Dostojewski Fiodor Biesy.pdf

(2709 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Tytuł: „BIESY”
Autor: FIODOR DOSTOJEWSKI
WARSZAWA 1984 PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY
r
FIODOR DOSTOJEWSKI
BIESY
RZEŁOŻYLI TADEUSZ ZAGÓRSKI I ZBIGNIEW PODGÓRZEC
WARSZAWA 1984 PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY
Tytuły oryginałów:
«BIESY», «KROTKAJA», «DWOJNIK».
Okładkę i obwolutę projektował TADEUSZ PIETRZYK
Opracowanie typograficzne WACŁAW WYSZYŃSKI
Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy Warszawa 1958, 1972, 1962
BIESY
POWIEŚĆ W TRZECH CZĘŚCIACH
Przekład
TADEUSZA ZAGÓRSKIEGO przegrzany i poprawiony przez ZBIGNIEWA PODGÓRQĄ
Rozdział U Tichona przełożył oraz przypisy do całości opracował ZBIGNIEW PODGÓRZEC
Wokół mrok, choć wykol oczy;
Co tu robić? Będzie źle! Bies nas, widać, w polu toczy I kołuje nami w mgle.
Biesy kręcą się szalone, Jako liście w słotny dzień. Skąd ich tyle? Dokąd pędzą, Zawodzące
straszną pieśń? Czy to czart się żeni z jędzą?
A. Puszkin1
A była tam duża trzoda świń, pasących się na górze. Prosiły Go więc (złe duchy), żeby im pozwolił
wejść w nie. I pozwolił im. Wtedy złe duchy wyszły z człowieka i weszły w świnie, a trzoda
ruszyła pędem po urwistym zboczu do jeziora i utonęła. Na widok tego, co zaszło, pasterze uciekli i
rozpowiedzieli to w mieście i po zagrodach. Ludzie wyszli zobaczyć, co się stało. Przyszli do
Jezusa i zastali człowieka, z którego wyszły złe duchy, ubranego i przy zdrowych zmysłach,
siedzącego u nóg Jezusa. Strach ich ogarnął. A ci, którzy widzieli, opowiedzieli im, w jaki sposób
opętany został uzdrowiony.
Łuk. VIII, 3236*
CZĘŚĆ PIERWSZA
ZAMIAST PRZEDMOWY:
NIECO SZCZEGÓŁÓW Z ŻYCIORYSU CZCIGODNEGO STIEPANA TROFIMOWICZA
WIERCHOWIEŃSKIEGO KSIĄŻĘ HARRY. SWATY CUDZE GRZECHY KUTERNÓŻKA
PRZEBIEGŁY WĄŻ
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ZAMIAST PRZEDMOWY:
NIECO SZCZEGÓŁÓW Z ŻYCIORYSU CZCIGODNEGO
STIEPANA TROFIMOWICZA WIERCHOWIEŃSKIEGO
Rozpoczynając opis niedawnych, a tak dziwnych zdarzeń, których świadkiem było nasze skromne i
niczym dotychczas nie wsławione miasto1, nim przystąpię do rzeczy, muszę, ze względu na moją
nieudolność, zacząć od paru szczegółów z życia utalentowanego i czcigodnego Stiepana
Trofimowicza Wierchowieńskiego.2 Niech te szczegóły będą tylko wstępem do niniejszej
kroniki,3 zdarzenia zaś, które zamierzam opisać, przyjdą później.
Powiem po prostu: Stiepan Trofimowicz odgrywał wśród nas osobliwą rolę, że tak powiem,
„obywatelską”, a rolę tę lubił namiętnie, i to tak bardzo, że, jak mi się zdaje, nie mógłby żyć bez
niej. Nie chcę bynajmniej porównywać go do aktora z teatru: uchowaj Boże, tym bardziej że sam
go przecie szanuję. Mogło to wszystko być kwestią przyzwyczajenia lub raczej stałej i szlachetnej,
od lat dziecinnych trwającej skłonności do przyjemnych marzeń o pięknym, obywatelskim
stanowisku. Niesłychanie na przykład lubował się w roli „ściganego” i, że tak powiem, „zesłańca”.
Oba te słowa lśnią swego rodzaju klasycznym blaskiem, który go urzekł raz na zawsze i
wywyższając go stale, przez długie lata, w jego mniemaniu wprowadził ostatecznie na piedestał
wzniosłości, niezmiernie łechcącej jego ambicję. W pewnej angielskiej powieści satyrycznej
zeszłego stulecia niejaki Guliwer, powróciwszy z kraju Liliputów, którego mieszkańcy mieli
zaledwie dwa werszki*
* werszek (starorosyjska miara długości) = 4,45 cm 11
wzrostu, tak zżył się ze swoją rolą olbrzyma, że na ulicach Londynu wolał na widok przechodniów
i pojazdów, ostrzegając, by mu ustępowali z drogi, wciąż bowiem myślał, że jest olbrzymem, a oni
karzełkami, i że może ich rozdeptać. Śmiano się z niego, łajano go, a ordynarni stangreci nieraz
nawet śmignęli batem urojonego olbrzyma. Ale czy słusznie? Czego bowiem nie robi
przyzwyczajenie! Ono to doprowadziło prawie do takiego samego stanu Stiepana Trofimowicza,
lecz objawy tego stanu były bardziej, jeśli można tak rzec, niewinne i nieszkodliwe, był to bowiem
człowiek arcypoczciwy. Myślę nawet, że pod koniec wszędzie o nim zapomniano;
lecz nie wynika z tego wcale, aby i przedtem go nie znano. Bądź co bądź, należał ongiś do
znakomitego grona sławnych działaczy minionej doby i przez pewien czas, ściślej mówiąc, przez
krótką chwilę, zbyt pochopni ludzie owej epoki wymawiali jego nazwisko omaląe na równi z
nazwiskami Czaadajewa, Bielińskiego, Granowskiego i Hercena,4 który właśnie wtedy
rozpoczynał za granicą swoją działalność. Ale działalność Stiepana Trofimowicza skończyła się
prawie w tym samym momencie, w którym się rozpoczęła, a to jeśli można tak rzec z powodu
„wichru wydarzeń”. I cóż się stało? Jak się okazuje, nie tylko „wichru”, ale nawet „wydarzeń”
żadnych nie było, przynajmniej w danym wypadku. Teraz dopiero, w tych dniach, ale za to z
całkowicie pewnego źródła, dowiedziałem się z najwyższym zdumieniem, że pobyt Stiepana
Trofimowicza pośród nas, w naszej guberni, wcale nie był „zesłaniem”, jakeśmy wszyscy myśleli,
a nawet żadnej inwigilacji nigdy nie było. Jak olbrzymia jest siła wyobraźni! Przecież on szczerze,
przez całe życie wierzył niezłomnie, że w pewnych sferach boją się go, że każdy jego krok jest
wciąż strzeżony i notowany i że każdy z trzech gubernatorów, których mieliśmy w ciągu ostatnich
lat dwudziestu, jadąc celem objęcia stanowiska, wiózł ze sobą kłopotliwą myśl o nim, o
Wierchowieńskim, zaszczepioną przy przekazywaniu .urzędu przez wyższą instancję. Gdyby
ktokolwiek wówczas udowodnił Stiepanowi Trofimowiczowi niezbicie, że nie ma się czego
obawiać on, człowiek najuczciwszy, obraziłby się na pewno. Był przy tym jednak człowiekiem
naj rozumniej szym, najbardziej utalentowanym naukowcem, chociaż zresztą, co do nauki...
słowem, dla nauki zrobił nie
12
tak znowu wiele, a właściwie, zdaje się, prawie nic.5 Ale przecież u nas w Rosji zdarza się to z
naukowcami na każdym kroku.
Wierchówieński, wróciwszy z zagranicy, zasłynął jako lektor na katedrze uniwersyteckiej pod sam
koniec piątego dziesięciolecia, ^łaściwie zdążył wygłosić zaledwie kilka wykładów, jak się zdaje, o
Arabach; zdążył także obronić wspaniałą dysertację o wzroście praw obywatelskich i znaczenia w
związku hanzeatyckim niemieckiej mieściny Hanau6 między 1413 a 1428 rokiem i o tych
specyficznych a nieco mętnych przyczynach, które sprawiły, że wzrost ten w ogóle nie nastąpił.
Dysertacja ta zgrabnie a boleśnie ugodziła w ówczesnych słowianofilów i przysporzyła autorowi
licznych i zażartych wśród nich wrogów. Potem nawiasem mówiąc, już po utracie katedry
zdążył wydrukować (jak gdyby przez zemstę i by pokazać, kogo utracono w jego osobie) w
postępowym miesięczniku, w którym drukowano tłumaczenia z Dickensa i głoszono kult Gebrge
Sand, początek niesłychanie głębokiego traktatu zdaje się, o przyczynach niezwykłej
szlachetności pewnych rycerzy w pewnej epoce czy coś w tym rodzaju. W każdym razie myśl
przewodnia traktatu była na pewno wzniosła i szlachetna. Mówiono potem, że dalszy ciąg traktatu
został szybko wstrzymany przez cenzurę i że nawet postępowy miesięcznik ucierpiał za
wydrukowanie pierwszej połowy. Było to bardzo możliwe, cóż to się bowiem nie zdarzało w
owych czasach. Prawdopodobniejszym jednak w danym wypadku jest przypuszczenie, że nic
podobnego nie było, że sam autor z powodu lenistwa nie dokończył swego traktatu. Przerwał zaś
wykłady o Arabach dlatego, że ktoś (prawdopodobnie z jego reakcyjnych wrogów) w jakiś sposób
przyłapał list Wierchowieńskiego pisany do kogoś, z wyłuszczeniem pewnych okoliczności, na
skutek czego ktoś inny zażądał pewnych wyjaśnień. Nie wiem, ile w tym prawdy, twierdzono
jednak, że w tym samym czasie wykryto w Petersburgu jakieś olbrzymie stowarzyszenie, o
działalności wymierzonej przeciw naturalnemu porządkowi rzeczy i przeciw państwu, składające
się z około trzynastu ludzi, które omal nie wstrząsnęło posadami ustroju. Zbierano się tam
podobno, aby tłumaczyć samego Fouriera.7 Jak na złość, przychwycono jednocześnie w Moskwie
poemat Stie
13
pana Trofimowicza, napisany przed sześciu laty, w zaraniu młodości, jeszcze w Berlinie. Poemat
ten krążył w odpisach pomiędzy dwoma miłośnikami literatury i jednym studentem. Leży teraz i
przede mną na stole; otrzymałem go nie dalej jak w zeszłym roku we własnoręcznym, całkiem
świeżym odpisie od samego Stiepana Trofimowicza, z dedykacją, we wspaniałej czerwonej,
safianowej oprawie. Utwór ten, nawiasem mówiąc, nie był pozbawiony poezji, a nawet pewnego
talentu, nieco dziwaczny, lecz wtedy (czyli dokładniej między 1830 a 1840 rokiem) często
pisywano w tym stylu. Trudno mi opowiedzieć treść, bo, prawdę mówiąc, zupełnie jej nie
rozumiem. Jest to jakaś alegoria, o charakterze liryczno—dramatycznym, przypominająca drugą
część Fausta* Akcję rozpoczyna chór kobiet, potem następuje chór mężczyzn, potem jakichś
mocy, wreszcie chór dusz, które jeszcze nie żyły, lecz które bardzo pragnęłyby^ pożyć. Wszystkie
te chóry śpiewają o czymś bardzo nieokreślonym, najwięcej zaś o jakiejś klątwie, a wszystko
zabarwione domieszką wytwornej satyry. Znienacka zmienia się scena i rozpoczynają się jakieś
„Gody życia”, na których śpiewają nawet owady, zjawia się żółw i wygłasza jakieś sakramentalne
łacińskie słowa, a nawet, jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, śpiewa jakiś minerał, a więc przedmiot
całkiem nieżywotny. Na ogól wszyscy śpiewają bez przerwy, a jeżeli czasem coś powiedzą, to tak
jak gdyby się jakoś spierali, i znowu zawarty jest w tym jakiś głębszy sens. Wreszcie scena znowu
się zmienia i zjawia się dzika okolica, a pośród skał samotnie błądzi pewien kulturalny
młodzieniec, zrywając i wysysając jakieś trawy, zapytany zaś przez boginkę, po co ssie te trawy,
odpowiada, iż czuje w sobie nadmiar życia, szuka zapomnienia i znajduje takowe w soku tych traw,
głównie jednak pragnie czym prędzej postradać rozum (pragnienie może nawet zbyteczne). Potem
zjawia się znienacka bosko piękny młodzieniec na karym koniu, a za nim podążają niezliczone
tłumy wszystkich narodów. Młodzieniec wyobraża śmierć, a wszystkie narody jej pragną.
Wreszcie, już w scenie ostatniej, ukazuje się nagle wieża Babel, a jacyś atleci dobudowują ją do
Irońca, śpiewając pieśni nowej nadziei. A gdy doprowadzają już budowlę do szczytu, wówczas
władca, dajmy na to Olimpu, ucieka w komiczny sposób, po czym ludzkość, przejrzawszy, zajmuje
14
jego miejsce i niezwłocznie rozpoczyna nowe życie z pełną świadomością rzeczy. Ten właśnie
poemat uznany był wonczas za niebezpieczny. W zeszłym roku proponowałem Wier
chowieńskiemu, by oddal dzieło do druku, ponieważ w naszych czasach było ono najzupełniej
niewinne, ale Wierchowieński uchylił moją propozycję z jawnym niezadowoleniem. Ukłuło go
zdanie o naj zupełniej szej niewinności poematu i przypuszczam, że tu kryje się źródło pewnego
ochłodzenia naszych stosunków, które trwało całe dwa miesiące. I cóż? Właśnie wtedy, gdym
proponował, by wydrukować poemat tu, drukują go znienacka tam, to znaczy za granicą, w jednym
z rewolucyjnych wydawnictw i zupełnie bez wiedzy autora. Wierchowieński z początku zląkł się,
popędził do gubernatora i napisał list do Petersburga, usprawiedliwiając się w sposób jak
najbardziej szlachetny. Czytał mi ten list dwukrotnie, lecz go nie wysłał, nie wiedział bowiem, do
kogo zaadresować. Słowem, przez cały miesiąc był niespokojny. Jestem jednak przekonany, że w
głębi duszy czuł się niezwykle pochlebiony. Omalże kładł się do łóżka z nadesłanym mu
egzemplarzem, a na dzień chował go pod materac i nie pozwalał służącej stać łóżka, a chociaż
oczekiwał z dnia na dzień mającej skądś nadejść jakiejś depeszy, zachowywał się wyniośle.
Depesza jednak nie nadeszła. Wówczas Wierchowieński pogodził się i ze mną, co świadczy o
nadzwyczajnej dobroci jego czułego i niepomnego uraz serca.
II
Nie twierdzę bynajmniej, że Wierchowieński wcale nie ucierpiał, jestem jednak całkowicie teraz
przekonany, że mógłby, jak długo by mu się podobało, wykładać o Arabach, złożywszy jedynie
odpowiednie wyjaśnienia. Uniósł się jednak ambicją i z niezwykłym pośpiechem sam nakazał
sobie raz na zawsze uwierzyć, że jego kariera jest do końca życia złamana przez „wicher
wydarzeń”. Jeżeli mamy już mówić całą prawdę, to istotną przyczyną zmiany kariery była dawna, a
teraz wznowiona, bardzo delikatna propozycja Barbary Pietrowny Stawrogin, małżonki generała
lejtnanta, bardzo bogatej osoby, która prosiła go, by zajął się wychowaniem i wykształceniem
15
jedynego jej syna. Miał to uczynić jako wytrawny pedagog i przyjaciel, nie mówiąc już o świetnym
wynagrodzeniu. Propozycję tę otrzymał po raz pierwszy już w Berlinie, i to właśnie gdy owdowiał
po raz pierwszy. Pierwszą jego małżonką była pewna lekkomyślna panna z naszej guberni, z którą
się ożenił w zaraniu swej nierozumnej jeszcze młodości. Zdaje się, że ta osoba, skądinąd
pociągająca, przysporzyła mu wiele zmartwień, a to z powodu braku środków na jej utrzymanie i z
innych, po części dość delikatnych przyczyn. Umarła w Paryżu, ostatnie trzy lata życia spędziwszy
z dala od niego, i pozostawiła mu pięcioletniego syna, „owoc pierwszej, radosnej i jeszcze niczym
nie zamąconej miłości”, jak się raz wyraził przy mnie melancholijnie usposobiony Stiepan Tro
fimowicz. Dziecię to natychmiast po urodzeniu zostało wysłane do Rosji i oddane na wychowanie
jakimś starym ciotkom gdzieś na głuchej prowincji. Wówczas właśnie Wierchowieński odrzucił
propozycję Barbary Pietrowny i rychło, nie doczekawszy nawet końca roku, ożenił się powtórnie, i
nawet bez jakiejkolwiek konieczności, z jakąś mrukliwą berlińską Niemeczką. Nowe małżeństwo
nie było jedynym powodem, dla którego odrzucił posadę wychowawcy: nęciły go wówczas głośne
sukcesy jednego z wybitnych profesorów i sam z kolei poleciał na katedrę, aby wypróbować
swoich orlich skrzydeł. I oto teraz, gdy połamano mu te skrzydła, musiał naturalnie przypomnieć
sobie o propozycji, którą wtedy niechętnie odrzucił. Niespodziewana jednak śmierć drugiej żony,
po krótkim, niespełna rocznym pożyciu, uprościła ostatecznie sytuację. Mówiąc bez ogródek, o
wszystkim rozstrzygnęło gorące współczucie Barbary Pietrowny i jej nieoceniona, klasyczna
przyjaźń, jeśli wolno w ten sposób określać przyjaźń. Padł w objęcia tej przyjaźni i los jego ustalił
się na dobre dwadzieścia lat. Jeżeli użyłem zwrotu „padł w objęcia”, niech nikt broń Boże nie myśli
o jakiś swawolach i zbytkach: objęcia te należy rozumieć w sensie wysoce moralnym.
Najwytwomiejsza, najdelikatniejsza przyjaźń połączyła na wieki te dwie tak niepowszednie istoty.
Stanowisko wychowawcy przyjął Wierchowieński i z tego również powodu, iż mająteczek, który
pozostał mu po pierwszej żonie malusieńki znajdował się w najbliższym sąsiedztwie
Skworesznik, wspaniałej, podmiejskiej majętności
„ 16
Stawroginów w naszej guberni. Poza tym zawsze można było w ciszy gabinetu, nie zajmując się
wyczerpującą pracą na uniwersytecie, poświęcić się nauce i wzbogacić literaturę ojczystą
najbardziej dociekliwymi badaniami. Wprawdzie badań tych nie było, ale za to Stiepan
Trofimowicz mógł przez resztę życia, przeszło lat dwadzieścia, przynajmniej stać w obliczu
ojczyzny jak żywy wyrzut sumienia, co według słów ludowego poety brzmi tak:
Idealista i liberał,
Niby sumienia wyrzut żywy,
Stal przed obliczem swej ojczyzny.9
Lecz osoba, o której pisał ów ludowy poeta, miałaby prawdopodobnie prawo, gdyby chciała, przez
całe życie pozować w ten sposób chociaż to bardzo nudne. Nasz zaś Stiepan Trofimowicz był,
prawdę mówiąc, tylko naśladowcą owych osób, a zresztą nie stal znów wciąż w takiej pozie, gdyż
łatwo się męczył i często gęsto wylegiwał się na boku. Lecz trzeba mu oddać sprawiedliwość, że
nawet w pozycji, leżącej zachowywał oblicze wcielonego wyrzutu sumienia, tym bardziej że, jak
na naszą gubernię, było to dość. Warto było go widzieć, gdy zasiadał u nas w klubie do kart. Cała
jego postać zdawała się mówić: „Karty! Ja siadam z wami do jerałasza! Czy to możliwe? Kto
temu winien? Kto unicestwił moją pracę i zamienił ją w jerałasza? Ach, giń, Rosjo!” po czym
statecznie wychodził w kiery.
A prawdę mówiąc, strasznie lubił rżnąć w karcięta i z tego powodu, zwłaszcza ostatnio, miewał
nierzadko przykre utarczki z Barbarą Pietrowną, tym bardziej że stale przegrywał. Ale o tym
potem. Zwrócę tylko uwagę, że nawet miał sumienie wrażliwe (to znaczy, od czasu do czasu) i z
tego też powodu często ogarniał go smutek. W ciągu całej dwudziestoletniej przyjaźni z Barbarą
Pietrowną regularnie trzy lub cztery razy do roku zapadał na tak zwany przez nas „smutek
obywatelski”,10 jak zwykła to określać czcigodna Barbara Pietrowną. Była to po prostu zwykła
chandra. W rezultacie obok smutku obywatelskiego słabością jego stal się również szampan; lecz
wrażliwa Barbara Pietrowną przez cale życie starała się go ustrzec od wszelkich płaskich
przyzwyczajeń. Istotnie, potrzebna mu
była niańka, gdyż czasem jego dziwactwa stawały się już niezrozumiałe. Niekiedy wśród
najgłębszego smutku znienacka zaczynał śmiać się w sposób najbardziej rubaszny. Bywały chwile,
kiedy nawet sam o sobie zaczynał wyrażać się w sposób humorystyczny. Lecz Barbara Pietrowna
niczego chyba tak się nie bała, jak tego rodzaju humoru. Była to niewiastaklasyk, niewiasta
mecenas, zawsze działająca w imię wzniosłych pobudek. Dwudziestoletni wpływ tej wybitnej
kobiety na jej biednego przyjaciela był niesłychanie doniosły. Należałoby pomówić o niej osobno,
co też i uczynię.
III
Dziwne bywają przyjaźnie. Obaj przyjaciele zjedliby jeden drugiego i żyją tak całe życie, a rozstać
s»ę nie mogą. Rozstać im się nawet w żaden sposób nie wolno: ten z przyjaciół, który pod
wpływem kaprysu pierwszy zerwie ów związek, na pewno zachoruje, a może i umrze. Wiem na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin