MARGIT SANDEMO
Ze szwedzkiego przełożyła
ELŻBIETA PTASZYŃSKA - SADOWSKA
POL - NORDICA
Otwock 1998
Sindre już nie mógł doczekać się urodzin, na które mama obiecała mu wspaniały prezent. Choć za kilka tygodni skończy dopiero trzy latka, był duży jak na swój wiek i wyjątkowo spokojny. Miał ciemnoblond włosy i poważne oczy. Inne dzieci nazywały go ofermą.
Siedząc na czubku wielkiego głazu w przedszkolnym ogródku, patrzył rozmarzony na bawiących się kolegów i koleżanki, lecz w ogóle ich nie widział. Rozmawiał z tatą.
„Najbardziej to chciałbym dostać traktor, w którym można nogami przyciskać pedały”, mówił w myślach. „Taki jak ma Björn. Jeszcze ani razu nie pozwolił mi się nim przejechać, a on jest taki ładny. Cały czerwony z czarnymi kołami. Ale może być też co innego, jak wolisz”.
Dziewczynki z grupy sześciolatków podbiegły do niego z krzykiem.
- Zjeżdżaj stąd, ty ofermo, to nasze miejsce!
Sindre zszedł powoli na dół.
„To nic nie szkodzi, tato”, zapewniał ojca w duchu. „Wcale nie jest mi przykro”.
Właściwie to jeszcze nie stworzył sobie w wyobraźni jego dokładnego obrazu. Tata powinien być wysoki i silny, mieć delikatne ręce i pogodne oczy. Może trochę przypominać ojca Björna, który jeździ takim wspaniałym samochodem. Ale musi być znacznie silniejszy, na pewno o wiele silniejszy.
Żeby wreszcie przyszła mama! Tak bardzo chciałby już pójść do domu, znaleźć się w swym przytulnym pokoiku, w którym mógł spokojnie się bawić, nie poszturchiwany bez przerwy przez inne dzieci, i gdzie mama przywoływała go ciepłym głosem do kuchni, żeby coś zjadł. Bo Sindre lubił jeść. Nawet było to trochę po nim widać, w każdym razie tak twierdzili starsi koledzy. Ale mama uważa, że on wcale nie jest gruby, tylko mocno zbudowany. I ciężki.
Pediatra mówi tak samo. „Co ty, u licha, jadasz, Sindre? Ołów?”
Po oczach chłopca dało się od razu zauważyć, że znowu jest nieobecny myślami. Ostatnio mama miewała bóle. Prawie każdego dnia, i wtedy robiła się całkiem biała na twarzy. Kiedy Sindre patrzył na nią, też zaczynało go boleć. Ale mama wciąż powtarzała, że to nic takiego, że zaraz przejdzie.
Jeden z chłopców, biegnąc, wpadł prosto na niego i go przewrócił. Gdy Sindre był już bliski płaczu, tata od razu otoczył go ramieniem i łzy natychmiast obeschły.
Przedszkolanka nie mogła się powstrzymać, by nie zwrócić mu uwagi:
- No, rusz się, Sindre, pobaw się wreszcie z dziećmi! Ciągle tylko chodzisz i marzysz. Może byś się jednak do nich przyłączył.
Maluch próbował wymyślić jakąś odpowiedź, ale potrzebował na to więcej czasu. Nigdy nie udawało mu się w porę otworzyć buzi, ponieważ nikt nie miał cierpliwości czekać. Wychowawczyni westchnęła zrezygnowana i zwróciła się znowu ku innym podopiecznym.
Sindre po cichu wyjaśnił ojcu:
„Starałem się odpowiedzieć, ale nie zdążyłem. Chodź, pospacerujemy trochę po łące”.
Czy to niebezpieczne chodzić po łące? Można spotkać trolla? Sindrego oblała zimna fala strachu.
Ale przecież tata jest blisko. Poza tym wtedy to było w lesie...
Dłoń taty dotknęła jego ramienia i obaj wyszli razem na małą łączkę przedszkolnego ogródka.
Syreny ambulansu brzmiały tak, jakby znajdowały się i blisko, i daleko zarazem. Te okropne syreny, przypominające ujadanie psów, zawsze ją wyjątkowo przerażały, bo zdawały się mówić znacznie więcej o nieszczęściach i smutku niż wszystkie inne odgłosy.
Otoczona raz migotliwym światłem, raz nieprzeniknioną ciemnością, czuła ból. Nie mogła się zorientować, gdzie się znajduje. Czy w swoim łóżku, czy też...?
Mali otworzyła raptownie oczy i ujrzała nad sobą sufit karetki. Ktoś położył jej dłoń na ramieniu. To Sonia, sąsiadka z piętra.
- Leż spokojnie, nie denerwuj się - powiedziała. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz!
Co ja tu robię? pomyślała przerażona Mali. Co się stało?
Próbowała zebrać myśli i przypomnieć sobie, co się właściwie wydarzyło, ale ujrzała jedynie zamglone i chaotyczne obrazy z powszednich dni.
Jedzie z Sindrem autobusem i trzyma go mocno za rączkę. Ciasno, dorośli pasażerowie nieustannie potrącają małego chłopca. Te jego oczy, zawsze wyrażające niepomierne zdumienie i jakby trochę nieobecne. Jest trochę opóźniony w rozwoju - lekarz zapewnia jednak, że nie należy się niepokoić, ponieważ Sindre ma tylko nieco wolniejszy rytm życia. Zupełnie inny niż, na przykład, żywa jak srebro córeczka sąsiadów, biegająca niezmordowanie z iskierkami w oczach i chwilami irytująco niecierpliwa.
Przedszkolny ogródek... Wszystkie dzieci i łagodny uśmiech jej synka. Przedszkolanka!
„Sindre to miłe dziecko, ale jest bardzo zamknięty w sobie i najchętniej przebywa sam. Poza tym chyba jeszcze niewiele mówi, prawda?”
Mali nie miała pojęcia, dlaczego jej mały chłopczyk zrobił się ostatnio taki milczący. Sądziła, że wychowuje go właściwie. Próbowała wpoić w niego wiarę w siebie i nauczyć samodzielności. Ale dzieci są tak różne.
Jej praca to nudne kontrolowanie faktur. Ostatnie dni... jak trudno się skoncentrować. Powinna była zostać w domu. I pójść do lekarza. Ale musiała przecież opłacić czynsz i rachunek za prąd, i resztę podatku. Nie mogła sobie pozwolić na zwolnienie lekarskie.
Dlaczego nie jest z Sindrem przez cały dzień? Przecież on potrzebuje jej obecności. Czy na pewno dobrze się czuje w przedszkolu? Czy ona go przypadkiem nie zaniedbuje?
Niepokój, troska - i ból.
Powinna była pójść do lekarza.
Zupełnie nieoczekiwanie dla samej siebie głośno wyraziła zdziwienie:
- Co ja tu robię? Co się stało?
- Trochę za długo chodziłaś z tym bolącym wyrostkiem - odpowiedziała Sonia pogodnym tonem. - Wreszcie zebrała się ropa. Już dawno należało zgłosić się do lekarza!
- A Sindre? Ja nie mogę zostać w szpitalu! Kto się nim zajmie?
- Już ci powiedziałam: uspokój się. Wszystko będzie dobrze.
- Przecież ty wyjeżdżasz jutro do Anglii.
- Tak, i rzeczywiście nie mogę z tego zrezygnować. Ale nie martw się: zanim wyjadę, znajdę kogoś, kto zaopiekuje się chłopcem. Możesz być spokojna.
- Tylko kogo?
- Chyba wiem, kto mógłby się nim zająć - rzekła Sonia, Mali jednak była zbyt rozpalona gorączką, by wyczuć w głosie sąsiadki ponury ton.
Zbliżali się do bramy szpitala. Chora jednak tego nie zauważyła, ponieważ znowu straciła przytomność.
Gdy rozległ się dzwonek u drzwi, przyciskany wielokrotnie ręką jakiegoś zniecierpliwionego intruza, Gard Mörkmoen podniósł się powoli z krzesła. Wyraźnie zirytowany, rozprostował swe długie nogi i, odłożywszy wieczorną gazetę, ruszył w kierunku holu. Kto to mógł być? Nie spodziewał się przecież niczyjej wizyty.
Niemal każdy w takiej sytuacji zerknąłby odruchowo w lustro wiszące w przedpokoju, by upewnić się, czy dobrze wygląda. Ale Gard Mörkmoen nigdy nie interesował się lustrami. Nie przejmował się też tym, co myślą o nim inni.
Przed drzwiami stała nie znana mu kobieta z małym chłopcem.
Wyglądała na osobę wyjątkowo nieprzejednaną, wręcz agresywną.
- Bardzo proszę, oto on, mały Sindre. Mali Vold jest w szpitalu, a ja nie mogę się nim zająć. Myślę, że najwyższa już pora wykazać się odpowiedzialnością! Teraz pana kolej!
Gard stał zupełnie osłupiały. Spojrzał na małego chłopca, który przyglądał mu się badawczo niewinnymi oczyma.
- Nie rozumiem...
- Doprawdy? Niech pan przestanie udawać! To nie uchodzi - rzekła kobieta, wpychając do przedpokoju chłopca i jakąś nędzną walizkę. Gard był zbyt oszołomiony, by zaprotestować.
- To, że Mali, kierowana głupią dumą, nie chciała zdradzić pana nazwiska, wcale nie znaczy, że tak łatwo uda się panu wywinąć! Nie mam ani odrobiny współczucia dla tchórzy.
- Pani wybaczy, ale musiała zajść jakaś pomyłka. Ja nie znam żadnej Mali Vold. Ani... ani... Sindrego, bo chyba tak ten chłopiec ma na imię?
- Niech się pan przestanie zgrywać! Pan jest Gard Mörkmoen, prawda?
Mężczyzna mógł tylko to potwierdzić.
- No właśnie, to nie jest popularne nazwisko - skomentowała kobieta. - Mali nie należy do osób, które wszędzie szukają słuchaczy, żeby poskarżyć się na własny los. Ale my mieszkamy po sąsiedzku i pewnego razu, kiedy było jej szczególnie ciężko, opowiedziała mi wszystko o sobie. I o panu, jak pan zniknął, kiedy to się stało. Spotkała pana jeszcze raz, zupełnie przypadkiem. Wtedy właśnie dopiero co urodził się Sindre, a pan obiecał odwiedzać ich i zajmować się małym. Niczego więcej Mali nie pragnęła. Lecz, oczywiście, pan nigdy już się nie pojawił. Ona zaś czuła się zbyt zraniona, by pana szukać. Nawet nie zgłosiła pańskiego nazwiska na policję. Po prostu nie chciała mieć z panem więcej do czynienia! Rozumie pan?
Gard powoli zaczynał być zły. Nie miał jednak szansy zaprotestować.
- Chodzi jedynie o pięć dni, potem wrócę z Anglii i sama się nim zajmę...
- Czy pani nie rozumie? Ja nie znam żadnej Mali Vold i nigdy nie słyszałem o tym chłopcu!
Spojrzał na Sindrego, który stał milczący i poważny, utkwiwszy w nim swe wielkie i teraz nieco nieufne oczy. Sprawiał wrażenie sympatycznego dziecka; wszystkim podobały się pewnie jego brązowe loki i nieco smutny wyraz twarzy o delikatnych rysach.
- Takie rzeczy może pan wmawiać każdemu, ale nie mnie - zareagowała ostro kobieta. - Trochę zasięgnęłam języka na pański temat. To naprawdę dziwne, że w pracy jest pan uważany za osobę sumienną i odpowiedzialną. Ma pan wolny zawód, czyli przez kilka dni może się pan zająć własnym synem...
- Nie, nie mogę, wykluczone! - odparł stanowczo Gard. - Poza tym, on wcale nie jest moim synem!
Dolna warga chłopca zaczęła drżeć.
- Nie powinna pani narażać dziecka na coś takiego! - wybuchnął Gard, ale zaraz spontanicznie pochylił się nad małym. - Nie jestem na ciebie wcale zły - dodał szybko. - Nie przejmuj się tym, co my tu wygadujemy...
Kobieta wepchnęła Sindrego do pokoju, uznawszy widocznie, że kontakt między ojcem i synem został wreszcie nawiązany.
- Muszę już iść. Jego ubranka są w walizce, a buty i peleryna w plastykowej torbie. No, Sindre, pomieszkasz teraz przez kilka dni u taty, a w piątek ciocia Sonia wróci i zabierze cię z powrotem do domu. Powierzam chłopca pańskiemu sumieniu, panie Mörkmoen, i mam nadzieję, że nie będzie go pan zaniedbywał.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, a Gard i mały zostali sami. Po trwającym kilka sekund szoku mężczyzna zdołał się wreszcie otrząsnąć i natychmiast puścił się pędem po schodach w pogoni za kobietą, której samochód właśnie znikał za rogiem.
Długim i energicznym krokiem znowu wszedł na górę. Chłopiec stał w tym samym miejscu, w którym go pozostawiono, po jego niewinnej buzi widać było wyraźnie, że walczy, by nie wybuchnąć płaczem. Mrugając rozpaczliwie powiekami, powstrzymywał się od szlochu. Drobna klatka piersiowa unosiła się i opadała raz po raz, nie wróżąc nic dobrego.
Gard był wściekły, rozumiał jednak doskonale, że mały znalazł się w znacznie trudniejszym położeniu niż on, dlatego wielkim wysiłkiem woli wreszcie się opanował.
- W porządku, Sindre! - powiedział z wymuszonym spokojem. - Postaramy się znaleźć dla ciebie mamę.
Co on, u diabła, ma teraz począć? Nagle podrzucono mu do domu całkiem obcego chłopca. Kto to jest Mali Vold? Nigdy nie słyszał tego nazwiska, a dzieciak z całą pewnością nie jest jego synem, może przysiąc na wszystkie świętości.
Chyba że był pijany...?
Ile właściwie lat liczy sobie ten malec? Gard otworzył walizkę wypełnioną dziecięcymi ubrankami, w większości znoszonymi i spranymi Tylko gdzieniegdzie leżało pomiędzy nimi coś nowego. Wyglądało na to, że prawie wszystkie były używane wcześniej przez kogoś innego. Znajdowały się tam też jakieś dokumenty. Sindre Vold. Chłopiec ma już prawie trzy lata Data urodzin... Gdzie on przebywał w tym czasie, czy rzeczywiście mógł być ojcem dziecka?
Odbywał wtedy służbę wojskową. Oczywiście, zdarzały się różne szalone noce i imprezy, ale raczej nigdy nie upijał się do tego stopnia, żeby dziś w ogóle nie pamiętać o poznaniu dziewczyny noszącej imię Mali. Nie należało ono do szczególnie popularnych, dlatego trudno by je było zapomnieć. Poza tym on zwykle pił alkohol z umiarem.
A jak twierdziła ta wojownicza kobieta, spotkał ową Mali podobno jeszcze raz, już po przyjściu na świat chłopca!
Nie, to przecież niemożliwe. Wykluczone! Kimkolwiek jest ojciec Sindrego - to na pewno nie on, nie Gard Mörkmoen!
Mały zaczął cicho popłakiwać. Stał nadal w tym samym miejscu, gdzie go postawiono, z opuszczonymi rękami, smutny. Wyglądał żałośnie: mama w szpitalu, a on, biedny, został sam, odtrącony przez wszystkich.
Gard był zirytowany całą tą historią. Co on, u licha, ma teraz zrobić z tym obcym dzieckiem? Jutro wybiera się przecież w dłuższą podróż, a tu nagle taka niespodzianka.
A może... może zawiózłby go do swojej matki? Oczywiście!
Podniesiony na duchu, zrobił miejsce na kanapie, zamierzając posadzić tam malca. Sindre jednak bał się nieznajomego mężczyzny i doskonale rozumiał, że nikt go tu nie chce. Cofnął się więc pod ścianę i ukrył twarz za oparciem krzesła. Mörkmoen czuł się bezradny. Nie miał pojęcia, co począć w tej trudnej sytuacji.
Do tej pory wiódł dosyć beztroskie życie. Jak wszyscy, miewał też swoje zmartwienia i kłopoty, lecz nie należał bynajmniej do osób, które przeżuwają własne problemy i życiowe porażki w nieskończoność. Pozwalał, by zapadały po prostu w otchłań zapomnienia. Był doskonały w tej sztuce, przynajmniej tak uważał. Świadomie dążył do wytyczonego celu, który wcale nie stanowiły pieniądze, lecz osiągnięcie pewności, że zrobił ze swym życiem coś pożytecznego. Zawsze pociągało go to, co zawierało w sobie pewien element ryzyka. W wojsku był skoczkiem spadochronowym, a potem podjął studia inżynierskie, lecz z powodu przewlekłej anginy nie powiodło mu się na egzaminie końcowym. Rozgoryczony, przyjął dość niebezpieczną posadę montera w firmie budującej elektrownie, gdzie właśnie on musiał wspinać się na strome bloki skalne, wdrapywać się na maszty sięgające nieba, wykonywać pracę nurka lub podejmować się zadań, których nie chciał przyjąć nikt inny. On czuł się jednak zadowolony. Nie musiał myśleć o rodzinie, ponieważ jej nie miał, a ten rodzaj pracy wydawał mu się nawet znacznie bardziej atrakcyjny niż siedzenie nad jakimiś nudnymi projektami przy desce kreślarskiej. Nierzadko musiał też odbywać podróże wzdłuż i wszerz kraju, co sprawiało mu niemałą radość.
Jego życie uczuciowe było dosyć stabilne i spokojne, wolne od wielkich namiętności. Z żadną partnerką nie wiązał się na dłużej. Akurat teraz trwał okres zastoju. Ale niedawno Gard poznał w jednym ze swych licznych miejsc pracy pewną atrakcyjną młodą damę. Wystarczy, by zrobił pierwszy krok. Prawdopodobnie nie zostanie odrzucony.
Następnego dnia miał właśnie jechać do miasta, w którym ona mieszkała, a oto nagle znalazł się w towarzystwie małego, bezradnego brzdąca, przekonanego na dodatek, że on jest jego tatą. Chłopca, który nie znał swego ojca i z pewnością za nim tęsknił. A niech to diabli!
- No, zobaczymy, co da się zrobić - powiedział oschle, nie przywykł bowiem do obcowania z małymi dziećmi. - Może byś coś zjadł?
Sindre rozszlochał się teraz na dobre. Choć bardzo się starał opanować, nie udało się. Nie był w stanie nawet odpowiedzieć na zadane mu pytanie, ponieważ jednak nie pokręcił też głową, Gard przyjął to za oznakę zgody.
Wyjąwszy z lodówki masło i żółty ser, przygotował kanapkę. Następnie postawił szklankę z mlekiem i mały talerzyk na stoliku przed kanapą i nieśmiało wyraził prośbę, by nie znalazły się na niej tłuste plamy. Nie miał odwagi zwabić chłopca do kuchni, bo skończyłoby się to niewątpliwie płaczem.
Sindre ostrożnie zerkał pomiędzy palcami na pokój.
- Usiądź sobie tutaj - powiedział Gard najłagodniej jak potrafił. - Proszę!
Bez rezultatu.
- Jeśli zjesz kanapkę, to później znajdą się jeszcze lody.
Być może z pedagogicznego punktu widzenia nie było to najlepsze podejście, ale przyniosło wreszcie oczekiwany rezultat. Sindre posunął się o krok do przodu. Miał na sobie zieloną bluzę ozdobioną u dołu żółtymi kaczuszkami i dżinsy w dosyć dobrym stanie. Buty na czubkach były pościerane do szarości.
- Nie jestem na ciebie zły - rzekł mężczyzna z uśmiechem na twarzy. - No, chodź, zjedz troszkę, a wtedy od razu wszystko będzie wyglądać znacznie lepiej.
Powoli zdobywano pozycję za pozycją. Rzucając nieśmiałe spojrzenia, Sindre skradał się coraz bliżej stołu. Przez cały czas trzymał się czegoś, jakby na otwartej przestrzeni groziło mu niebezpieczeństwo. Wreszcie usiadł na kanapie i sięgnął po szklankę z mlekiem. Gard odetchnął z ulgą. Kłopot co prawda nie zniknął, lecz mały trochę się uspokoił, dzięki czemu mężczyzna zyskał nieco czasu, by zastanowić się w skupieniu.
Każdy pomysł był na wagę złota.
Sindre czuł się nieopisanie smutny. Najmniejszy kęs rósł mu w buzi, bo przecież on w ogóle nie był głodny, ale nie miał odwagi powiedzieć tego temu surowemu mężczyźnie.
Przeżył tak wielkie rozczarowanie!
Kiedy ciocia Sonia oznajmiła mu, że idą do taty, ponieważ mama jest chora, serce zabiło mu mocniej z radości. Przebierał szybko nóżkami, próbując dotrzymać jej kroku, pełen oczekiwania, ale i nieco wylękniony. Wreszcie naprawdę spotka się ze swoim tatą! Czyli to kłamstwo, co starsze dziewczynki opowiadały o nim w przedszkolu, że w ogóle nie ma ojca. On przez cały czas wiedział, że tata istnieje - przecież był przy nim każdego dnia!
Ciocia Sonia spieszyła się; wyglądała na okropnie zdenerwowaną i ciągnęła Sindrego za sobą tak mocno, że co chwila się potykał.
Wreszcie znaleźli się na miejscu i zadzwonili do drzwi, które po chwili otworzył tata...
Małe serduszko biło bardzo mocno.
Chłopiec zakrztusił się i odłożył kanapkę. Oczy taty nie wydawały się przyjazne. Patrzyły na niego z wyraźną dezaprobatą. Dłonie miał mocne i jakieś takie niemiłe, i w ogóle nie wyglądał na tatę. Nie nosił okularów jak ojciec Björna, poza tym był znacznie młodszy i wyższy od tamtego, sięgał prawie sufitu. No i te bardzo ciemne, kręcone włosy, jakich nie powinien mieć żaden tata... Jego oczy były takiego samego koloru jak ładny jasnobrązowy stół mamy i spoglądały na Sindrego bardzo złowrogo. Dokładnie tak samo patrzył tamten mężczyzna. Lepiej o nim teraz nie pamiętać! Chłopcu aż zrobiło się zimno ze strachu, dlatego czym prędzej przepędził myśli o nim, o tym trollu, popijając duży łyk mleka. Na dodatek tata powiedział jeszcze tyle przykrych słów, dokładnie takich samych, jakie Sindre słyszał od koleżanek w przedszkolu. Mówił, że go nie zna. Że on i ciocia muszą odejść.
Ale ciocia mimo wszystko go zostawiła. Był teraz z tatą zupełnie sam. Nie chciał płakać, bo tata może jeszcze bardziej by się rozzłościł, a mama też na pewno by nie chciała, żeby jej mały synek czuł się smutny i płakał. Mama... Ach, to wszystko ułożyło się tak dziwnie! W spragnionym czułości małym serduszku Sindrego tkwiło tyle bólu...
Wziął znowu do ręki kanapkę, odgryzł niewielki kęs, lecz żuł go jak gumę, w ogóle nie mogąc przełknąć.
Gard wykorzystał okazję, by zadzwonić. Wykręcił numer swojej matki, lecz usłyszał jedynie długi, powtarzający się co kilka sekund sygnał.
Ciężko westchnąwszy, odłożył słuchawkę. Przecież ona wyjechała na Wyspy Kanaryjskie...!
Siedział nadal ze wzrokiem utkwionym w notatniku z telefonami. Do kogo by...?
Może do brata? Nie, szwagierka jest zbyt ciekawska. Nie zadowoliłaby się skąpym wyjaśnieniem. Poza tym Gard nie przepada za nią.
Nie miał wielu znajomych, którzy mogliby wchodzić w rachubę.
Która to godzina? Po dziewiątej. Domyślał się, że takie małe dzieci o tej porze dawno powinny być w łóżku. Już za późno, żeby zadzwonić do jakiejś instytucji, która umieściłaby gdzieś chłopca. Ale tak naprawdę Gard nie miał pojęcia, do kogo należałoby się zwrócić w tej sprawie. Majaczyła mu myśl o domu dziecka, lecz nie był pewien, czy coś takiego jeszcze w ogóle istnieje.
A policja?
Zerknąwszy na Sindrego, od razu porzucił ten pomysł. Jedzenie kanapki szło chłopcu bardzo opornie. Każdy kęs rósł mu w ustach, a w dużych szarobrązowych oczach malował się wyraz zagubienia.
Kierowany nagłym impulsem, Mörkmoen zadzwonił do największego szpitala w mieście i spytał o Mali Vold. Malec natychmiast zaczął przysłuchiwać się rozmowie i ześlizgnął się z kanapy z kawałkiem chleba w ręce, z palcami tłustymi od sera i masła. Gard uratował dyskretnie kilka ważnych papierów przed rączką, która oparła się o blat biurka.
Owszem, Mali Vold przebywa na oddziale chirurgicznym, na który od razu go przełączono.
Nowy głos: „Oddział pooperacyjny!” Pacjentka została zoperowana przed kilkoma godzinami z powodu perforacji wyrostka robaczkowego. O jej stanie nie da się jeszcze nic powiedzieć. Nie obudziła się z narkozy. Ile dni? To zależy od bardzo wielu rzeczy - choćby od tego, czy nastąpią komplikacje czy nie.
Zakończył rozmowę. Sindre nieśmiało patrzył na niego pytającym wzrokiem.
- Mama czuje się dobrze - uśmiechnął się Gard nieco sztucznie. - Jest chora, ale już niedługo wróci do domu. Dziś w nocy musisz przespać się u mnie, a jutro rano zobaczymy, co dalej.
Muszę koniecznie znaleźć jakieś rozwiązanie. Przecież wyjeżdżam, a chłopca w żadnym wypadku nie mogę zabrać ze sobą.
Sam już nie wiedział, na kogo jest bardziej zły. Na Mali Vold, która utrzymywała, że on jest ojcem jej dziecka - a może po prostu otworzyła książkę telefoniczną i z zamkniętymi oczami wskazała palcem pierwsze lepsze nazwisko? Czy też na tę nieprzejednaną kobietę, która przyprowadziła tu chłopca? Trzeba przyznać, że nie wykazała się raczej odpowiedzialnością, występując jako bogini zemsty. Nie upewniła się nawet, czy mały będzie u niego bezpieczny. Raczej trudno przypuszczać, by uważała Garda za osobę poważną i rzetelną. Przecież kawaler nie zawsze może tak z minuty na minutę zająć się jakimś nieznanym brzdącem, nawet jeśli jest człowiekiem na wskroś odpowiedzialnym. Prawdopodobnie kobieta liczyła na to, że odezwie się w nim wreszcie ojcowski instynkt.
Na twarzy Mörkmoena pojawił się grymas dezaprobaty.
Gdy lody wyjęte z lodówki zostały już częściowo zjedzone, a częściowo rozmazane na skupionej dziecięcej buzi, Gard, wziąwszy chłopca za lepiącą się rękę, zaprowadził go do łazienki.
- Masz może szczoteczkę do zębów?
Sindre zastanowił się przez chwilę, po czym podreptał do walizki i zaczął w niej szukać. Gdy znaleźli szczoteczkę, Gard, chcąc nie chcąc, po raz pierwszy w życiu musiał wyczyścić drobne, niezgrabne dziecięce ząbki. Dzięki użyciu kilku grubych książek telefonicznych ułożonych przed sedesem udało się także rozwiązać najbardziej drażliwy problem. Nietrudno było zauważyć, że Sindre poczuł się niezwykle dorośle.
Chłopiec przez cały czas nic nie mówił, lecz wiele wyrażał wyjątkowo żywą mimiką twarzy. Chociaż wydawał się bardzo opóźniony w reakcjach, rozumiał wszystko, czego Gard chciał od niego. Oczy nadal były spłoszone, smutne i pełne niezrozumienia wobec tej gwałtownej przemiany, jaka nastąpiła w jego króciutkim życiu. Sprawiał jednak wrażenie, jakby już pogodził się z tym, że zostanie na noc u obcego mężczyzny.
Mörkmoen przygotował mu posłanie na kanapie, wyciągnąwszy wszystką pościel, jaką miał. Poprosił Sindrego, aby się rozebrał i włożył piżamę, lecz, jak się okazało, pragnął zbyt wiele. Trzylatek starał się jak mógł, utknął jednak z głową w bluzie od piżamy, wobec czego jego opiekun musiał jak najszybciej pospieszyć z pomocą, by nie wybuchła panika.
Wreszcie mały gość znalazł się w łóżku. Niepokój zniknął, gdy Gard dał mu brudnoszarego, pluszowego kota z jednym uchem, którego chłopiec przytulał do siebie, kiedy przyszedł. Mały od razu odwrócił się na bok i zamknął oczy.
Mörkmoen odetchnął z ulgą. Sięgając po paczkę papierosów, zauważył zaskoczony, że drżą mu ręce. Trząsł się na całym ciele.
Przypalił papierosa, lecz zgasił go natychmiast, widząc, jak kłęby dymu wznoszą się ku sufitowi. Nie powinien teraz kopcić.
Od strony kanapy dało się słyszeć ciche, wyraźnie tłumione westchnięcie. Gard podszedł bliżej i przys...
nattka666