06 Dzień Szósty.doc

(1140 KB) Pobierz
DROGA TYSIĄCA KILOMETRÓW I STU ZAKRĘTÓW

ALPY 2011

Dzień szósty, czwartek 23 czerwca.

 

Przekoczowałem jakoś do rana, bo spaniem tego nazwać nie można. Mimo to, nawet czułem się w miarę wypoczęty. Deszcz prawie przestał kropić i chmura porozrywała się na mniejsze kawałki odsłaniając skrawki tajemniczej okolicy.

Miejsce obok kolejki linowej okazało się całkiem dobre i bezpieczne, bo nikt mnie w nocy nie znalazł. No prawie nikt, bo tego poranka przy namiocie zlokalizowałem wyglądającą na całkiem jeszcze świeżą, kupę.

Kupa raczej sporych rozmiarów i nie była na pewno moja. Być może coś przyszło w nocy i narobiło mi pod samym namiotem? Tylko co? Nieświedź ?

Wajrak na tropie z pewnością szybko by zidentyfikował właściciela tej kupy, po smaku, konsystencji i aromacie. Ja niestety musiałem się poddać w tej materii i już nie zagłębiałem się dalej w tą kupę. Do tego trzeba prawdziwego fachowca, a nie lajkonika, takiego jak ja.

Namiot wcale nie chciał schnąć, a ja wcale nie chciałem tu dłużej siedzieć. Zwinąłem przemoczony tak jak stał. Wieczorem go sobie wysuszę. Ubranie też przesiąknięte wilgocią. Para z ust leci bo zimno, ale damy radę.

Jelonek jak co rano ochoczo od pierwszego strzała i jedziemy.

Wracam kawałek by zobaczyć ten wczorajszy, złowieszczo prześwitujący przez mgłę pomnik.

Teraz nie wyglądał ani trochę strasznie. Już wiem nawet gdzie jestem. Na kolejnej przełączy Passo del Tonale. Od razu człowiekowi raźniej, gdy wie gdzie jest.

Teraz tylko zjazd do Ponte di Legno (w tłumaczeniu miejscowość o nazwie most z drewna, czy też drewniany most) i prawo na burt na trasę SS300. Dotarłem do tego Ponte di Legno i skręciłem na centrum. Drogi SS300 jednak nie widać, to korzystam z napotkanych lokalnych gps-ów. Kręcą głowami na znak, że nie wiedzą o co mi chodzi? Wyciągam mapę i pokazuje poszukiwaną drogę SS300.

Aaaa Passo Gavia, to trzeba się kawałek cofnąć i na lewo. No i bądź tu człowieku mądry. Miejscowi mają swoją nazwę, a mapa swoją. Zupełnie nie wiedzą, że ta droga ma oznaczenie SS300. Cofnąłem się kawałek główną i faktycznie jest mała tabliczka ze strzałką i nazwą Passo Gavia, ale na zdrowy rozum, to wygląda jak zjazd do przydrożnej miejscowości o tej nazwie. Jakich z resztą wiele przy trasie.

Jadę kawałek i moim oczom ukazuje się znajoma tablica Ponte di Legno. To co, jak już byłem w Ponte di Legno, to musiałem się kawałek cofać główną, by być znowu w Ponte di Legno?

Nie mają połączenia w środku miasteczka, a może to ten opiewany drewniany most się zawalił? Nie ważne. Ważne, że jestem na właściwym szlaku.

Droga pnie się stromo do góry i robi się coraz węższa i węższa. Zakaz ruchu ciężarówek i innych większych pojazdów. Mogą tylko osobówki, nieduże kampery i motocykle.

Duże stromizny, wąsko i prawie brak zabezpieczeń, czyli to co tygryski uwielbiają. Ruchu kompletnie brak, bo jest dosyć rano. Mgły i chmury się jeszcze snują, ale nie pada i widoczność całkiem dobra. Można podziwiać piękne ogromniaste góry i całą otaczającą dziką przyrodę. Jelonek dzielnie mknie do góry nabierając wysokości, a ja jestem w siódmym niebie. Wprawdzie króluje dwójka i trójka, ale i tak jadę prawie dwukrotnie szybciej niż wolno. Ograniczenie do 30km/h nie jest tam postawione bez powodu.

Puszką pewnie jechałbym znacznie ostrożniej, bo miejscami bardzo wąziutko, a puszka szersza od motocykla. http://chomikuj.pl/ShowVideo.aspx?id=759038005

Gdy robię pamiątkowe fotki mija mnie jakiś baca w 4x4. Potem znalazłem jego biały samochód, chyba przed stajnią dla łowiec.

Na szczycie cisza i spokój, ludzi jeszcze nie ma. Wyjechałem najwyżej w swoim życiu 2652m n.p.m.

Cisza, spokój. Tylko świstaki zawijające sreberka i komunikujące się za pomocą uroczego świstania, kto i ile już zawinął tych sreberek.

Szkoda, że nie nagrałem tych dźwięków, bo były bardzo pocieszne.

Kilka osobników nawet widziałem, a może nawet kilkanaście. Z jednego miałem ubaw po pachy. Siedział na drodze przyglądając mi się uważnie i gdy zbliżałem się dał nura do rury pod drogą. Zatrzymałem szybko Jelonka i z aparatem skoczyłem w jego kierunku. Pac fotkę z fleszem, w nadziei, że zrobię mu piękny portret w tej drogowej rurze, albo, że chociaż oczy mu się zaświecą, a tu proszę.

Wyszła tylko sama rura, świstak spylił, ale nie z tego miałem ten ubaw. Kawałek dalej siedział następny pan ciekawski, a właściwie to stał na dwóch łapach i bacznie mnie obserwował. Ta sama akcja co wcześniej, gdy się zbliżyłem to dał nura w rurę. Tyle, że nie w rurę pod drogą, tylko w rurę wychodzącą z umocnienia brzegu po lewej stronie drogi. Taki mur z kamienia, by skały się nie zsuwały na jezdnię. No i skoczył w tą rurę odwadniającą, a raczej dał nura. Z tym, że rura była za mała i się zmieścił tylko do połowy. Cały tłusty kuper sterczał w stronę asfaltu. Wyglądało to komicznie, niczym z bajek Disneya. Szybko po heblach i gonię, by go capnąć za ten napasiony wystający zadek. W rękawicach motocyklowych to mi chyba całego palca nie odgryzie, a przynajmniej zobaczę jaki jest w dotyku? 

No i nie dobiegłem. Świstak zdążył się wycofać i w mgnieniu oka zniknął gdzieś w szczelinie skalnej. Tym razem się zmieścił cały.

A tak niewiele brakowało i już miałbym się od kogo nauczyć zawijać te sreberka.

Śmiałem się potem pod nosem przez pół dnia.

Na Passo Gavia był też kamienny Kościółek i Pan Jezus spoglądający na te piękne góry.

Zjazd w dół był już mniej spektakularny, bo znacznie szerzej i zabezpieczenia się pojawiły. Jeśli już to polecam ten podjazd od strony Ponte di Legno. W połowie zjazdu spotkałem pierwszych motocyklistów. Grupka pędzących cruiserów w pełnym macie, na pustych wydechach, robiła niezłe wrażenie. Wypłoszą wszystkie świstaki jak nic.

W Borgio odbiłem na drogę SS38 w kierunku najsłynniejszej włoskiej przełęczy Passo del Stelvio. Tutaj już mniej dziko, dobry szeroki asfalt, zaczynający się ruch turystyczny. Łagodniejsze podjazdy i solidne barierki zabezpieczające.

Na Gavia było fajniej, ale tu też pięknie. Ciężarówka z robotnikami zablokowała tunel, ale motocykle i rowery puszczają, bo się przecisną. Panowie tynkowali strop. Boże Ciało, a we Włoszech, kraj chrześcijański i Papież jest, nie świętują? Zwykły dzień jak każdy inny.

Droga fajnie wije się pod górę i można się rozkoszować jazdą z widokami. Porsche i ferrari to przeciętne samochody na tej drodze. Widać, że jest dużo takich, którzy potrzebują się trochę wyszaleć i posprawdzać swoje możliwości. Zwłaszcza rowerzyści dają z siebie wszystko.

Mijam pomarańczowy samochód i pana z miotełką. Pan zmiatał z drogi kawałki skał, by nikt się nie wyglebił. Najwyraźniej codziennie rano trasa jest dokładnie sprawdzana i czyszczona dla bezpieczeństwa. Można śmiało się wykładać na zakrętach, bez strachu, że nagle wskoczymy na zdradliwy piasek, czy żwirek. http://chomikuj.pl/ShowVideo.aspx?id=758882008   Na szczycie tyż piknie.

Posiedziałem chwilkę wszamując coś słodkiego i ledwo ruszyłem w dół, zaczęło kropić, a po chwili nawet lać. No i tak w strugach deszczu, mijając grupki pochowanych w krzakach motocyklistów, zjechałem na sam dół. Przynajmniej hamulce miały lepsze chłodzenie. Tylko nieliczni miłośnicy jednośladów nie zważali na ulewę. Reszta czekała cierpliwie aż przestanie padać. Niestety padać nie chciało przestać i ze dwie godziny jechałem w deszczu.

Oczywiście w Merano postanowiłem pojechać skrótem i odbiłem na drogę SS44.

Strzałki na Tirol i jakiś zamek, ale nie mam czasu i sypię prosto. Znowu wspinaczka zakręty i zakrętasy a na mapie wyglądało tak prosto. Widoczki jednak niczego sobie i nawet ichni PKS tu kursuje. http://chomikuj.pl/ShowVideo.aspx?id=758748854

Przed samym szczytem jadę sobie wyluzowany na trójeczce, stojąc na tylnych stopkach i podziwiając widoki, a tu koło mnie coś bziuuuu i już mnie wyprzedziło.

Skuterek retro 50cc mnie wyprzedził? Wywaliłem oczy, z zaskoczenia. W lusterku go nie widziałem, bo jak się jedzie na stojąco, to lusterka nie działają. Muszę sobie jakieś dodatkowe zamontować.

Siadłem z wrażenia, a tu w lusterku widzę jeszcze całą bandę skutrów, ale drugi raz już się tak nie dałem. Tego pierwszego jednak nie potrafiłem dogonić, dopiero na szczycie gdy zaparkował.

Gościu kurtka motocyklowa z naszywkami jakiegoś klubu i ogólnie robi wrażenie starego wyjadacza. Skuterek o pojemności 125cc, trochę mi ulżyło, że to nie pięćdziesiątka mnie tak obrobiła. Skuterek wyciaćkany w każdym calu. Z przodu koło zapasowe w pokrowcu. Austriacy pewnie dla zabawy tymi skuterkami wprawiają w kompleksy motocyklistów na wypaśnych maszynach (nie mówię tu o swojej). Jeśli jeszcze mieli profesjonalnie podkręcone silniki to mój Jelonek mógł najeść się wstydu.

Ot tak zaczęło lać. Skuterki odpaliły i ruszyły z kopyta. Ubrałem kominiarkę kask i rękawiczki i rura za nimi w tym deszczu. No i nie dogoniłem. Chłopaki wymiatali, w zakrętach, wykładali się niczym na torze, mimo ulewy. Musieli mieć niezłe oponki i doświadczenie. Nie miałem szans. Wprawdzie mnie też nic nie wyprzedziło, ale marne to pocieszenie. Muszę się jeszcze dużo nauczyć, za to nie wiem kiedy i byłem na samym dole? W deszczu przednia tarcza już nie robi się fioletowa, tylko lśni jak nowa. Deszcz elegancko czyści, ale łańcuch ze smarowania niestety też.

Reszta jazdy to niestety deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz. Mokro zimno i nieprzyjemnie.

Wjechałem na główną E66 i obrałem kierunek na przejście graniczne z Austrią. Po drodze jeszcze małe zakupy, bo w Austrii dzisiaj święto i wszystko pozamykane.

Włoski sklepik ze spożywczymi różnościami, a w drugiej połowie elegancki bar z kawusią.

Kawa jak zwykle była pyszna i w całkiem przystępnej cenie, ale za chleb zapłaciłem krocie.

Prawie 5euro za malutki chlebek, to trochę przesada, ale cóż było robić? Jeść trzeba.

Pod sklepem zaparkowało dwóch Niemców w odrestaurowanych włoskich pięćsetkach.

Widać, że kasy w odrestaurowanie nie żałowali, ale najlepsze było potem, gdy wsiedli i odpalili sprzęty. Dźwięk jaki wydobywał się, bardziej przypominał jakieś ferrari, niż małe toczydełka. Ciekawe co mieli pod maską? Autka wystartowały jak dwa małe przeciągi.

Trochę się rozgrzałem kawą i również ruszyłem dalej. Do granicy w tym deszczu dłużyło mi się strasznie, choć nie oszczędzałem na paliwie. Droga nudna i płaska z dużym chlapiącym ruchem. Nic ciekawego. Granicę przekroczyłem późnym popołudniem.

W Lienz tankowanie, oraz grzanie przemoczonych rękawic na cylindrach i dalej w drogę. Kierunek trasa nr108. Biegnie niemalże równolegle do słynnej trasy  107 na Grossglockner.

Spodziewałem się podobnych podjazdów i karkołomnych zakrętasów, a tu całkiem płasko i szeroko. Droga biegnie doliną rzeki. Wysokie góry po bokach, a wzburzona rzeka wije się z lewej. Góry jednak już przestały mnie interesować i w sumie się cieszę, że mogę trochę nadgonić kilometrów w tym deszczu. Robi się coraz zimniej. Kolana i palce zaczynają mi kostnieć w przemoczonych rękawicach. Buty też puściły wodę do środka. Na Nordkappie mi nie przemokły, a teraz się poddały i robią za zbiorniki retencyjne.

Zaczyna mi siadać psychika i mam już wszystkiego dosyć. Jestem potwornie zmęczony i zmarznięty. Nieprzespana noc też zaczyna się odbijać czkawką. Aby tylko dojechać do Zell am See. Tam coś znajdę do spania.

Patrzę, a tu jakieś bramki na drodze? Zupełnie jak na autostradę. To nie autostrada, to tunel.

8 euro, czy ich powiało? Szukam w przemoczonych spodniach kasy, a w międzyczasie dojechała grupka Niemców, na wypasionych nakedach. Myślicie, że tak fajnie wyciągnąć zgrabiałą ręką, przemoczony papierek z przemoczonej, zlepionej skórzanej kieszeni?

Pan na bramce wziął umyte 10 euro i nawet nie marudził. Szlaban się podniósł, a ja wytoczyłem Jelonka za linię szlabanu. Dalej daszek się kończył i dawało z nieba H2O.

Pan krzyczy, coś i macha, że musze dalej jechać. No i musiałem się wytoczyć pod ten prysznic. Chwile trwa w takich warunkach  znalezienie kieszeni na dwa euro reszty, ubranie rękawic i odpalenie Jelonka. Jestem już w takim stanie, że każda niedogodność mnie delikatnie mówiąc irytuje. Nie mówiąc już o tym, co myślę na temat tego paskudztwa lecącego na mnie i włażącego w każdą szczelinkę. W tunelu nareszcie sucho, ale lodówka. Nie wiem od czego to zależy, że w taką pogodę, jedne tunele są ciepłe w środku, a inne lodowate?

Tunel jednak skończył się szybciej, niż się tego spodziewałem i znowu wjechałem w ścianę deszczu. Przejeżdżałem już chyba przez lepsze tunele w Austrii i były za darmo, a tu łoją równo. Jak sobie pomyślałem co bym mógł gorącego zjeść za te osiem euro, to byłem jeszcze bardziej zły i nie myślę tu o chińskiej zupce.

Niemcy cały czas jechali za mną i nie chcieli mnie wyprzedzić. Pierwsza stacja paliwowa i nie dałem rady, musiałem zjechać. Niemcy pojechali dalej. Czy im nie jest zimno?

Pewnie mają membrany, podpinki, podgrzewane manetki i inne cuda, a ja tu sam na deszczu, a w około wilki.

Procedura grzania rękawic i kominiarki na cylindrach. Jak w przyszłości będą motocykle elektryczne to już nie będzie takiej możliwości. 15 minut i znowu jestem na trasie. Resztkami zdrowego rozsądku dojechałem do Zell am See. Tylko, gdzie tu się przespać? Kasy mało więc hotel raczej odpada. Me jakiś camping? Szukam jeziora. Tam powinno być jakieś miejsce pod namiot? Jezioro znalazłem, ale wszystko jakieś takie nieprzyjazne, ogrodzone. Zakaz postoju itp. Szukam z drugiej strony, jakiś zamek na górce i wkoło wykoszone. Wstęp wzbroniony, teren prywatny. Zawracam.

Jeno już miałem tylko w myślach, by się położyć plackiem i zasnąć. Jest strzałka na kemping, no to jadę. Jakaś ścieżka pod górę w prawo, to wiele nie zastanawiając się włączam biegi terenowe, redukcja, blokada dyferencjału i wspinam się błotną ścieżką, zamiatając tyłem.

To nie ścieżka na kemping, ale nie zaszkodzi sprawdzić. Las, a w lesie łąka i biegnąca linia wysokiego napięcia. Zostaje. Jestem tak wykończony, że na kempingu i tak nie skorzystam z prysznica, to polegnę tutaj.

Łąka napita wodą i chlupie pod butami, a może to u mnie w butach? Najlepiej będzie chyba tu koło ambony, z lekkim spadkiem, by woda miała gdzie spływać.

Linia wysokiego napięcia na tym deszczu bzyczy i strzela, ale mnie już to nie rusza. Rozbijam obóz. No i w tym momencie sobie przypomniałem, że zwinąłem mokry namiot i miałem go suszyć dzisiaj popołudniu. Fajnie, mokry Luca w mokrym namiocie, mokre będzie miał sny.

Śpiwór z zewnątrz też zawilgocony, no bo jak wkłada się do nieprzemakalnej torby mokry namiot, to w środku robi się kiszonka i wszystko potem jest mokre.

Na szczęście śpiwór ma zewnętrzną powłokę nieprzemakalną i w środku suchutko. To jedyne suche miejsce podniosło mnie trochę na duchu.

Leżę sobie w suchym i cieplutkim śpiworku, tylko, że za chwilę coś sobie ciapie na mnie? Przyglądam się uważniej, a mój namiot wygląda jak słuchawka prysznicowa. Wszędzie puszcza wodę, a na szwach powstają regularne kropelki, tam gdzie nitka przechodzi przez materiał. Tak to jeszcze nie miałem. Mój namiot w niczym już nie jest lepszy od mokrej szmaty. No i co mogłem zrobić w takiej sytuacji?

Po prostu zamknąłem oczy i niech dzieje się co chce. Dobranoc.

 

 

 

Podsumowanie:

Przejechanych kilometrów : 462

Widzianych krajów: Włochy, Austria

Awariekajak by tyle wody nie dał rady przyjąć na klate.

 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin