkę ouzo. Miller lekko się wzdrygnął.

— Proszę bardzo — rzekł, wskazując butelkę z brandy.

Andrea po raz pierwszy uśmiechnął się krótko, nalał pięciogwiazdkowego napitku Millera do szklanek, jeszcze raz odczytał depeszę i zwrócił ją Mallory’emu.

— Muszę to sobie przemyśleć — powiedział. — Mam najpierw do załatwienia pewną sprawę.

— Sprawę? — spytał Mallory, spoglądając na niego z zatroskaniem.

— Mam do załatwienia ślub.

— Ślub? — spytał grzecznie Miller.

— Czy musicie powtarzać wszystko, co powiem? Ślub.

— A na pewno wiesz czyj? — spytał Miller. — I to na dodatek tak późno w nocy.

— Dla niektórych na Nawaronie bezpieczna jest tylko noc — odparł cierpko Andrea. Obrócił się raptownie, odszedł, otworzył drzwi i przystanął niezdecydowanie.

— A kto się żeni? — spytał z zaciekawieniem Mallory.

Andrea nie odpowiedział. Zamiast tego wrócił do najbliższego stołu, nalał sobie pół szklanki brandy, wypił ją, przeczesał dłonią gęste ciemne włosy, poprawił szarfę w pasie, wyprostował ramiona i zdecydowanym krokiem ruszył do drzwi. Mallory i Miller wpatrzyli się w niego, potem w drzwi, które zamknęły się za nim, a wreszcie wymienili spojrzenia.

* * *

W jakiś kwadrans potem nadal wymieniali spojrzenia, tym razem mając miny na przemian to zwyczajnie rozbawione, to lekko oszołomione.

Siedzieli na tylnych ławkach w greckiej cerkwi prawosławnej, okupując jedyne wolne miejsca nie zajęte przez mieszkańców wyspy. Do ołtarza było stamtąd co najmniej dwadzieścia metrów, ale ponieważ obaj byli wysocy i siedzieli w nawie głównej, doskonale widzieli, co się przy nim dzieje.

Prawdę mówiąc w tej chwili już nic się tam nie działo. Ceremonia zakończyła się. Pop uroczyście pobłogosławił Andreę i Marię, dziewczynę, która wprowadziła ich do twierdzy Nawarony, wolno i dostojnie, jak przystało na tę uroczystość, obrócił się i ruszył nawą. Andrea z troską i czułością, widocznymi tak w jego minie, jak zachowaniu, nachylił się i szepnął coś do ucha oblubienicy, ale jego słowa miały, zdaje się, niewiele wspólnego z tonem, jakim je wypowiedział, bo pomiędzy małżonkami pośrodku nawy rozpętała się gwałtowna sprzeczka. „Pomiędzy” jest być może nietrafnym określeniem, była to bowiem nie tyle sprzeczka, co bardzo jednostronny monolog. Maria, z pokraśniałą twarzą i ciemnymi oczami miotającymi błyskawice, rozgestykulowana i wyraźnie rozwścieczona, zwracała się do Andrei bynajmniej nie cichym głosem, dając upust niczym nie powstrzymywanej złości. Andrea zaś ze swej strony, błagalny i zgodliwy, starał się ją uciszyć z takim mniej więcej powodzeniem, co Kanut przy powstrzymywaniu fal przypływu, i rozglądał się trwożliwie dookoła. Reakcje siedzących w ławach gości były różne — od niedowierzania po rozdziawione ze zdziwienia usta, od zakłopotania po kompletne przerażenie — lecz dla wszystkich widowisko to było z pewnością wyjątkowo niezwykłym następstwem ceremonii ślubnej. Kiedy młoda para zbliżała się do końca nawy na wprost ławy, którą zajmowali Mallory z Millerem, kłótnia, jeśli tak można było nazwać owo wydarzenie, rozgorzała z jeszcze większą furią. Kiedy państwo młodzi mijali skraj ławy, Andrea, osłaniając dłonią usta, nachylił się ku Mallory’emu.

— To nasza pierwsza sprzeczka małżeńska — wyjaśnił półgłosem.

Nie miał czasu powiedzieć nic więcej. Władcza ręka żony pociągnęła go za ramię i niemal dosłownie przewlokła przez drzwi. Nawet kiedy nowożeńcy zniknęli już z oczu patrzącym, donośny i wyraźny głos Marii nadal docierał do uszu wszystkich w cerkwi. Miller, który odwrócił wzrok od pustych drzwi, spojrzał w zamyśleniu na Mallory’ego.

— Bardzo ognista dziewczyna — rzekł. — Szkoda, że nie znam greckiego. Co mówiła?

— Mallory zadbał, by zachować kamienną twarz.

— „Co z moim miodowym miesiącem?” — odparł.

— Aha! — mrukn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin