May Karol - Winnetou tom.3.pdf

(1588 KB) Pobierz
1062082061.001.png
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przy cisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Karol May
Winnetou
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
ROZDZIAŁ I
NAD WIELKĄ KOLEJĄ ZACHODNIĄ
Od wczesnego ranka przebyłem znaczną przestrzeń. Opanowało mnie pewne znużenie, które
zwiększały jeszcze silne promienie słońca, dochodzącego już do zenitu. Postanowiłem więc
zatrzymać się, ażeby odpocząć i spożyć obiad. Preria rozciągała się przede mną falista i bezkresna.
Od pięciu dni, kiedy Ogellallajowie rozbili nasz mały oddziałek, nie zauważyłem żadnego zwierzęcia
ani żadnego śladu człowieka i zatęskniłem w końcu za jakąś rozumną istotą, za której pośrednictwem
mógłbym się przekonać, czy z powodu długotrwałego milczenia nie zapomniałem zupełnie mowy
ludzkiej.
Ponieważ w tej okolicy nie było potoku ani żadnej innej wody, nie było też lasu ani zarośli, przeto
nie potrzebowałem długo wybierać miejsca na postój, lecz mogłem stanąć, gdzie mi się podobało.
Toteż w pierwszym zagłębieniu falistego gruntu, na które natrafiłem, zeskoczyłem na ziemię, spętałem
1062082061.002.png 1062082061.003.png 1062082061.004.png
.mego mustanga, zdjąłem zeń derkę i wyszedłem na wzniesienie, aby się tam położyć. Konia
musiałem zostawić na dole, ażeby go nie dostrzegł zbliżający się nieprzyjaciel, dla siebie zaś
obrałem punkt wyższy, by móc objąć wzrokiem całą okolicę. Nie obawiałem się, żeby mnie tam kto
zobaczył, gdyż położyłem się od razu na ziemi.
Miałem dostateczne powody do ostrożności. Wyruszyliśmy znad brzegów Platty w liczbie dwunastu
ludzi z zamiarem zejścia po wschodniej stronie Gór Skalistych do Teksasu. W tym samym czasie
różne plemiona Siuksów opuściły swoje wsie, aby wywrzeć zemstę za to, że zabito w ostatnich
czasach kilku ich wojowników. Wprawdzie wiedzieliśmy o tym, lecz pomimo całej naszej
przebiegłości wpadliśmy im w ręce i po krwawej walce, w której pięciu z nas utraciło życie,
rozproszyliśmy się na wszystkie strony.
Ponieważ po tropie, którego nie zdołaliśmy zatrzeć zupełnie, Indianie musieli poznać, iż udaliśmy się
na południe, przeto nie ulegało wątpliwości, że będą nas ścigać. Trzeba było mieć się na baczności,
jeśli się chciało uniknąć tego szczęścia, żeby owinąwszy się derką wieczorem, zbudzić się rano bez
skalpu w wiecznych ostępach Wielkiego Ducha.
Położyłem się więc na ziemi, wydobyłem kawałek suszonego mięsa bawolego, natarłem je w braku
soli prochem strzelniczym i spróbowałem doprowadzić zębami do stanu, który by pozwolił tę
skórzaną substancję przenieść do żołądka bez niebezpieczeństwa dla zdrowia.
Następnie wyjąłem z kieszeni ,,własnoręcznie” zrobione cygaro, zapaliłem je za pomocą punksu i
zacząłem wydmuchiwać z dymu esy-floresy z taką przyjemnością, jak gdybym był
plantatorem w Wirginii i palił skubane w rękawiczkach środkowe listki najprzedniejszego tytoniu.
Leżałem tak na kocu jeszcze przez jakiś czas, kiedy nagle obejrzawszy się przypadkiem poza siebie,
ujrzałem na widnokręgu punkt zbliżający się ku mnie pod kątem ostrym do kierunku mojej drogi.
Zsunąłem się wobec tego natychmiast ze wzniesienia tak głęboko, że mnie całkiem zasłoniło, i
przypatrywałem się dalej ruchomemu punktowi, w którym wnet rozpoznałem jeźdźca, zwyczajem
Indian siedzącego koniowi prawie na karku.
Zobaczyłem go w odległości może półtorej mili angielskiej. Koń jego wlókł się tak powoli, że
potrzebował chyba z pół godziny, aby przebyć milę. Spojrzawszy ponownie w dal, w stronę skąd
jeździec przybywał, zobaczyłem z przerażeniem jeszcze cztery punkty zdążające w ślad 4
za nim. Wyostrzyło to moją uwagę w najwyższym stopniu. Pierwszy jeździec był białym, czego
niezbicie dowodziło jego ubranie. Czyżby tamci byli Indianami, którzy go ścigali? Wycią-
gnąłem moją lunetę. Nie pomyliłem się. Jeźdźcy zbliżali się i po ich uzbrojeniu i tatuażu mo-głem
rozpoznać dokładnie, że są to Ogellallajowie, najbardziej wojownicze i najokrutniejsze plemię
Siuksów. Indianie mieli znakomite konie, gdy tymczasem koń białego wydawał się całkiem lichą
szkapą. Biały zbliżył się wreszcie do mnie tak, że mogłem mu się dokładnie przypatrzyć.
Był to człowiek chudy i niskiego wzrostu, a na głowie miał stary kapelusz pilśniowy bez kresy. Na
prerii szczegół ten mógłby ujść niezauważony, ale w tym wypadku odsłaniał on brak, który mnie
niezwykle uderzył. Biały nie miał uszu, a miejsce, na którym znajdowały się niegdyś, świadczyło, że
pozbawiono go ich przemocą. Widocznie poobcinano mu je bez lito-
ści. Z ramion zwisała mu ogromna dera, osłaniająca całkowicie górną część ciała tak, że wyzierały
spod niej tylko niezmiernie chude nogi w osobliwych butach, z których w Europie śmiano by się do
rozpuku, należały bowiem do rodzaju obuwia, jakie wyrabiają i noszą zwykle gauchowie1 z
Południowej Ameryki. Takie buty wyrabia się w ten sposób, że zdejmuje się skórę z nogi końskiej po
odcięciu kopyta, wtyka się nogę ludzką w tę rurę, dopóki jest ciepła, i czeka się, aż ostygnie. Skóra
przylega szczelnie do stopy i łydki, tworząc doskonałe obuwie, które ma tę tylko właściwość, że się
w nim chodzi na własnych podeszwach. U siodła jeźdźca wisiało coś podobnego do strzelby, co
jednak przypominało raczej patyk znaleziony przypadkowo w lesie. Klacz nieznajomego miała
wysokie, wielbłądzie nogi, niepomiernie wielki łeb z przerażająco długimi uszami i była bez ogona,
słowem – wyglądała tak, jak gdyby ją poskładano z końskich, oślich i wielbłądzich części ciała. Szła
z głową spuszczoną ku ziemi, uszy zaś, jakby zbyt ciężkie, zwieszały się tuż przy samej głowie jak u
psa rasy nowofundlandzkiej.
Niedoświadczony człowiek w innych okolicznościach uśmiałby się na widok tego jeźdźca, mnie
jednak wydał się on, pomimo swej osobliwej postaci, jednym z owych westmanów, któ-
rych trzeba wprzód poznać, zanim się oceni ich wartość. Nie przeczuwał widocznie, że tak blisko za
nim podąża czterech najstraszliwszych wrogów preriowego myśliwca, bo nie jechał-
by tak wolno i beztrosko, lecz obejrzałby się przynajmniej od czasu do czasu za siebie.
Zbliżył się już do mnie na odległość stu kroków i natrafił na mój trop. Kto pierwszy ten trop
spostrzegł, czy jeździec, czy jego klacz, nie mógłbym tego powiedzieć. Dość, iż zauwa-
żyłem, że klacz się zatrzymała, spuściła głowę jeszcze niżej i zaczęła zezować ku śladom me-go
mustanga, przy czym ruszała żywo uszami, to opuszczając je ku przodowi, to kładąc w tył, co
wyglądało tak, jak gdyby jakaś niewidzialna siła chciała jej te uszy z głowy powykręcać.
Jeździec zamierzał zeskoczyć z siodła, aby zbadać trop dokładniej, na co straciłby niepotrzebnie
wiele cennego czasu. Toteż powstrzymałem go od tego okrzykiem;
– Halo, hej, człowieku! Jedźcie dołem i przybliżcie się trochę ku mnie l Równocześnie zmieniłem
swoją postawę, aby mógł mnie zobaczyć. Klacz podniosła gło-wę, wyprężyła uszy naprzód, jak
gdyby się starała pochwycić w nie mój okrzyk jak piłkę, i wywijała przy tym pilnie krótkim,
bezwłosym kikutem ogona.
– Halo, master! – odpowiedział jeździec, – Na drugi raz zapanujcie nad swoim głosem i ryczcie
cokolwiek ciszej! Na tej starej łące nigdy się nie wie, czy tu lub ówdzie nie tkwią jakie uszy, które
nie powinny nic słyszeć. Chodź, Tony!
Na skutek tej zachęty klacz wprawiła w ruch swoje niesłychanie długie nogi i potem stanęła obok
mojego mustanga. Spojrzawszy nań wyniośle i z wielką niechęcią, odwróciła się do niego wprost
niegrzecznie pewną częścią ciała, którą na okręcie nazywają rufą, należała bowiem do tych, nie
rzadko na prerii spotykanych wierzchowców, które żyją wyłącznie dla swego pana, a wobec każdego
innego stworzenia zachowują się nieufnie i z dezaprobatą.
1 g a u c h o (hiszp.) — konny pasterz, pilnujący stad koni i bydła w stepach Ameryki Południowej 5
– Sam wiem dobrze, jak głośno wolno mi mówić – odparłem. – Skąd przybywacie i dokąd
zmierzacie?
– To was diabelnie mało obchodził
– Tak wam się zdaje? Nie grzeszycie zbytnią uprzejmością. Takie świadectwo mogę wam już teraz
wystawić z czystym sumieniem, chociaż zamieniliśmy zaledwie dwa słowa. Muszę wam się jednak
szczerze przyznać, że jestem przyzwyczajony, do tego, żeby na moje pytania odpowiadano!
– Hm, tak, wydajecie mi się bardzo dostojnym dżentelmenem – rzekł patrząc na mnie lekceważąco. –
Dlatego zaraz wam udzielę żądanego wyjaśnienia.
Po tych słowach wskazał ręką poza siebie oraz przed siebie, a potem dodał:
– Przybywam stamtąd, a tam zmierzam.
Ten człowiek zaczął mi się podobać. Uważał mnie pewnie za jakiegoś zabłąkanego, niedzielnego
myśliwca, Prawdziwy westman nie troszczy się o swoją powierzchowność i okazuje szczerą niechęć
do wszystkiego, co schludne. Kto latami włóczy się po Dzikim Zachodzie, tego wygląd zewnętrzny
nie nadaje się do salonu. W każdym porządnie ubranym człowieku westman domyśla się greenhorna,
po którym nie można się spodziewać niczego dobrego. Ja zaś właśnie niedawno zaopatrzyłem się w
forcie Rondall w nową odzież, a broń zawsze lubi-
łem utrzymywać w porządku. Te dwie okoliczności sprawiały, że nie mogłem zyskać uznania w
oczach sawannowego myśliwca. Dlatego też nie wziąłem za złe nieznajomemu osobnikowi tej
lakonicznej odpowiedzi, lecz odrzekłem spokojnie, wskazując tak samo jak on przed siebie:
– To starajcie się dojść “tam”, ale uważajcie na czterech Indian, którzy dążą za waszym tropem! Nie
spostrzegliście ich pewno dotychczas?
Obcy utkwił we mnie jasne, bystre oczka z wyrazem zdumienia i wesołości równocześnie.
–Nie spostrzegłem? Hi,hi,hi! Aż czterech Indian ja bym miał nie zauważyć! Wy, na przykład,
wydajecie mi się wcale szczególną figurą! Ci poczciwcy jadą za mną już od rana, ale ja się za nimi
nie potrzebuję wcale oglądać, gdyż sposoby tych panów są mi znane. Za dnia będą się trzymali w
odpowiednim oddaleniu, a spróbują podejść mnie dopiero, gdy się ułożę na noc. Ale bardzo się
przeliczą, gdyż okrążę ich wówczas i znajdę się na ich tyłach. Dotąd nie miałem jeszcze
odpowiedniego terenu do tych manipulacji. Będę mógł to zrobić dopiero tu, między tymi falistymi
wzgórzami. Jeżeli chcecie się nauczyć, jak stary westman zabiera się do takiej, zabawy z
czerwonoskórymi, to zaczekajcie tu z dziesięć minut. Ale wy pewnie zanie-chacie tego, gdyż
człowiek waszego pokroju diabelnie nie miewa ochoty wciągać do nosa indiańskiego zapachu.
Naprzód, Tony!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin