John Fowles - Mantissa.rtf

(445 KB) Pobierz
John Fowles

John Fowles

 

 

 

Mantissa

(Tłumaczenie: Waldemar Łyś)


 

Następnie, rozpatrując z uwagą czem jestem, uznałem iż mogę udać jakobym nie miał ciała i jakoby nie było żadnego świata ani miejsca gdziebym był; nie mogę wszelako udać jakobym nie istniał. Przeciwnie, z tego właśnie iż zamierzam wątpić o prawdzie innych rzeczy, wynika, bardzo jasno i pewnie, że istnieję; gdybym natomiast tylko przestał myśleć, choćby nawet wszyst­ka reszta tego co sobie wyobraziłem była prawdą, nie miałbym żadnej przyczyny mniemać iż istnieję. Pozna­łem stąd, że jestem substancyą, której całą istotą lub przyrodą jest jeno myślenie, i która, aby istnieć, nie potrzebuje żadnego miejsca, ani nie zależy od żadnej rzeczy materyalnej; tak iż to JA, to znaczy dusza, przez którą jestem tem czem jestem, jest zupełnie odrębna od ciała, a nawet łatwiejsza do poznania niż ono, i że, gdyby nawet ono nie istniało, byłaby i tak wszystkiem czem jest.

 

René Descartes, Discours de la Méthode

 

 

SYLWJA. Dość tej paplaniny! Przepowiedziano mi za męża człowieka z dobrego domu i nic z tego nie opuszczę.

DORANT. Do kata! Gdybym miał tę zaletę, przepowied­nia byłaby groźna; lękałbym się, iż na mnie skrupi się jej wyrok. Nie mam zbytniej wiary w astrologję, ale mam jej wiele w twą śliczną twarzyczkę.

SYLWJA. (Na stronie). Nie myśli przestać. (Głośno). Skończysz raz? Co cię obchodzi przepowied­nia, skoro ty właśnie jesteś z niej wyłączony.

DORANT. Nie wywróżyła, że się w tobie nie zakocham.

SYLWJA. Nie; ale powiedziała, że nic na tem nie zyskasz, a ja to potwierdzam... Możesz się obejść bez mówienia mi o miłości, jak myślę?

DORANT. Ty mogłabyś się obejść bez budzenia jej we mnie.

SYLWJA. Ech, pogniewam się: niecierpliwisz mnie, w isto­cie; jeszcze raz ci powtarzam, przestań być czułym kochankiem.

DORANT. Więc przestań ty być sobą.

Marivaux, Le Jeu de l'Amour et du Hasard


I

 

Przedstawiane zwykle były jako młode, skromne, rozmiłowane w samotności, piękne dziewice. Ich szaty różniły się stosownie do sztuk lub nauk, których były opiekunkami.

 

Lemprière, pod Musae

 

 

 

Ono świadome było świetlistej i nieskończonej mgiełki, jak gdyby unosiło się, boskie, alfa i omega, ponad morzem oparów i spoglądało w dół; potem stało się już mniej radosne, po chwili nieokreślonej długości, pełnej szemrzących głosów i majaczących kształtów, które zawęziły wrażenie niezmierzonej przestrzeni i bezkresu w coś znacznie bardziej ograniczonego i nieprzyjem­nego. Stamtąd, z nagłym poczuciem nieuchronności upadku, szmery zogniskowały się w głosy, cienie w twa­rze. Jak w jakimś niezrozumiałym zagranicznym filmie, wszystko było obce; język, miejsce i obsada. Obrazy i znaczenia zaczęły się rozmywać, już to chwilowo się zlewając, już to dzieląc jak wodne ameby, bez wątpienia pracowicie, lecz bezcelowo. Te konfiguracje kształtów i uczuć, powiązanych ze sobą morfów i fonemów po­wróciły jak zapamiętane raz na zawsze algebraiczne formuły ze szkolnych czasów; choć to, do czego są one stosowane i po co w ogóle istnieją, zostało już komplet­nie zapomniane. Ono było świadome, bez wątpienia; lecz pozbawione zaimka, wszystkiego, co odróżnia czło­wieka od człowieka; i pozbawione czasu, wszystkiego, co odróżnia teraźniejszość od przeszłości i przyszłości.

Przez moment poczucie bezosobowości wiązało się z przyjemnym uczuciem wyższości, świadomości wzniesienia się ponad otoczenie. Jednak nawet to uczucie zostało wkrótce brutalnie rozproszone przez nieubłaga­nego demona rzeczywistości. Dokonując psychicznej wolty ono nieodwołalnie zmuszone zostało do przyzna­nia, że nie tylko nie unosiło się majestatycznie w stratosferze, przystrojone w jambiczne pentametry, lecz że leżało na plecach w łóżku. Nad głową znajdowała się ścienna lampa, schludny, prostokątny kawałek matowe­go, białego plastyku. Światło. Noc. Nieduży bladoszary pokój, kolor skrzydła szarej mewy. Wieczna pustka, co najmniej bezruch, a w każdym bądź razie kompletne nic. Gdyby nie wpatrujące się weń dwie kobiety.

Niejasno zganione surowym wyrazem twarzy bliższej z nich, ono uczyniło kolejny nieświadomy wywód: z ja­kiegoś powodu było w centrum uwagi, było jakimś “Ja". Twarz uśmiechnęła się i zniżyła; malowała się na niej mieszanina troski i sceptycyzmu, obawa przemieszana z zapewne nieświadomym podejrzeniem o symulowanie.

— Kochanie?

Kolejnym boleśnie szybkim skrótem myślowym ono zdało sobie sprawę z tego, że nie jest tylko jakimś tam “Ja", lecz jest “Ja" męskim. To stąd niewątpliwie po­chodziło ogarniające go poczucie poniżenia, bezsilności i głupoty. “Ono", “Ja", a właściwie “On" przyglądał się, jak usta zniżają się lotem spadochroniarza i lądują na jego czole. Dotyk i zapach — to nie mógł być film ani sen. Twarz zawisła nad jego twarzą. Wyszeptała słowa doby­te z czerwonego otworu.

— Kochanie, wiesz, kim jestem?

Spojrzał bezmyślnie.

— Jestem Claire.

Nic mu to nie mówiło.

— Twoja żona, kochanie. Pamiętasz?

— Żona?

Dziwne i niepokojące uczucie: wiedzieć, że coś się powiedziało, lecz tylko ze względu na bliskość źródła dźwięku. Brązowe oczy wskazywały na przerażającą głębię zdrady małżeńskiej. Próbował połączyć słowo z osobą, osobę z istotą; na próżno; w końcu przeniósł oczy na młodszą kobietę stojącą dalej, po drugiej stronie łóżka. Również się uśmiechała, lecz jakoś obojętnie iż zawodową wprawą. Skrupulatna obserwatorka, trzy­mała ręce w kieszeniach i ubrana była w biały lekarski fartuch. Jej usta również poczęły jakieś słowa.

— Czy może mi pan podać swoje nazwisko?

Oczywiście. Nazwisko! Nie ma nazwiska. Nic nie ma. Nie ma przeszłości, miejsca ani czasu. Zdał sobie sprawę z głębi otchłani i, niemal równocześnie, z jej nieuleczalności. Desperacko próbował, jak człowiek tracący grunt pod nogami, lecz czegokolwiek by usiłował dotknąć lub ogarnąć, natrafiał na pustkę. Niespodziewanie gwałtow­nie przerażony wpił się wzrokiem w oczy kobiety w bia­łym fartuchu. Podeszła o krok czy dwa.

— Jestem lekarzem. A to jest pańska żona. Proszę na nią spojrzeć. Czy pan ją sobie przypomina? Czy widział ją pan już kiedyś? Czy ją pan kojarzy?

Spojrzał. W wyrazie twarzy żony było coś znajomego, lecz było to opryskliwe, nieomal bolesne, jak gdyby właścicielka twarzy czuła się urażona zarówno idiotycznością sytuacji, jak i jego milczącym spojrzeniem. Wy­glądała na zdenerwowaną i zmęczoną, na twarzy miała zbyt dużo makijażu, jak ktoś, kto założył maskę, by nie krzyczeć. A przede wszystkim, żądała czegoś, czego nie mógł jej dać.

Jej usta zaczęły wymieniać nazwy, nazwiska ludzi, nazwy ulic, nazwy miejsc, bezładne fragmenty zdań. Niektóre z nich zostały powtórzone. Być może słyszał je już wcześniej jako słowa; nie miał jednak pojęcia, dla­czego miałyby być istotne ani dlaczego coraz bardziej brzmiały jak wykaz popełnionych przez niego zbrodni. W końcu przecząco pokręcił głową. Miał ochotę zam­knąć oczy, by znów doświadczyć spokoju zapomnienia, by znów stać się pustą kartą niepamięci. Kobieta po­chyliła się jeszcze niżej, bacznie mu się przyglądając.

— Kochanie, proszę, spróbuj. Proszę. Zrób to dla mnie. — Odczekała chwilkę, a potem podniosła wzrok. — Obawiam się, że to na nic.

Teraz z kolei lekarka nachyliła się nad nim. Poczuł jej palce delikatnie podnoszące mu powieki. Sprawdzała źrenice. Uśmiechnęła się do niego jak do dziecka.

— To jest separatka w szpitalu. Jest pan zupełnie bezpieczny.

— Szpital?

— Wie pan, co to jest szpital?

— Wypadek?

— Odcięli prąd. — Jej oczy ożywił odcień sarkazmu, zbawcza odrobina humoru. — Wkrótce podłączymy pa­na na nowo.

— Nie pamiętam, kim...

— Tak, wiemy.

— Miles? Odezwała się druga kobieta.

— Jakie mile?

— Twoje imię. Nazywasz się Miles, kochanie. Miles Green.

Mignięcie czegoś nieznajomego, jak skrzydło nietope­rza o zmierzchu; zbyt szybkie, by je uchwycić.

— Co się stało?

— Nic, kochanie. Nic, czego by nie można wyleczyć.

Wiedział, że to nieprawda; i że ona wie, że on wie. W ogóle zbyt dużo wiedziała.

— Kim jesteś?

— Claire. Twoja żona.

Wymówiła imię powtórnie, niepewnie, jak gdyby sa­ma zaczynała w nie wątpić. Przeniósł wzrok z niej na sufit. Wyglądał dziwnie, lecz kojąco: szary jak mewy, tak, znał mewy; lekko wygięty, jakby pikowany lub wyściełany w małe kwadraty, a każdy z nich zwieszał się, wybrzuszony, a w środku miał mały, obciągnięty materiałem, szary guzik. Wyglądało to jak odwrócone nieskończone rzędy małych, lecz doskonale regularnych krecich kopców lub mrowisk. Gdzieś, w tej chwilowej ciszy, pojawił się natrętny dźwięk jak niesłyszalne do­tychczas tykanie zegara. Lekarka znów się nad nim pochyliła.

— Jakiego koloru są moje oczy?

— Ciemnobrązowe.

— Moje włosy?

— Ciemne.

— Cera?

— Blada. Gładka.

— Hę mogę mieć lat?

Przyjrzał się.

— Niech pan zgadnie.

— Dwadzieścia siedem. Osiem.

— Dobrze. — Uśmiechnęła się zachęcająco, po czym kontynuowała swym neutralnie żywym głosem: — Kto napisał Klub Pickwicka?

— Dickens.

Sen nocy zimowej? Nie wie pan?

— Letniej. — Znów na nią spojrzał.

— W porządku. Kto?

— Shakespeare.

— Czy pamięta pan którąś z postaci?

— Dupek. — Dodał: — Tytania.

— Dlaczego pamięta pan akurat tych dwoje?

— Bóg jeden wie.

— Kiedy ostatni raz widział pan to na scenie?

Zamknął oczy i pomyślał, potem znów je otworzył i pokręcił głową.

— Mniejsza o to. Osiem razy osiem?

— Sześćdziesiąt cztery.

— Trzydzieści odjąć dziewiętnaście?

— Jedenaście.

— Dobrze. Piątka.

Wyprostowała się. Chciał powiedzieć, że odpowiedzi przyszły znikąd, że to, iż w jakiś tajemniczy sposób był w stanie poprawnie odpowiedzieć na pytania, tylko pogorszy ich niezrozumienie. Usiłował usiąść, ale był słaby, coś go powstrzymywało. Pościel, ciasno owinięta wokół niego, i jakaś wewnętrzna słabość jak w kosz­marach, gdzie chęć ruchu i sam ruch rozdzielają wieki. Czuł się jak dziecko w kołysce.

— Proszę leżeć spokojnie, panie Green. Dostał pan środki uspokajające.

Jego wewnętrzne poczucie zagrożenia rosło. Jednak te żywe i baczne oczy wzbudzały zaufanie. Była w nich niema ironia starej kochanki — kompletnie już niezaangażowanej, lecz wciąż jeszcze przechowującej w sercu cień czułego zainteresowania. Druga kobieta poklepała go po ramieniu, domagając się dozy zainteresowania.

— Nie wolno nam się denerwować. To potrwa tylko kilka dni.

Niechętnie przeniósł wzrok na jej twarz; “my" wy­zwoliło w nim uszczypliwość.

— Nigdy przedtem cię nie widziałem.

Zaśmiała się, bezgłośny wybuch, jakby była rozbawio­na jego niedorzecznością.

— Chyba jednak tak, kochanie. I to codziennie przez prawie dziesięć ostatnich lat. Jesteśmy małżeństwem. Mamy dzieci. To musisz pamiętać.

— Nic nie pamiętam.

Zaczerpnęła powietrza, lekko pochyliła głowę, a po­tem znów spojrzała na lekarkę, która — czuł to — choć skrywała to za zasłoną rutyny, dzieliła jego rosnącą niechęć do tego ucieleśnienia wyrzutów, tego moralnego imperatywu. Kobieta zbyt natarczywie usiłowała roz­ciągnąć na niego swe prawo własności; a przecież naj­pierw trzeba samemu dobrze wiedzieć, kim się jest, żeby oddać się komuś we władanie. Czuł przemożną potrzebę nietykalności: mogła udawać, że jest jej własnością, na to nic nie mógł poradzić. Ale nie będzie potulnym barankiem, żeby potwierdzić jej pretensje. Najlepiej byłoby odzyskać nicość, otchłań zapomnienia, szarą, tykającą ciszę. Pozwolił opaść powiekom, lecz niemal natychmiast usłyszał głos lekarki.

— Chciałabym rozpocząć wstępną terapię, pani Green.

— Tak, oczywiście. — Dostrzegł sztuczny uśmiech żony-twarzy posłany nad łóżkiem, uśmiech kobiety do kobiety.

— To ulga wiedzieć, że jest w tak dobrych rękach. — A potem: — Da mi pani znać zaraz, kiedy...?

— Natychmiast. Proszę się nie obawiać. Ta dezorien­tacja jest całkiem normalna.

Kobieta, rzekomo jego żona, spojrzała na niego z góry, wciąż nie do końca przekonana, wciąż niemo oskarżycielska. Zdał sobie sprawę, lecz z rozdrażnieniem, a nie ze zrozumieniem, że jest zagubiona, że nie ma recepty na takie sytuacje.

— Miles, przyjdę znowu jutro. — Nic nie powiedział. — Proszę, spróbuj pomóc pani doktor. Wszystko będzie dobrze. Dzieci tęsknią za tobą. — Spróbowała po raz ostatni: — Jane? Tom? David?

Jej głos brzmiał niemal zalotnie, przez co te słowa bardziej kojarzyły się z nie zapłaconymi rachunkami, minionym szaleństwem wydatków niż z dziećmi. Znów lekko zaczerpnęła powietrza, po czym pochyliła się i musnęła ustami jego usta. Zatykam flagę. Obejmuję to terytorium w posiadanie.

Nie patrzył na nią, gdy wychodziła, lecz leżał wpatrując się w sufit, ręce pod pościelą wyciągnięte wzdłuż boków. Kobiety rozmawiały przy drzwiach ściszonym głosem; nie widział ich. Środki uspokajające. Odcięcie prądu. Narkoza. Operacja. Podciągnął stopy i dotknął ręką nogi. Goła skóra. Sięgnął wyżej. Goła skóra. Drzwi zamknęły się, lekarka znów była przy nim. Nacisnęła przycisk dzwonka przy łóżku i przez chwilę bacznie mu się przyglądała.

— Musi pan spróbować zrozumieć, że dla nich to też jest szok. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że rozpoznanie przez innych stanowi dla nich dowód ich istnienia. Kiedy znajdą się w takiej sytuacji jak ta, zaczynają się bać. Tracą poczucie bezpieczeństwa. Rozu­mie pan?

— Nic nie mam na sobie.

Uśmiechnęła się przelotnie na dźwięk jego słów; a mo­że śmiała się z tego, że bardziej szokująca od utraty pamięci była dla niego strata ubrania.

— Niczego pan nie potrzebuje. Tutaj jest bardzo gorą­co. Na dobrą sprawę, dużo za gorąco. — Dotknęła własnego fartucha. — Nie mam nic pod spodem. Tak jest ustawiony termostat, wszyscy się na to skarżymy. A na dokładkę nie ma okien — powiedziała. — Wie pan, co to jest termostat?

— Mniej więcej.

Wyciągnął nieco szyję i po raz pierwszy rozejrzał się po pokoju. Faktycznie, nie było okna, a za całe umeb­lowanie służyły mały stolik i krzesło w przeciwległym kącie pokoju. Ściany były wyłożone szarym materiałem tak jak sufit. Nawet drzwi naprzeciwko łóżka były wyściełane. Oszczędzono jedynie podłogę, próbując w ten sposób złamać monotonię całej reszty: wyłożona była dywanem w kolorze cielistoróżowym, kolorze zwa­nym niegdyś przez malarzy starym różem. Pikowane, wyściełane więzienie: brak mu było słów, lecz gdy odnalazł wzrok lekarki, ta domyśliła się, co go gnębi.

— To dla wyciszenia. Najnowsza rzecz. Izolacja akus­tyczna. Przeniesiemy pana natychmiast, gdy pański stan zacznie się poprawiać.

— Zegar.

— Tak. — Pokazała go. Wisiał za nim na ścianie w rogu po lewej stronie. Był to przeładowany ozdobami szwajcarski zegar z kukułką; miał alpejski daszek i pe­łen był dziwacznych postaci, pasterzy, krów, alpejskich rogów, szarotek i Bóg wie czego jeszcze, wyrzeźbionych w każdym dostępnym miejscu brązowej drewnianej powierzchni, i czynił absurdalnie dużo zamieszania. — Zostawił go nam poprzedni pacjent. Irlandczyk. Sądzili­śmy, że dzięki niemu jest tutaj przytulniej.

— Jest okropny.

— Nie będzie panu przeszkadzał. Odłączyliśmy me­chanizm wybijania godzin. Już nie kuka.

Wpatrywał się w ohydny zegar: w jego obłąkańczo zaśmiecony przód, w wypadające wnętrzności ciężar­ków i łańcuchów. Przeszkadzał mu, przypominał coś, czego się obawiał; nie wiedział dlaczego; była to jakaś anomalia, coś, co w nieokreślony sposób przypominało mu o wszystkim, czego nie pamiętał.

— Czy on wyzdrowiał?

— To był raczej skomplikowany przypadek.

Odwrócił głowę i ponownie na nią spojrzał.

— Nie wyzdrowiał?

— Opowiem panu o nim, kiedy poczuje się pan lepiej.

Zastanowił się przez chwilę.

— To nie jest...

— Nie jest co?

— Wariaci?

— Broń Boże. Jest pan tak samo przy zdrowych zmysłach jak ja. A może nawet bardziej.

Usiadła na brzegu łóżka. Ręce miała złożone na piersi, odwróciła się w jego stronę; czekali, aż ktoś odpowie na dzwonek. W górnej kieszeni fartucha miała wpięte dwa pióra i pochewkę termometru. Jej ciemne włosy związa­ne były ciasno na karku. Była bez makijażu, lecz w jej twarzy było coś elegancko klasycznego, coś śródziem­nomorskiego. Skórę miała bardzo jasną; spod bladości biło ciepło, niewykluczone, że w jej żyłach płynęła włoska krew, choć maniery miała doskonale angielskie. Niewątpliwie pochodziła z dobrej, a nawet bardzo dobrej rodziny. Jedna z tych młodych kobiet, które dzięki swojej inteligencji decydują się na poważną karierę zawodową, a nie na życie w bezczynności. Zastanawiał się, czy nie była przypadkiem Żydówką, szlachetnym, młodym pędem jednego z tych znamienitych rodów, które od dawna łączą wielkie bogactwo z wykształ­ceniem i zaangażowaniem w służbie publicznej. A po­tem zaczął się zastanawiać, skąd, do licha, w ogóle takie myśli przychodzą mu do głowy.

Wyciągnęła rękę i poufale klepnęła go w bok.

— Wszystko będzie w porządku. Mieliśmy cięższe przypadki.

— Czuję się, jakbym znowu był dzieckiem.

— Wiem. Terapia może nie poskutkować od razu. Oboje musimy być cierpliwi. — Uśmiechnęła się. — Że tak powiem. — Wstała, jeszcze raz nacisnęła dzwonek przy łóżku i wróciła na swoje miejsce.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin